List dwudziesty drugi

Jerzy Sosnowski: „Mniej więcej tydzień przed rozesłaniem nas na cztery strony świata nocowaliśmy u podnóża pewnej góry...”

29.03.2015

Czyta się kilka minut

Kadr z filmu Michaela Offera „Pasja” / Fot. Materiały HBO
Kadr z filmu Michaela Offera „Pasja” / Fot. Materiały HBO

Wydarzenia, o których obecnie głośno, znalazły wielu wymownych i znających się na rzeczy dziejopisów. Trudno nie dziękować za ich pełną zapału działalność i retoryczną swadę, zwłaszcza że opowiadają o sprawach znanych im przecież jedynie ze słyszenia. Skoro i ja postanowiłem, dostojny Zachariaszu, włączyć się w ich chór, to wcale nie dla pustej sławy, przemijającej jak wszystkie rzeczy tego świata.

Co prawda w odróżnieniu od nich byłem naocznym świadkiem, a nawet w pewnej mierze aktorem, który wszakże, jak przyznaję bez śladu wahania, nie ma prawa wychodzić na koniec z innymi, by przyjąć na skronie laur. Przeciwnie: przyznasz mi z pośpiechem rację, gdy powiem, że pod wieloma względami mój skromny udział w wypadkach był pożałowania godny, choć i sprzeciwiłbyś się zapewne, jak wszyscy, na szeptem zwróconą uwagę, że był zarazem poniżej mojego poziomu. Najważniejsza kwestia brzmi jednak następująco: uważam, że warte upamiętnienia są wszystkie okruchy historii, nawet jeśli w uderzający sposób zdają się pozbawione większego znaczenia. Na jakiej bowiem drodze my, śmiertelni i słabi, mielibyśmy orzekać, co okaże się w perspektywie wieków zbędną odroślą, co zaś pniem, na którym dobry ogrodnik zaszczepi kiedyś drzewo wydające najpożywniejsze owoce?

Może cię zrazić to, że w moim opowiadaniu odgrywam z pozoru pierwszoplanową rolę. Nie mogę wykluczyć, że zrodzi się w tobie myśl, iż wzięło się ono z goryczy, skoro rozpowszechniona lekcja tego epizodu pomija moją obecność. Wszelako próżność doprawdy została dziś daleko za mną. Zresztą, jak sam zobaczysz, powinienem być wdzięczny, że udział mój został litościwie przemilczany. Mówienie o sobie przynosi mi ból, jakiego nie zamierzam więcej znosić. Co najwyżej dopuszczam do siebie kojącą nadzieję, że przedstawione ci fakty, które wspomoże, jak ufam, nasza niegdysiejsza przyjaźń, wyjaśnią ci moje późniejsze i tak szeroko znane postępowanie.


DZIAŁO SIĘ TO WCZESNĄ WIOSNĄ, tego roku, kiedy rozeszliśmy się, każdy do innej miejscowości, a ja powróciłem z pełnym trzosem i jątrzącą raną na plecach, którą zadał mi rzucony za mną kamień. Mniej więcej tydzień przed rozesłaniem nas na cztery strony świata nocowaliśmy u podnóża pewnej góry, wyglądającej z daleka jak grzbiet leżącego w trawie wołu. Zazwyczaj nie spaliśmy pod gołym niebem, dzień jednak upłynął na kłótni, którą znasz, jak przypuszczam, z przekazów dość oględnych, choć zasadniczej przyczyny sporu przynajmniej nie ukryto. Wydawało się przez chwilę, że dobiega kresu próba, której poddał nas Mistrz, tak wyraźnie przeceniając jednego z nas, ze szkodą dla innych, jakże oddanych i roztropnych.

Szymonowi, bo jego mam oczywiście na myśli, nie wystarczało już strofowanie nas, wynoszenie się nad innych i monotonne podkreślanie swej uprzywilejowanej pozycji. W nierozumnym przekonaniu, że właściwie sam rozpoznaje najlepiej cel i środki, które do niego wiodą, ośmielił się przeciwstawić wreszcie samemu Mistrzowi, gdy ów, rozważając głośno, co czynić wypada, doszedł do wniosku, iż w stolicy czeka go cierpienie i śmierć z rąk bezbożnych.


SKOŃCZYŁA SIĘ CIERPLIWOŚĆ MISTRZA, a jego ostrych słów nie powtórzę, obawiając się, że zwątpisz w moją wiarygodność. W każdym razie Szymon stracił całą butę i wlókł się za nami o parę staj, przez co nie zapewnił nam ani schronienia, ani wieczornego posiłku, choć była to jego kolej. Rozpogodził się dopiero, gdy okazało się nazajutrz po południu, że zmierzamy ponownie do Kafarnaum. Ale to było potem.

Tymczasem zdrożeni znaleźliśmy się na pustkowiu i Mistrz, patrząc na nas z uśmiechem, w którym niezmiennie widziałem szczyptę ironii, orzekł, że Dawid, nim został królem, nie takie niewygody cierpiał. Mężczyźni rozbiegli się w poszukiwaniu owoców, było jednak na nie za wcześnie, a te, które pozostały z jesieni, stały się dawno pożywieniem ptaków. W odróżnieniu od innych miałem ze sobą garść fig, zbyt małą, by pożywili się wszyscy; domaganie się zaś ponownego cudu, po tym, jak niedawno udało nam się najeść pięcioma bochenkami i dwiema rybami, i jeszcze resztą nakarmić za darmo publiczność, uznałem za zuchwałe wystawianie na próbę naszego Nauczyciela. Dlatego udając, że wraz z innymi buszuję po okolicznych krzakach, ukryłem się za nimi i zjadłem wszystko. Wspominam o tym drobiazgu, ma on bowiem zasadnicze znaczenie dla dalszego toku mojej opowieści. Figi trzeba umieć suszyć, a człowiek, od którego je kupiłem, nie był widocznie biegły w tej sztuce. Zgodnie z nauczaniem Mistrza, miłosiernie odpycham od siebie podejrzenie, że po prostu chciał mnie otruć.


W NOCY ŹLE SPAŁEM. Figi leżały mi w żołądku i przyprawiały o ból. Tymczasem o świcie Mistrz, którego nie imały się słabość ani głód – ćwiczył zresztą, jak o tym wiesz od innych, czterdzieści dni na pustyni – zerwał się i wskazał nas czterech, byśmy poszli wraz z nim: mnie, Jana z Jakubem i w końcu także Szymona, który patrzył z prawdziwą rozpaczą, że omija go to wyróżnienie. Gdyby nie on, być może od razu wyznałbym, że nie jestem w stanie pójść. Widząc, jak się zbiera, przypomniałem sobie jednak, że wielka wiara może przenosić góry, tym bardziej więc – rozważałem w duchu, przemagając mdłości – wyniesie mnie, biedaka, na szczyt, tam bowiem skierowaliśmy swe kroki.

Nie sądzę, byś umiał wyobrazić sobie męki, które przeżywałem, idąc. Ostre, wyschnięte po zimie trawy cięły mnie po łydkach. Światło brzasku raziło moje oczy, pot oblewał skronie. Wnętrzności palił mi żar, a drżące nogi ledwie niosły. Ślina słodką falą podpływała co chwila do gardła. Zdawałem sobie przecież sprawę, że jeśli tamtych ośmiu zostało u podnóża góry, to prowadzeni jesteśmy ku nadzwyczajnemu wtajemniczeniu. Wielkie zresztą było moje zaufanie do Mistrza, który musiał dostrzegać mój stan i może właśnie dlatego poddawał mnie próbie. Kto wie, rozmyślałem, czy nie wiedział nawet o moim wieczornym postępku. Lecz jeśli tak, to czy nie była to doprawdy błogosławiona wina? Czy gdybym nie pożywił się nieświeżymi figami, zostałbym wybrany? Jak trudno rozpoznać w plątaninie drobnych zdarzeń te, które wiodą nas ku nieśmiertelności!


POSTĘPOWAŁEM ZATEM ŚLADEM TAMTYCH, nie nasłuchując nawet, o czym rozmawiają – zazwyczaj zresztą nie rozmawiali o niczym doniosłym – skupiony na walce z ciałem. Grunt niestety podnosił się coraz bardziej i nie poddawałem się zapewne tylko dzięki temu, że, krocząc ze spuszczoną głową, nie spojrzałem ani razu na to, co się rysuje przed nami. A raczej winienem był powiedzieć: nad nami. Szliśmy długo, słońce zdążyło wznieść się wysoko i zwielokrotnić moje cierpienie, prażąc nielitościwym ogniem. Tu i ówdzie mijaliśmy sykomory lub agawy, pod którymi można by było odpocząć, lecz Mistrz stąpał po stromiźnie lekko, bez wahania, najwidoczniej nie myśląc o postoju. Przyszło mi do głowy, że na szczycie umówił się z kimś w samo południe, a potem – miałem z pewnością gorączkę, moje myśli błąkały się coraz bardziej chaotycznie, jakby po zanikających ścieżkach unicestwianego umysłu – że jesteśmy mu potrzebni nie mniej niż On nam. W tej samej chwili runąłem jak długi. Ból skręcił mi kiszki i zdawało mi się, że umieram. Nie chcąc, jak zwykle, robić bliźnim kłopotu, zawołałem słabym głosem, że ich dogonię. Było przecież jasne, że kierują się na grzbiet wzniesienia, nie sądziłem więc, by odszukanie celu wędrówki sprawiło mi kłopot. Nawet się nie obejrzeli, zajęci jakąś fascynującą dysputą. Przypuszczam, że Jan z Jakubem już wtedy kłócili się, czy w Królestwie uda im się zająć miejsca tuż obok Mistrza. Szymon zaś milczał, przekonany, że i tak jemu się dostanie ten przywilej. Najchętniej poprosiłby o cud rozdwojenia, żeby mógł siedzieć i po lewej, i po prawej stronie tronu.


POWALONY NIEMOCĄ WDYCHAŁEM WOŃ ZIEMI, która zresztą przynosiła mi pewną ulgę. Uwierz mi, o czcigodny przyjacielu z dawnych lat, że byłem przekonany, iż wystarczy mi zaledwie kilka chwil snu, a odzyskam siły i dopędzę tamtych. Niestety sen, który przyszedł, zwrócił mi wprawdzie zdrowie, ale za cenę długotrwałej nieobecności wśród żywych. Jak z oddali słyszałem ptaki, cichnące z nadejściem południa. W pewnej chwili poderwałem się i, odszedłszy nie więcej niż dwa kroki od ścieżki, pofolgowałem żołądkowi, zrzucając wreszcie te przeklęte figi. Potem znów padłem bez czucia.

Przebudziły mnie kroki. Wracali. Najpierw szli Jakub z Janem i Szymon. Kiedy przechodzili koło mnie, usłyszałem,jak jeden mówi: „Ale co znaczy: powstać z martwych?”, lub może raczej: „To znaczy powstać z martwych”. Ponieważ akurat podnosiłem się z ziemi, uznałem, że żartują sobie ze mnie. Nauczyciel, idący kilka kroków za nimi, minął mnie w zamyśleniu. O, Zachariaszu, czy rozumiesz tę straszną chwilę? Poczułem się nieważny, policzony między tych, którzy są lub ich nie ma. Najwidoczniej nie zauważył mojej nieobecności! Ruszyłem ich śladem, wiedząc, że teraz już tak będzie: wyjątkowy czas nie daje się odzyskać, jest jak skarb, który przez chwilę majaczy w szczelinie bramy, gdy jednak zatrzaskują się odrzwia, należy już na zawsze do kogoś innego, kogoś wewnątrz. Mogłem spokojnie wrócić do swojego dawnego zajęcia, usiąść w kantorze, liczyć monety i myśleć o sobie jako o jednym z drobniaków, nieodróżnialnym od innych. Tak jak przedtem o sobie myślałem. Przez tyle miesięcy starałem się uciec od samego siebie i oto ucieczka się nie powiodła.


POWINIENEM BYŁ WÓWCZAS ODEJŚĆ. Usiedlibyśmy znowu we dwóch nad kubkami z winem i podziwiali przechadzające się ulicą elegantki. Ale uznałem, że powinienem wychylić tę czarę goryczy do końca. Usłyszeć, jak poślednią rolę wyznacza mi w Królestwie Mistrz. I to, wiem przecież dobrze, z mojej winy. Ze słabości ciała, której nie umiałem się przeciwstawić. Ale On rzekł w końcu tylko, bym czynił, co mam czynić.

W każdym razie nie wierz w pogłoski o mojej śmierci. Rozpęknięty na pół, połową dawnego siebie uciekłem spod drzewa, na którym wisiał jakiś włóczęga. Błąkam się dziś wśród ludzi, taki sam jak oni. Podobny do bliźniego mego jak kropla do kropli brudnej wody. Nie usłyszysz o mnie więcej, lub raczej: słysząc innych, będziesz słyszał mnie. ©

Twój J.

JERZY SOSNOWSKI jest pisarzem i dziennikarzem radiowym. Ostatnio ukazała się jego powieść „Spotkajmy się w Honolulu”. Członek zespołu kwartalnika „Więź” i kierownik redakcji publicystyki w radiowej Trójce.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
JERZY SOSNOWSKI (ur. 1962) jest historykiem literatury, pisarzem, publicystą i dziennikarzem telewizyjnym i radiowym. Jest autorem kilkunastu książek, m.in. "Ach", "Apokryf Agłai", "Instalacja Idziego", "Wielościan", "Sen sów". Za esej "Co Bóg zrobił… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2015