Metropolia w miasteczku, miasteczko w metropolii

Zacznę od kilku obserwacji z różnych miejsc, ale położonych na wschód od Wisły i pozostających w związkach z warszawską metropolią. Niektóre z nich mają zapewne charakter realny, a inne raczej tylko wyobrażony. To, że są jedynie wyobrażone może mieć nie mniejsze znaczenie od powiązań przejawiających się na przykład w migracjach.

18.10.2010

Czyta się kilka minut

Debaty Tezeusza /
Debaty Tezeusza /

Nie wykluczam, że wyobrażenia o życiu w metropolii, oparte na oglądaniu polskich seriali z życia ładnych i majętnych ludzi, gdzie w kadrze co rusz pojawiają się luksusowe wnętrza, widoki z wielkich okien na wieżowce i unieśmiertelniony już Most Świętokrzyski z jednej strony, i wyobrażenia o życiu w małych miastach kształtowane choćby przez pretensjonalny serial U Pana Boga w ogródku, pozwalają dostrzec ładne krajobrazy Podlasia, ale również przygłupich ludzi z przygłupimi problemami…

Warszawa połączona jest z wieloma miastami siecią tanich linii autobusowych, a właściwie busowych. Szczególnie w oczy rzucają się busy, pędzące na złamanie karku z Puław, Zamościa, Lublina, Chełma, jednym słowem z Lubelszczyzny traktowanej jako jeden z najbiedniejszych regionów Unii Europejskiej. Zapewne w ten sposób dokonuje się - na spektakularną skalę i w kiepskich warunkach - dojeżdżanie do pracy, raczej w tygodniowym niż codziennym rytmie. Skali tego zjawiska nie jesteśmy w stanie zmierzyć,  wyrażająca je liczba jest na pewno imponująca, ale też zasmucająca. Kto kiedyś dojeżdżał do pracy wie, że takie życie w dwóch światach prowadzi, jeśli nie do stanu egzystencjalnej schizofrenii, to co najmniej do podwójnej marginalizacji. Człowiek, żyjący w ten sposób, nie jest ani w jednym, ani w drugim miejscu, a jeśli już, to na społecznych i kulturowych peryferiach.

W warszawskiej metropolii codziennie dziesiątki tysięcy, setki tysięcy ludzi dojeżdża do pracy. Nie opuszczają swojego, administracyjnie wyznaczonego miejsca zamieszkania, a jeśli już, to na niewielkie, liczone w kilkunastu kilometrach odległości. Jednak nie kilometry, ale czas jest tu miarą przestrzenną. Trwające, trzy, cztery godziny dojazdy nie są wyjątkiem, a raczej regułą. Skala strat emocjonalnych, fizjologicznych czy ekologicznych jest nieznana, ale zapewne ogromna.

Wśród dojeżdżających do pracy z Puław czy Zamościa wielu jest takich, którzy podporządkowują swoją życiową strategię celowi definitywnego przeniesienia się do stolicy. Jeśli im się to w końcu uda, często, a może najczęściej trafiają z polskich peryferii na peryferie warszawskiej aglomeracji, w stworzone przez agresywną deweloperkę pustynie takich dzielnic, jak Białołęka, do osiedli: "Przy Lesie", "Cichych Dolin", "Zielonych Arkadii" itp.

To, co zatem wydaje się racjonalne z pozycji działającej jednostki, wcale nie prowadzi do racjonalnych konsekwencji. Przeniesienie się na stałe do Warszawy, nie uwalnia wcale z pułapki dojeżdżania, a często prowadzi do utraty więzi społecznych, wsparcia, które było obecne w środowisku małomiasteczkowym.

Kilka lat temu przeprowadziłem w mały mieście, położonym między Białymstokiem a Warszawą, badanie na temat aspiracji i planów edukacyjnych maturzystów miejscowego, jedynego - jak się można domyślać - liceum ogólnokształcącego. Zapewne w nieco większym mieście byłyby dwa licea - zazwyczaj jedno z nich lepsze i drugie o gorszej reputacji. Dla porównania zbadałem również plany życiowe maturzystów z liceum warszawskiego, plasującego się w pierwszej dwudziestce stołecznej listy rankingowej. Spodziewałem się znacznych różnic w wynikach, ale nie aż takich, jakie otrzymałem.

Dla warszawskich licealistów było zupełnie oczywiste, że wybieranie kierunku studiów zaczynają od najwyższej półki nawet, jeśli matura poszła im dość kiepsko, natomiast dla licealistów z małego miasta, oddalonego półtorej godziny jazdy od Warszawy, stolica zdawała się leżeć na innej planecie. Nie tylko, że nikt nie wskazał Warszawy jako miejsca studiowania, to jeszcze większość wypowiadała się o niej jako o miejscu po prostu niedostępnym, zupełnie nieosiągalnym. Niemal wszyscy deklarowali, że podejmą studia w Białymstoku, Olsztynie, ewentualnie w Lublinie i nie tylko głównym argumentem były koszty, ale również możliwość zamieszkania u rodziny oraz przyjazna atmosfera. Warszawa zaś to miasto nieprzyjazne, obce, wręcz wrogie.

Najbardziej zdumiał mnie jeszcze inny aspekt tego badania, a mianowicie to, że warszawscy licealiści nie tyle nawet, że starają się dopasować wybrany kierunek do swoich zainteresowań i pasji, ale starają się również dokonać racjonalnego oszacowania zysków i strat związanych z dokonanym wyborem. Licealiści spoza Warszawy natomiast zdawali się grać w rodzaj ruletki, planowali wysłać dokumenty na wydziały, kierunki oddalone od siebie o lata świetlne i zdawali się zadowalać tym, że będą studiować tam, gdzie po prostu uda się im dostać.

Co to wszystko może oznaczać? Sadzę, że również to, że metropolia niejako sama się reprodukuje, nie może liczyć na dopływ zdolnych, młodych ludzi spoza niej. A ci, którzy na to w końcu się zdecydują, będą przekonani, że trafiają do wrogiego świata, w którym nikomu nie można ufać, każdy jest przeciwnikiem, którego trzeba pokonać.

Za prawie nierozpoznany aspekt relacji między prowincją a metropolią uznaję zróżnicowanie migracji ze względu na płeć. Co prawda nie dysponujemy twardymi danymi, bo znaczna część faktycznych mieszkańców Warszawy formalnie zameldowana jest poza nią, ale z różnych źródeł można wywnioskować, że zdecydowanie większą skłonnością do migracji z małego miasta, terenów wiejskich, a także większych miast charakteryzują się kobiety. Przyczynia się to do się nierównowagi demograficznej - po prostu dysproporcji między kobietami a mężczyznami. Poza metropolią przeważają mężczyźni nad kobietami, jednak głównie ilościowo. W metropolii natomiast zarówno ilościowo, jak i jakościowo - są lepiej wykształcone - przeważają kobiety. Skąd się to wzięło?

Stąd, że występuje znacząca różnica w postrzeganiu szans życiowych przez kobiety i mężczyzn. Kobiety wykazują w związku z tym większą skłonność do migracji, opuszczania prowincji. Jeśli bym na chwilę opuścił genderową poprawność polityczną, to powiedziałbym, że metropolia jest piękniejsza i atrakcyjniejsza za sprawą nadmiaru kobiet. Jednak ta dysproporcja prowadzi też do frustracji, bo patrząc wyłącznie statystycznie, trudno jest znaleźć partnera, na "partnerskim rynku" panuje bowiem znacząca nierównowaga. Może w przerysowany sposób wyraziła to mieszkanka średniej wielkości miasta na Mazowszu. Podzieliła ona młodych mężczyzn ze swojej miejscowości na dwie grupy. Do pierwszej zaliczyła tych, którzy "pakują" na osiedlowych siłowniach, a do drugiej tych, którzy piją piwo w osiedlowych barach. Niektórzy robią jedno i drugie. Niezwykle trudno nawiązywać z nimi bardziej refleksyjny kontakt, nie mówiąc o snuciu poważnych planów.

Jeśli ta diagnoza jest przynajmniej częściowo słuszna, to mamy do czynienia z kolejną sferą niespójności między metropolią a miasteczkiem. Sadzę, że te obserwacje wpisują się w niespójność polskiej przestrzeni społecznej, a relacje między małymi miastami a metropolią warszawską, czy innymi obszarami metropolitalnymi są tylko jednym z wymiarów tej niespójności. Warto ten obraz uzupełnić również o być może nie zawsze dostrzegany wymiar, a mianowicie o swego rodzaju nasilającą się osobność świata metropolii oraz świata miast i miasteczek. Ta rozłączność nie oznacza jednak, że metropolia jest czymś zdecydowanie lepszym, a miasteczko czymś zdecydowanie gorszym. W metropoliach można odnaleźć ślady wskazujące na małomiasteczkowość, a w  miastach można odnaleźć ślady wskazujące, jeśli nie na coś, co można by nazwać ich metropolitalnością, to na style życia, które kiedyś mogły być urzeczywistniane w zasadzie przede wszystkim w wielkich miastach. Rozłączność bierze się zatem nie tyle z odmienności, ile z pozornego podobieństwa.

Na czym to polega? Obserwując Warszawę, można dostrzec w wielu dzielnicach skłonność ich mieszkańców do społecznego i mentalnego zamykania się w obrębie swojej ulicy czy kilku najbliższych ulic. Zanika zatem to, co miałoby być charakterystyczne dla wielkiego miasta, czyli swoboda przemieszczania się, bywanie w różnych miejscach, korzystanie z oferty kulturalnej. Taki właśnie charakter ma nie tylko przywoływany często kwartał w okolicach ulicy Ząbkowskiej na Pradze, ale wiele innych fragmentów miasta, także ukrytych w tzw. lepszych dzielnicach.

Obserwując mniejsze miasta, także takie, które liczą mniej niż dziesięć tysięcy mieszkańców, można dostrzec ten sam schemat. W takim mieście znajduje się kilka dużych sklepów dyskontowych, na kilkaset mieszkańców przypada sklep z tanią odzieżą, apteka i gabinet kosmetyczny. Wszystko to są symbole nowoczesności, obiecują bezpośredni związek z wielkim światem. I przede wszystkim jest to związek tani. Wszystko jest, jeśli nie tanie, to na pewno tańsze niż w wielkim, metropolitalnym świecie, no może za wyjątkiem leków, ale tutaj można jeszcze liczyć na refundację. W jednym z małych miast na Podlasiu widziałem nawet następującą reklamę umieszczoną na sklepie z tanią, używaną odzieżą: "Nie w Paryżu, Nowym Jorku czy Mediolanie, ale u nas w Mońkach kupisz taniej! Końcówki serii światowych marek".

Podsumowując to można stwierdzić, że miasteczka zaczynają na swój sposób konkurować z metropoliami, a w metropoliach tworzą się enklawy małomiasteczkowości. Wszystko to prowadzi do relatywizacji, tego co pożądane i niepożądane, a nawet tego, co dobre i złe. Ale też na swój sposób zamyka oba światy, czyni je w znacznym stopniu autarkicznymi.

Czy więc nie ma już nadziei na dobre życie, gdzieś poza coraz bardziej pozornym wyborem między miasteczkiem i metropolią? Od dłuższego czasu przyglądam się Białystokowi. Bywam tam coraz częściej, ponieważ prowadzę zajęcia na tamtejszym uniwersytecie. Białystok nie jest metropolią. Jak na europejskie warunki jest miastem średniej wielkości. Ogólnoeuropejskie badania zadowolenia z życia w miastach przyniosły dwukrotnie dość nieoczekiwany wynik. W ścisłej czołówce miast europejskich znalazł się właśnie Białystok. Jego mieszkańcy deklarują bardzo wysoki poziom zadowolenia z życia w swoim mieście.

Wynik ten został przez niektórych przyjęty z niedowierzaniem. Jak to możliwe, że w mieście na ścianie wschodniej, w jednym z głównych miast na wschód od Wisły, jego mieszkańcy deklarują wyższy poziom zadowolenia niż mieszkańcy zachodnioeuropejskich metropolii? Przecież w polskim dyskursie pojawiają się pomysły zalesiania Polski Wschodniej, której jedną ze stolic jest Białystok, za czym kryje się też taka przesłanka, że jest to świat bez przyszłości.

Zadawałem wielu moim znajomym w Białymstoku pytanie, co kryje się za tym wynikiem. Uzyskiwałem różne odpowiedzi - od takich, w których podważano wiarygodność tych badań po takie, w których mówiło się, że białostoczanie to dowcipni ludzie i potraktowali to badanie jako rodzaj zabawy. Jedna z odpowiedzi jednak mnie zaintrygowała. Wskazano w niej na to, że Białystok to jest małe-duże miasto albo również wiejsko-miejskie miasto. I zadowolenie z życia pochodzi niejako z trzech źródeł równocześnie: z wiejskości, małomiasteczkowości i wielkomiejskości. Trzy w jednym! Nie jedno obok drugiego i trzeciego, ale właśnie wszystko w jednym! Bez wyraźnych przecięć konfliktowych, bez wzajemnego wykluczania się.

Jak to możliwe? Sadzę, że w dość prosty sposób, po prostu możliwe jest połączenie zalet życia w tych trzech wydawałoby się rozłącznych czy wręcz wykluczających się światach.

Sadzę również, że kryje się w tym zaskakujący potencjał, pewien rodzaj obrony zarówno przed płynną, późną nowoczesnością, jak również przed pułapką wyjazdów do metropolii, które mają unieważniać prowincjonalność. I zastanawiam się, czy Białystok nie mógłby stawać się stopniowo prototypem miasta, w którym wyczerpuje się potrzeba często niemal obsesyjnej mobilności, charakterystycznej dla wieku XX, ale być może w jeszcze większym stopniu dla zaczynającego się XXI wieku. Tym bardziej, że właśnie Białystok ma za sobą doświadczenie spektakularnej mobilności. Powstawał w 1945 na gruzach, także żydowskiej przeszłości, w znaczącym stopniu dzięki migracjom ze wsi i miasteczek, jednocześnie dzięki migracjom zagranicznym, najpierw do USA, a potem także do krajów Europy Zachodniej. Został niejako zawieszony w globalnej przestrzeni - między Nowy Jorkiem, Chicago a Mońkami i Siemiatyczami - już wtedy, gdy nikt nie mówił jeszcze o globalizacji. Jednocześnie uzyskał znaczną własną witalność, być może w znacznym stopniu pochodzącą stąd, że był stwarzany przez wiejską zapobiegliwość - familizm z jednej strony, a z drugiej - przez powierzchownie przyswojony kontakt z największymi metropoliami współczesnego świata. W poprzednich okresach było to przedmiotem licznych dowcipów i złośliwości. Obecnie być może nie będziemy się już z tego śmiać, a raczej patrzeć z zazdrością.

Obecnie miasto z takim, może w niedostatecznym stopniu uświadamianym doświadczeniem, jest przez swoich mieszkańców postrzegane jako w ponadprzeciętnym stopniu przyjazne miejsce do dobrego życia. Czy nie można w podobny sposób myśleć o miastach większych i mniejszych od Białegostoku, i w ten sposób obronić się przed rozpłynięciem czy rozmyciem się w globalnej przestrzeni przepływów?

Napotykamy tu jednak na pewne granice: jedną z nich jest wielkość miasta, miasto nie może stawać się zbyt małe. Jednak nie mniejsze zagrożenia dla utrzymania się na powierzchni w zglobalizowanym świecie wiążą się z nadmierną wielkością miasta. Nie tylko prowadzi to do drastycznych nierówności, ale czyni często życie w metropolii nieznośnym i nieprzejrzystym. Jednak czy alternatywą tego jest życie w małym czy bardzo małym mieście, stwarzanym społecznie głównie przez sklepy z tanią, używaną odzieżą i sklepy dyskontowe z tanią, często wątpliwej jakości żywnością?

Nie chciałbym tutaj wypowiadać się na temat sytuacji innych państw czy społeczeństw, bowiem wszędzie występuje określona specyfika, nad którą trzeba by się pochylić. Sadzę natomiast, że w polskich warunkach kluczowe znaczenie ma przemyślenie tego, co tak naprawdę dzieje się w polskiej przestrzeni społecznej. Raczej przeważają takie tendencje, o których piszę wcześniej. Być może również idealizuję Białystok, przeciwstawiając go tym negatywnym tendencjom.

Wiele wskazuje na to, że swego rodzaju rozłączność, ale także zadziwiająca wspólnota losów między metropolią i miasteczkiem może znaleźć swoje przezwyciężenie w rozwoju miast średniej wielkości, w których można łączyć to, co dobre z wielkiego i małego miasta. Takie miasta mogłyby również promieniować na swoje bezpośrednie otoczenie, tworząc rodzaj korzystnej, także wiejskiej otuliny, podnoszącej zarówno jej atrakcyjność, jak również atrakcyjność samego miasta.

Podyskutuj na  polskatolerancja.tezeusz.pl  >

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]