Jesienny mężczyzna

Nie był typem klasycznego mola książkowego - prowadził bujne życie towarzyskie, chodził wręcz nałogowo do kina i do teatru. A jednak całymi dniami przesiadywał w bibliotekach i archiwach.

19.02.2008

Czyta się kilka minut

Była jesień 1972 roku. Wróciłem właśnie ze studenckiego wypadu do Anglii, gdzie spędziłem wakacje. Trochę pracowałem, trochę się bawiłem, ale przez miesiąc chodziłem też do Public Record Office, czyli centralnego archiwum brytyjskiego, gdzie zbierałem materiały do pracy magisterskiej. Wyniki badań miałem prezentować po wakacjach na seminarium profesora Andrzeja Zahorskiego. Miałem z tym kłopot, bo zajmowałem się czasami saskimi, na czym nikt z uczestników seminarium się nie znał, nie oczekiwałem więc owocnej dyskusji.

Profesor Zahorski sprowadził na seminarium znanego mi tylko z widzenia młodego człowieka, swego ucznia i doktoranta, który słuchał uważnie mojego wystąpienia. Potem zaprosił nas obu na kawę - i wtedy dopiero nowy znajomy zasypał mnie gradem wyjątkowo wnikliwych, choć jednocześnie bardzo życzliwych pytań. Interesowała go nie tyle zawartość zespołów archiwalnych, ile przyjęta przeze mnie metoda badawcza. Zaimponował mi gruntowną znajomością czasów saskich, choć sam, jak się miało wkrótce okazać, specjalizował się w okresie Sejmu Wielkiego i Rewolucji Francuskiej.

Właśnie tak poznałem Stefana Mellera. Nasza znajomość przerodziła się w przyjaźń, kiedy zaczęliśmy spotykać się regularnie na seminarium doktorskim. Byłem już doktorantem w Instytucie Historycznym UW, a Stefan, wciąż jeszcze formalnie bezrobotny, zarabiał na życie jako nieetatowy lektor w spółdzielni "Lingwista". Kończył się właśnie sześcioletni okres przymusowego bezrobocia, jaki zafundowała mu władza ludowa w ramach represji po Marcu ’68. Interesowaliśmy się wtedy podobnymi problemami: próbą wykorzystania analizy semantycznej źródeł masowych, czyli przemówień politycznych, do badań nad dziejami mentalności i obyczaju politycznego. Łączyło nas też zainteresowanie pracą dydaktyczną: obaj chcieliśmy uczyć historii na podstawie źródeł niewykorzystanych wtedy na zajęciach ze studentami. Kilkakrotnie zapraszałem Stefana na prowadzone przeze mnie ćwiczenia - wtedy, kiedy ze studentami Instytutu Historycznego czytałem dramaty Szekspira czy analizowałem ilustracje w Wielkiej Encyklopedii Francuskiej. Chyba właśnie dlatego jesienią 1977  r. Stefan, przed wyjazdem na badania archiwalne we Francji, poprosił mnie o poprowadzenie za niego zajęć w PWST w semestrze zimowym.

To był dopiero trzeci rok pracy Stefana w PWST, ale widać było wyraźnie, jakim szacunkiem i sympatią darzą go studenci. Odwzajemniał się tym samym: szacunkiem i sympatią, i to - poza ogromną wiedzą - było kluczem jego dydaktycznego sukcesu. Stefan znalazł sposób, żeby zainteresować ich historią. Jego zajęcia były dalekie od nudnego erudycyjnego wykładu; potrafił łączyć głęboką wiedzę historyczną z imponującą znajomością dziejów kultury i obyczaju, podstaw psychologii i socjologii. Fascynowało mnie zawsze, kiedy znajdował czas na lektury. Nie był typem klasycznego mola książkowego - prowadził bujne życie towarzyskie, chodził wręcz nałogowo do kina i do teatru. A jednak całymi dniami - o ile pozwalały na to zajęcia w "Lingwiście" - przesiadywał w bibliotekach i archiwach. Czytał szybko i zachłannie, był pożeraczem słowa pisanego i drukowanego.

Jeszcze jeden czynnik pomagał mu w nawiązaniu świetnych kontaktów z podopiecznymi. Studentki były nim zafascynowane. Co tu dużo mówić: Stefan był obdarzonym wyjątkowym urokiem, przystojnym facetem. Sam na własne oczy widziałem napisy "kocham Mellera" wyryte na stolikach w PWST.

Rok później los zetknął mnie z Beatą, żoną Stefana. Po usunięciu z pracy na UW przez półtora roku, do Sierpnia ’80, pracowałem w Muzeum Historycznym m.st. Warszawy, w sąsiednim dziale. Był to dla nich obojga bardzo trudny okres: Beata przeżywała pierwszy atak ciężkiej choroby, z którą miała się borykać do końca życia. Stefan opiekował się dzielnie trójką małych dzieci: Marcin miał wtedy jedenaście lat, Kasia i Andrzej - po trzy.

Na początku lat 90. spotkaliśmy się w redakcji "Mówią Wieki". Stefan, po objęciu funkcji redaktora naczelnego, próbował desperacko obronić pismo przed zamknięciem przez dotychczasowego wydawcę - "Naszą Księgarnię". Toczyliśmy długie wieczorne rozmowy w kuchni na Rajców, w mieszkaniu Stefana, konstruując - w sposób raczej amatorski - biznesplan, a nawet szczegółowy budżet redakcji (takie właśnie zapiski, poczynione ręką Stefana, znalazłem niedawno w moich starych papierach). Dzisiaj widzę, że porwaliśmy się na rzecz prawie niemożliwą, czyli z sukcesem wykonaliśmy w kilka osób numer barona Münchhausena, który, jak wiadomo, złapał się za włosy i wyciągnął z bagna. (Sprawa została zresztą szczegółowo opowiedziana w "Świecie według Mellera").

W 1992 roku obaj musieliśmy odejść ze spółki wydającej pismo: najpierw ja znalazłem się w Ministerstwie Kultury, a w kilka miesięcy później Stefan został urzędnikiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Przez kilkanaście miesięcy pracowaliśmy jeszcze w redakcji, ale na dłuższą metę łączenie obowiązków urzędniczych z redakcyjnymi okazało się niemożliwe. Pismo ukazywało się jednak nadal, przede wszystkim dzięki niestrudzonej profesor Halinie Manikowskiej. Wychodzi zresztą do dzisiaj i ma stabilną pozycję na rynku.

Przychodzi mi wreszcie opowiedzieć o najtrudniejszym etapie naszej przyjaźni, czyli pracy nad ostatnią książką Stefana. Od dawna, znając jego życiorys, chciałem go namówić na spisanie wspomnień. Byłem bez szans, dopóki Stefan pełnił funkcje publiczne. Po pierwsze, nie mógł wtedy pisać bez zahamowań i ograniczeń; po drugie - po prostu nie miał na to czasu, bo pracował, jak zawsze, bardzo intensywnie, a poprzeczkę wymagań wobec siebie i swoich współpracowników ustawiał bardzo wysoko.

Dopiero po maju 2006 roku, kiedy złożył rezygnację z funkcji ministra spraw zagranicznych, rzecz okazała się, przynajmniej w teorii, do zrealizowania. Nie było to proste; najpierw Stefan długo się wahał, twierdząc, że sam nie napisze pamiętników. Potem, kiedy już w czasie kolacji u nas w domu ustaliliśmy, że spróbujemy zrobić wywiad rzekę, nie mogliśmy wpaść na pomysł, kto mógłby taki wywiad przeprowadzić. W końcu wyręczyła nas Ewa Osińska, towarzyszka życia Stefana. Najprostsze rozwiązania są, jak zwykle, najtrudniejsze do wymyślenia: Ewa zadzwoniła do Michała Komara, który przyjaźnił się ze Stefanem od niepamiętnych czasów. Michał się zgodził, a ja przywitałem ten wybór z radością, bo byłem pewien, że między nimi jest dobra chemia i nie będzie (jak to się często zdarza) żadnych wzajemnych podchodów i podejrzeń o nieczyste intencje osoby przeprowadzającej wywiad. Rodzaj przyjaźni między Stefanem i Michałem dawał gwarancję, że można startować bez rozbiegu.

Wszyscy mieliśmy świadomość pogarszającego się stanu zdrowia Stefana. On sam zresztą również. W swoim drugim, dojrzałym tomiku wierszy ("Zaledwie minuta", Warszawa 2006) pisał: Robi się późnawo / I najwyższy czas / Dowiedzieć się o własną pamięć.

Od początku narzucił ostre tempo pracy. Eksploatował Michała bezlitośnie, zapraszał go w każdej chwili lepszego samopoczucia. Na przełomie 2006 i 2007  r. Stefan żył już w rytmie chemioterapii: co dwa tygodnie szedł na dwa-trzy dni do szpitala, potem wracał, musiał przejść przez etap fatalnego samopoczucia i na kilka dni wracał do rozmów z Michałem, aż do następnej chemii. Wczesną wiosną 2007 r., kiedy Stefan czuł się trochę lepiej, zabierał ze sobą do szpitala dyktafon, aby samodzielnie nagrywać uzupełnienia, o jakie go prosiliśmy.

Równolegle trwała intensywna praca nad spisaniem z taśmy już nagranych rozmów. Stefan dostawał je mailem, ale po pierwszych próbach lektury zbuntował się i powiedział, że chce przeczytać wszystko po zakończeniu spisywania. To był zresztą wielki wyczyn z jego strony: pierwsza, zupełnie jeszcze surowa wersja spisanych rozmów miała ponad 1300 stron maszynopisu. Przeczytał wszystko bardzo starannie, opatrując wieloma uwagami i poprawkami. Już wtedy było jednak oczywiste, że nie zmieścimy całości w jednym tomie.

Jesienią 2007 roku stan Stefana znacznie się pogorszył. Podjąłem wtedy dwie decyzje: o rozdzieleniu edycji dwóch tomów (tak, aby tom pierwszy mógł ukazać się jak najszybciej) i o przejęciu spraw edytorskich i redakcyjnych. Uznałem bowiem, iż na tyle znam opisywane przez Stefana sprawy, że będę w stanie szybciej niż najlepszy nawet redaktor zakończyć prace nad pierwszym tomem.

Przed ostatecznym pójściem do szpitala Stefan zdążył jeszcze przeczytać i zaaprobować zredagowaną wersję książki. Potem było jeszcze kilka wizyt w szpitalu. W sprawach reakcyjnych spotkaliśmy się po raz ostatni 16 grudnia 2007 r., w przeddzień ciężkiej operacji, kiedy dyskutowaliśmy ponad dwie godziny - przede wszystkim o indeksie i słowniczku biograficznym. Stefan świetnie wiedział, że jego stan jest coraz gorszy, ale widać było, jak bardzo zależy mu na tym, żeby zobaczyć książkę.

Na zakończenie tej dwugodzinnej rozmowy poprosiłem Stefana o nagranie krótkiego wstępu do książki. Postawiłem laptop na łóżku. Stefan poprosił o chwilę namysłu. Spytał z wahaniem, czy może wspomnieć o swojej chorobie. Odpowiedziałem mu, że przecież nigdy nie robił z tego tajemnicy, więc i tym razem jest to zupełnie naturalne. Kiwnął głową, poprosił o włączenie nagrywania i wygłosił bez jednego zająknięcia wstęp, który czytelnicy książki już znają. To jest ostatnie nagranie Stefana.

A potem było kilka wariackich tygodni, żeby zdążyć. Zamykaliśmy prace nad książką; jednocześnie powstawał indeks, żywa pagina, bardzo obszerny słowniczek biograficzny (ponad 130 biogramów!). Skanowaliśmy i retuszowaliśmy zdjęcia, łamaliśmy tekst. Wszyscy stanęliśmy na głowie: Elżbieta Jasztal z naszego wydawnictwa, pan Sławek Zych, który łamał książkę, poznańska drukarnia Abedik, która "Świat według Mellera" wydrukowała w ciągu pięciu dni.

W poniedziałek 28 stycznia po południu, na tydzień przed odejściem Stefana, odebrałem paczkę z pierwszymi egzemplarzami. Natychmiast pojechałem do szpitala. Stefan był przytomny. Położyłem mu książkę na łóżku. Był wyraźnie wzruszony. Nie był już w stanie obejrzeć jej samodzielnie, ale poprosił, żebym przekartkował strona po stronie. Starannie obejrzał wszystkie zdjęcia. Pogłaskał mnie po ręce...

Nazajutrz, we wtorek, zadzwonił z podziękowaniami do Michała Komara i do mnie. Rozmawiałem z nim jeszcze we środę, kiedy słyszałem go po raz ostatni. Powiedział wtedy: - Pamiętaj, kiedy będziesz dobierał materiał ilustracyjny do drugiego tomu, żeby zdjęcia były radosne i pogodne, żadnego smutactwa!? h

Andrzej Rosner (ur. 1949 r.) jest założycielem, dyrektorem i redaktorem naczelnym Wydawnictwa Rosner i Wspólnicy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2008