Jesień Czejenów

Podobno wśród pewnych plemion indiańskich odwaga była czymś tak naturalnym, że słowo „odwaga” nie występowało w ich słownikach. Z przemocą w świecie chłopca było podobnie.

12.08.2023

Czyta się kilka minut

FOT. ARCHIWUM PRYWATNE /
FOT. ARCHIWUM PRYWATNE /

Ponieważ przemoc w tamtym świecie była wszechobecna, jakby jej nie było. Nie mówiło się o niej. Podobno wśród pewnych plemion indiańskich odwaga była czymś tak naturalnym, że słowo „odwaga” nie występowało w ich słownikach, też zresztą nieistniejących, a kto się chował wśród wiecznych śniegów, nie miał nazwy dla śniegu. Z przemocą w świecie chłopca było podobnie. Samo to słowo istniało, ale oznaczało zjawiska jakby wydumane, dalekie. Świetnie się prezentowała przemoc pruska w podręcznikach, jeszcze lepiej „obca przemoc” w hymnie, ale o przemocy domowej czy szkolnej nikt nie słyszał.

W tamtym świecie chłopiec był jednoosobowym ruchem rozpaczliwego oporu. I też o tym nie wiedział. Żeby wiedzieć, że jest się w ruchu oporu, trzeba po pierwsze uświadomić sobie, że opór jest możliwy, a po drugie mieć chociaż jednego towarzysza broni, który by nas w tym utwierdził. Tymczasem opór chłopca rodził się w samotności. To, co w nim narastało, kiedy czuł się przerażająco bezradny, kiedy niesprawiedliwość stawała się niesprawiedliwością krzyczącą tak, że wydawało się niemożliwe, żeby naprawdę nic nie móc zrobić – to był właśnie opór. Przybierał postać kuli w gardle, czegoś, co jednocześnie czuło się i wiedziało, że tego nie ma.

To mu zostanie na całe życie: nigdy nie będzie nigdzie należał. Jedynym ruchem, do którego przystąpienie będzie rozważał, będzie Front Wyzwolenia Zwierząt, partyzancka wspólnota ludzi, z których nikt nikogo nie zna i każdy działa na własną rękę. A ta historyjka zaczyna się właśnie od przemocy wobec zwierząt.

Jesienią do Cukrowni ciągnęły ze wszystkich stron tabory traktorów i wozów konnych wyładowanych burakami. Traktory, niezwykle interesujące dla starszego brata, chłopca w ogóle nie pociągały. Co innego konie. Piękno koni było inne niż piękno psów i kotów. Wyróżniało je to, że było niedostępne. Do koni się nie podchodziło, to mogli tylko dorośli i tylko kiedy była taka potrzeba. Ale można było na nie patrzeć.

„Szczyt kampanii cukrowniczej” oznaczał długie kolejki do Cukrowni. Na drodze, przy której mieszkał chłopiec, nie było ich. Za wąska dla traktorów, stanowiła trasę wyjazdową furmanek, które wracały tędy puste lub załadowane cuchnącymi wysłodkami. Albo wytłokami, bo różnie na ten syf mówiono. Kolejki pojazdów z burakami ciągnęły się natomiast na Zakanalu i na niezbyt stromym, ale długim podjeździe wzdłuż ogrodów działkowych. Jeśli zima zaatakowała przedwcześnie, podjazd ten pokrywał ubity śnieg lub lód. Ponieważ wolno było patrzeć, chłopiec napatrzył się tam wtedy na gehennę koni. Lepiej by było, gdyby nie patrzył, ale patrzył.

Żadne wywijasy pióra nie ulżą zwierzęciu sprzed lat pięćdziesięciu, które smagane batem przez czerwonego z wściekłości chłopa chciało ciągnąć, a nie mogło nawet wstać, zostańmy zatem przy chłopcu. Nie mógł niczego zdziałać dla koni. Indianie podczołgaliby się do nich w nocy i uwolniliby je, a one wróciłyby do wolnego życia na preriach jako mustangi. Ale tutaj konie wracały na noc do swoich więzień w okolicznych wsiach, nie było też żadnych prerii. Z bezsilności znienawidził wszystko, co związane z cukrownictwem. Przestał słodzić herbatę.

Pierwsze doświadczenia w napadach na buraczane transporty zdobył jako kilkuletni brzdąc. Wtedy jeszcze działał w grupie, połowa tutejszych malców brała udział w rabunku buraków z użyciem – chyba tylko dla utrudnienia sobie zadania – indiańskich lanc, czyli kijków zaostrzonych lub zakończonych gwoździem. Każdy miał swój, tak właśnie nazywany, „skarb” gdzieś w krzakach. Przechwalał się nim, codziennie go doglądał i liczył swoje buraki, a kiedy zaczynały gnić, wyrzucał je i przygotowywał się do kolejnego napadu.

Samotnym wilczkiem chłopiec został z poczucia niesprawiedliwości i nudy. Kiedy podrósł, nie miał towarzyszy broni, ale miał broń: lance, łuk i skoblówkę. Broń nie powinna rdzewieć. Żal mu było pozbywać się strzał, zatem strzelał z ukrycia do furmanów skoblami. Kryjówki miał doskonałe, oko dobre. Ale też żaden furman, który dostał gwoździem w grubą jak pancerz kapotę, nie domyślił się, jaki w istocie był cel tego ostrzału.

Wydaje mi się, że było to już po tym, jak w Teleranku szły „Przygody Czarnego Królewicza”, a jeszcze zanim pokazywali w Kinie Teleferii „Karino”. Z obserwacji wroga chłopiec wiedział, że wieśniacy w kolejce lubią schodzić się na papierosa i pogaduchy o traktorach i o tym, jak bić konia, żeby lepiej ciągnął. Co jakiś czas wracali do swoich pojazdów, żeby posunąć się o paręnaście metrów. Ojcu można zaś było podbierać z warsztatu nie tylko skoble, ale i potężne, kilkucalowe bretnale.

Skradał się do pozostawionego bez opieki ciągnika i podkładał pod koło przyczepy gwoździe, na wszelki wypadek zapierał po jednym o gumę z przodu i z tyłu. Nie było sensu przebijać opon w furmankach, bo dla koni znaczyłoby to tylko więcej męczarni. Był sprytny, nigdy nie dał się przyłapać. Zaprzestał swoich akcji dopiero, kiedy przebił komuś wszystkie cztery koła w pełnej buraków przyczepie i napatrzył się na wściekłą bezsilność, która tym razem nie była jego bezsilnością. Nie przyznawał się do tego przed sobą, ale trochę się też wtedy przestraszył.

Czarny Królewicz nazywał się w oryginale Black ­Beauty, Czarne Piękno. Czasami dawało się to usłyszeć spod głosu lektora. Nie pamiętam, co chłopiec wtedy myślał i czy w ogóle myślał. Na pewno widział swoje działanie jako odważne, bardzo indiańskie. Dziś widzę je jako pozbawione sensu, niemądre i niesprawiedliwe, ale cóż jest dziś w tamtych czasach i miejscach? ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Poeta, prozaik, dziennikarz radiowy, tłumacz i felietonista „Tygodnika Powszechnego”. Laureat licznych nagród literackich, pięciokrotnie nominowany do Nagrody Literackiej „Nike”. W 2015 r. otrzymał Wrocławską Nagrodę Poetycką „Silesius” za… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 34/2023