Jak Papież wpłynął na moje życie

Ogłosiliśmy tę ankietę, żeby się dowiedzieć, czy to prawda, że Polacy kochają Papieża, ale go nie słuchają. Czy to możliwe, żeby 25 lat pontyfikatu nie odcisnęło się w naszych biografiach? Prosiliśmy o świadectwa: w jaki sposób słowa lub gesty Jana Pawła II wpłynęły na naszą wiarę i nasze życie: na konkretne decyzje i na stosunek do bliźnich. “Czy jego wezwania przyczyniły się do tego, że - na przykład - komuś przebaczyłem, naprawiłem wyrządzone zło albo zaangażowałem się w działanie na rzecz innych?" Otrzymaliśmy blisko dwieście odpowiedzi. Niektóre kilkuzdaniowe, inne obszerne - opisujące czyjeś życie, które biegło równolegle z pontyfikatem. Jest to ogromna porcja wiedzy o polskiej wierze. Dla jednych z nas Papież jest “Chrystusem narodów", dla innych po prostu głową Kościoła i świadkiem wiary. Jedni przeżywają z nim swoją młodość, inni - starość lub chorobę. Są tacy, których jego słowo skłoniło do nawrócenia, i tacy, którzy podkreślają, że wiarę wynieśli z domu. Wiele osób pisało po prostu o swojej miłości do Papieża. Nie zamykamy tej ankiety. Liczymy, że opublikowane dziś odpowiedzi skłonią kolejne osoby do zabrania głosu. Piszcie nadal pod adresem “Tygodnika" (zwykłym i elektronicznym) z dopiskiem “pontyfikat". Najciekawsze wypowiedzi będziemy publikować.

Głęboka wiara, którą na nowo zaszczepił we mnie Ojciec Święty, i przykład przezwyciężenia choroby po zamachu - pozwoliły mi przezwyciężyć chorobę po przebytym udarze mózgu (lekarze mówili mi o konieczności przygotowania się na najgorsze). Moja prawa ręka drży (też Parkinson) i stanowi moją życiową łączność z cierpieniem Ojca Świętego, aż nadto widocznym. Ojciec Święty jest starszy o 14 lat. Może, jak Pan Bóg da, będę za 14 lat też tak niesprawny. Nie boję się, otworzyłem drzwi Chrystusowi i tak jak On, Ojciec Święty, nie poddam się...

Marek Bąk (Poznań)

Cztery dni po III pielgrzymce Jana Pawła II do ojczyzny urodziła się moja córeczka. Radość nie trwała jednak zbyt długo. Okazało się, że dziecko ma galopującą anemię. Siedziałem w szpitalu całkowicie załamany, czekałem na panią doktor, aby się czegoś dowiedzieć o dziecku. Nagle podszedł do mnie starszy siwy ksiądz i zapytał: “Synu, co się stało?". Odezwałem się jak prostaczek i odpowiedziałem: ,,Niech ksiądz nie nazywa mnie synem, bo nie jestem księdza synem!". Na to on spojrzał na mnie ciepłym wzrokiem i łagodnie odpowiedział: ,,Nie załamuj się synu, zawierz Bogu, módl się, módl się". Nagle, naprawdę nie wiem skąd, do mej świadomości doszły słowa Ojca Świętego: ,,Nie lękajcie się! Otwórzcie na oścież drzwi Chrystusowi!". Przecież ja nigdy nie wgłębiałem się w te słowa. Aż tu taki głos! I oto ten, który jeszcze wczoraj nigdy się nie modlił, nie chodził do kościoła, chociaż był chrzczony i przyjął I komunię; ten, który wadził się z ukochaną babcią głupiutkimi pytaniami ,,czy ktoś widział Boga", nagle zaczyna się modlić! Doprawdy, nie umiem powiedzieć, jak długo się modliłem...

Nazajutrz (była niedziela) poszedłem do kościoła na ranną Mszę. Nie zapomnę nigdy wzroku ludzi. To było małe miasteczko, gdzie jeden drugiego zna i doskonale wie, kto chodzi na Mszę, a kto nie. W ich oczach widać było zdumienie, zaskoczenie, ale też radość i podziw!

Po południu udałem się znów do szpitala, by zapytać o stan zdrowia dziecka. Gdy wchodziłem do pokoju lekarskiego, serce mi łomotało. Ale ujrzałem w nim panią doktor uśmiechniętą. Powiedziała, że córeczka najgorsze ma za sobą. Nie umiała powiedzieć, co sprawiło, że dzieciątko wyjdzie z tego zdrowe.

Głęboko wierzę, że to słowa Ojca Świętego sprawiły, że moje ukochane dziecko żyje. Dzięki nim modliłem się żarliwie i to zapewne wiara sprawiła cud.

Andrzej Przybyszewski (Działdowo)

Urodziłam się jako nieślubne, niechciane dziecko - owoc przypadkowego spotkania dwojga obcych sobie ludzi. Dorastałam w poczuciu poniżenia, do tego wśród nieustannych rodzinnych konfliktów. Dorosłam jednak, wyszłam za mąż, skończyłam studia na dobrym uniwersytecie. W pracy zawodowej - pomyślność. Towarzystwo, zabawy, uciechy. Co w środku? Stały ból, wprost potworne cierpienie, którym nie dzieliłam się z nikim. Ani z przyjaciółkami, ani z mężem, ani potem z licznymi kochankami. Tylko matce wygarnęłam cały mój ból, ale późno, dopiero gdy skończyłam 40 lat.

Tak nadszedł czerwiec 1979. Papież przyjeżdża do Warszawy. Co czuję? Nic. Nawet mi przez myśl nie przeszło, by pójść go powitać lub udać się na plac Zwycięstwa na Mszę - choćby z ciekawości. Nie, wystarczy news z telewizji.

Lecz nagle dowiaduję się, że na spotkanie z Papieżem przyjeżdża mama, dwie ciotki i wujek. Zamieszkali u mnie. Myślę intensywnie, co robić, by się wykręcić, by z nimi nie pójść. Wreszcie mam plan: postaram się o 4 zaproszenia i z obłudną miną oznajmię, że dla mnie już nie starczyło. Ale mama ubiegła mnie i z triumfalną miną przyniosła 5 zaproszeń. Czekamy więc na placu, słońce praży, w duszy tłumiona wściekłość. Ale nadchodzi Ewangelia i homilia, a w niej pamiętne słowa: ,,Niech zstąpi Duch Twój..." Zupełnie nieoczekiwane wzruszenie, potem już uwaga i skupienie. A po Mszy niebywałe poczucie szczęścia. I przeczucie, że zmieni się moje życie. Zmieni się? Jak? Te same koleiny, ten sam od kilku lat kochanek, były mąż już dawno cywilnie żonaty z inną kobietą. Co tu można zmienić?

A jednak we wrześniu, po 10 albo i więcej latach, staję znów w kolejce do konfesjonału. Nie umiem zebrać myśli, właściwie - mówię sobie w duchu - nie mam żadnych grzechów, mam tylko trudne życie, z którym sobie jakoś radzę. Ale wyznaję, że mam przyjaciela, z którym łączy mnie to i to.

Dojrzewa decyzja: trzeba się rozstać. Znów powrót do konfesjonału. Tym razem wyznanie o aborcjach. Padają surowe słowa. I znów zdumienie: przecież to zgodne z prawem, tak robią wszystkie znajome kobiety, przecież to tylko zygota, parę komórek w brzuchu. I znów po czasie refleksja i mozolne zastanawianie się nad istotą piątego przykazania. Trwa to długo. I dopiero homilia Ojca Świętego w Kaliszu, w 1997 r., jest wstrząsem, uzmysławia z całą wyrazistością istotę rzeczy. Pozwala zrozumieć i przeżyć ten grzech, ale też z całego serca i z całej duszy przeprosić Boga i błagać o przebaczenie. Dotarły do mojej duszy słowa Chrystusa: Przyjdźcie do mnie i ufajcie w miłosierdzie, choćby wasze grzechy były jak szkarłat. Moje były jak szkarłat.

Aga

W czasie ostatniej pielgrzymki Papieża do Polski znalazłam się w skrajnej rozpaczy. Mój ukochany syn usiłuje popełnić samobójstwo. Zażywa poza domem dużą dawkę narkotyków, ale mimo wszystko szuka ratunku ze strony najbliższej rodziny. Jesteśmy wszyscy w szoku: zrozpaczeni i przerażeni. Okazuje się, że popełnił wiele nierozważnych czynów, miał kontakt z narkotykami, pojawiły się komplikacje w pracy. Szok dla mnie tym większy, że mieszkamy razem, jestem nauczycielką i o narkotykach rozmawiało się w domu wiele razy.

Słuchamy papieskiej homilii o miłosierdziu; o tym, że trzeba pomóc tym młodym ludziom, a nie potępiać. I nagle rozumiemy, że ważny jest tylko ratunek. To słowa Papieża wyprowadziły mnie z załamania. Najbliższa rodzina też zrozumiała, że zamiast potępiać, trzeba pomagać.

Później okazało się, że syn jest chory. Jest to choroba zaburzeń nastroju, afektywna dwubiegunowa, inaczej maniakalno-depresyjna. Szpital, leczenie. Obecnie sytuacja się normuje, wszyscy leczymy rany. I tak Papież uratował nam życie.

Fizyczka z Poznania

16 października 1978 r. nie wiedziałam jeszcze, kto to jest Karol Wojtyła. Byłam na dalekich obrzeżach Kościoła, a może jeszcze dalej. Miałam 40 lat i dość pogmatwany życiorys. Od pewnego czasu ciążyła mi ta sytuacja, ale nie wyobrażałam sobie, że mogłabym kiedyś uklęknąć przy konfesjonale. Nie śmiałam nawet o tym myśleć, chociaż od czasu do czasu zaglądałam do kościoła na niedzielną Mszę św.

Oglądałyśmy z mamą inaugurację pontyfikatu w TV. Słuchałam, co mówi Ojciec Święty. I w pewnym momencie usłyszałam słowa skierowane do mnie. Nie pamiętam dokładnie, ale wynikało z nich, że tacy jak ja też mają drogę otwartą i Bóg ich kocha. Tak to w każdym razie odebrałam.

Zobaczyłam szansę powrotu i od tej pory zaczęła się moja długa i trudna droga. Bóg czuwał nade mną (wymodliła to mama, która, jak św. Monika, prosiła wiele lat o moje nawrócenie). Czułam tę opiekę.

Spotkałam wiele osób, które były moimi drogowskazami. W końcu, pięć lat później, na początku grudnia 1983 znalazłam się przed konfesjonałem. Moim spowiednikiem był ks. Jan Twardowski, o czym dowiedziałam się kilka minut wcześniej i co też uważam za przejaw szczególnej Bożej opieki.

Elżbieta Bielińska (Koszalin)

Nigdy nie brałem udziału w bezpośrednim spotkaniu z Papieżem, nigdy nie krzyczałem: “kochamy Cię" (zbyt wiele rozmytego ,,my", za mało odpowiedzialnego ,,ja" - ,,ty".). Dorosłe życie poświęciłem ciężkiej pracy, okupionej utratą zdrowia, oraz ,,chłonięciu" słów następcy św. Piotra i próbie wcielania ich w życie. Będąc rolnikiem, starałem się i w dalszym ciągu staram się dostarczać ludziom zdrową żywność. Nigdy też nie krzyczałem: Balcerowicz musi odejść! - i nie będę krzyczał w przyszłości. Wynik ekonomiczny moich działań nie jest imponujący. W moim rachunku ekonomicznym bardziej liczył się człowiek (bliźni), nie zaś potencjalny konsument - ,,nafaszerowany" moim zyskiem. Nie uważam się za nieudacznika i nie uważam się za ofiarę tzw. transformacji ustrojowej, lecz zdecydowanie odrzucam Quapiditas będącą mater omnium malorum!

Cieszę się, że zamiast pieniędzy, poznałem ,,smak" prawie wszystkich encyklik papieskich oraz wielu innych Jego dokonań. W 1978 r. usłyszałem: Nie lękajcie się! Mam więc obowiązek nie lękać się. Od czasu Skoczowa wiem, że Polska woła o ludzi sumienia. Świadomie dokonałem wyboru. Nie chcę być skazany na sukces. Czyż Chrystus w kategoriach tego świata był człowiekiem sukcesu? Czy Papież postrzega mnie w kategorii sukcesu? Wybrałem normalność. Nie będę krzyczał: Kochamy Cię! Wolę milczeć...

(Nazwisko i adres do wiadomości redakcji)

Po maturze trafiłem do seminarium, wpływ na tę decyzję miało wszystko, co kształtowało doświadczenie pokolenia lat 80.: wybór kardynała Wojtyły, śmierć Prymasa, pierwsza pielgrzymka Jana Pawła II do Polski, Sierpień ’80 i doświadczenie 16 miesięcy pierwszej ,,Solidarności", absurd stanu wojennego, jakieś doświadczenia konspiracyjne (w moim przypadku w Duszpasterstwie Ludzi Pracy i Archikonfraterii przy bydgoskiej Parafii p/w Polskich Braci Męczenników), śmierć ks. Popiełuszki. Niestety, po pierwszym roku musiałem odejść z powodu nie zaliczenia języka łacińskiego. Jakże to śmiesznie brzmi, gdy sam znam księży nie umiejących podstawowych tekstów liturgicznych w tym języku...

Nie umiem bez wzruszenia wspominać tamtego letniego wieczoru 1987 r., nie mogę nie wracać do zapisów audio czy wideo zdarzeń przy Skwerze Kościuszki. A później było spotkanie z młodzieżą na Westerplatte i przypomnienie postawy załogi majora Sucharskiego, postaci eksploatowanej nawet przez propagandę komunistyczną. Okazało się, że Papież o sprawach tak znanych mówi tak inaczej, profetycznie.

Te dwa dni przeorały mnie i ukształtowały na resztę życia. Bezpośrednim skutkiem kazania na Westerplatte było wstąpienie do Nowicjatu Zgromadzenia Księży Misjonarzy Ducha Świętego w Chełmszczonce. Ta decyzja o dalszym poszukiwaniu powołania była następstwem papieskich słów. Niestety, ogrom ideałów nie wytrzymał konfrontacji z rzeczywistością nowicjatu i Matka Kościół znowu skierowała mnie na pozycje zarezerwowane dla laikatu... Może dobrze, gdyż ukrywając się przed Wojskową Komendą Uzupełnień zostałem katechetą u ks. Jerzego Osińskiego pod Kruszwicą. To były wikariusz parafii Braci Męczenników w Bydgoszczy, na którego zaproszenie przybył na swą ostatnią Mszę ks. Jerzy Popiełuszko. Ksiądz Osiński znany był podczas Procesu Toruńskiego jako ,,świadek Jerzy O."

Moje życie nie zawsze płynęło w zgodzie z Ewangelią. Jednak to, że mam odwagę się do tego przyznać, to też zasługa tego pontyfikatu.

Krzysztof Czachor-Borkowski (Inowrocław)

Obowiązki zawodowe sprawiły, że pewnego majowego dnia 1981 znalazłem się w Działdowie, przy suto zastawionym stole. Wyborne jedzenie, szczupak, a i koniak też niepośledni. Nagle mrożący komunikat o tragedii na Placu Świętego Piotra. Obecni przy stole, czekając na kolejny komunikat w obawie i zatroskaniu, używali tylko paru tych samych słów: Dlaczego? Jak to możliwe? Do jakich ,,praw" sięgać, by uzasadniać zbrodnię wobec takiego Człowieka? Kolejny komunikat dał odrobinę otuchy i okazję, by się pożegnać i być z samym sobą i modlitewną nadzieją.

W tym zmartwieniu spostrzegłem pewien szczegół pocieszający: nikt z obecnych przy stole nie sięgnął po nalany przed posiłkiem i tragicznym komunikatem kieliszek.

Doświadczyłem - jak młody Karol Wojtyła - widoku uśmierconych podczas pracy i katastrof ludzi. Dziękuję Papieżowi za słowa ,,nie lękajcie się", które pomagały mi, gdy trzeba było stanąć ,,jeden przeciwko wszystkim" w sporach technicznych, dla ustalenia prawdy technicznej i naukowej, do konstruowania skutecznych zabezpieczeń. Ustaliłem faktyczne przyczyny wielu skomplikowanych wypadków i katastrof przemysłowych w Polsce, co może pozwoli przestrzec przed następnym błędem. W technice zasada ,,Poznaj prawdę, a prawda cię wyzwoli" sprawdza się, jak w innych dziedzinach życia.

Ryszard Czaplikowski (Katowice)

16 października 1978 byłam na dyżurze w klinice: czy odda ktoś kiedyś tę eksplozję radości zwykłych ludzi? Ja widziałam ją u pacjentów neurologii, a więc porażonych, z zaburzeniami mowy, kontaktu, porozumiewania się. Telewizor był umieszczony w dużej sali ciężko chorych, pod stałą obserwacją. Mężczyźni płakali, krzyczeli, szlochali, obejmowali się, gratulowali sobie i głaskali się z uniesieniem rąk ku górze w podzięce niebiosom. Nie było żadnego pogotowia, żadnego pijaka, żadnego stanu padaczkowego podczas dyżuru do rana - była wszechobecna radość.

Dziś natomiast u moich pacjentów zmienił się punkt odniesienia w cierpieniu i przeżywaniu choroby Parkinsona, która jest przyczyną bardzo dużego kalectwa. W jakim sensie? No właśnie tym, że został wybity argument ,,dlaczego to właśnie ja tak cierpię?", i argument ,,dlaczego nie ma reakcji na lek?" U bardzo wielu ludzi reklama zrodziła przekonanie, że każdą chorobę można wyleczyć za odpowiednio duże pieniądze, że można zoperować, wymienić nawet mózg i rdzeń kręgowy. Przykład Ojca Świętego pokazuje nasze ograniczenia wobec choroby i ograniczenia wobec leczenia. Jego heroiczna postawa jest nie tylko przypomnieniem światu cierpienia, jakie jest wokół i nikt nie chce go dostrzec, ale też pokazaniem kalectwa jako możliwego do zaakceptowania.

Maria Roztoczyńska-Wodzień (Kraków)

Mam 37 lat i jestem kobietą najprawdziwszego sukcesu. Sukces to troskliwy, kochający mąż i wspaniały syn Antek. Kiedy przygotowania do ostatniej pielgrzymki papieskiej były dopinane na ostatni guzik, wypoczywaliśmy nad jeziorem Wiżajny. Bardzo potrzebowałam tego wyjazdu. Rok 2002 był dla mnie trudny, chciałam odetchnąć. Eseldowskie władze od początku roku chciały różnymi metodami poskromić “Nowe Życie Pabianic" - gazetę, której przewodziłam. Pisałam, a było o czym. Afer i aferek produkowanych przez miejscowych przedstawicieli elit rządzących nie brakowało. Najpierw były ostrzegawcze telefony, wizyta tajemniczych panów przy bramie mojego domu, następnie doniesienia do prokuratury, która skwapliwie się mną zajęła, oskarżając o siedem przestępstw.

Te przestępstwa, to niepublikowanie bądź komentowanie długaśnych pism urzędników, nazwanych przewrotnie “sprostowaniami". Karą za nieposłuszeństwo gazety wobec SLD było także wyrzucenie dziennikarzy z lokalu zajmowanego od lat, oraz kontrola policji i inspektorów z Wojewódzkiego Urzędu Pracy w punkcie kolportażu.

Oburzenie rosło. Wkrótce przełożyło się ono na płatną ramkę w konkurencyjnej gazecie, w której prezydent sformułował pod moim adresem krzywdzące, fałszywe oskarżenia. Mój pełnomocnik nie miał wątpliwości: sprawa prosta do wygrania i trzeba w końcu się bronić. Napisał dwa akty oskarżenia: o zniesławienie mnie oraz o szkalowanie gazety. Trafiły do sądu.

Dojrzewał sierpień, dużo mówiło się o poświęceniu sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Łagiewnikach, a mnie dopadła uporczywa, obezwładniająca myśl o wycofaniu oskarżeń. Zrobiłam to od razu po powrocie - bez konsultacji z adwokatem, rodziną, ku zdziwieniu dziennikarzy. Nie powiedziałam o tej motywacji.

Nie piszę tej historii po to, by pokazać, że jestem jakaś szczególnie miłosierna i uważam, że moi wrogowie są bardzo fajni, a ja ich kocham. Tak nie jest. Słowa o miłowaniu nieprzyjaciół, darowaniu krzywd to poprzeczka ustawiona niezmiernie, wręcz nienormalnie wysoko. Mnie się nie udało jej przeskoczyć. Bieżący rok nie okazał się łatwiejszy - z wielu powodów. Musiałam m. in. pożegnać się ze stanowiskiem i gazetą.

Może się więc wydawać, że przegrałam z kretesem. Ale, jak napisałam, mam obok siebie oddanych najbliższych, a wtedy, w sierpniu, coś mi się jednak udało. Na jakiejś tam, pewnie niewielkiej wysokości przeskoczyłam siebie. Tyle zawdzięczam Papieżowi i jego ostatniej pielgrzymce do Ojczyzny.

Magdalena Hodak (Pabianice)

Opuściłem Polskę w 1982 r. Mieszkałem w RFN z żoną i dwiema córeczkami. Staraliśmy się o emigrację do Nowej Zelandii, Kanady, Australii - nikt nas nie chciał przyjąć. Napisałem więc list do Papieża z prośbą o wstawiennictwo. Po tygodniu otrzymaliśmy pismo, że Watykan nie jest w tej sprawie kompetentny. Na dole była notatka informująca, że Jan Paweł II dwa dni temu odprawił Mszę w naszej intencji. Pomyślałem wtedy: “Tylko Mszę? Liczyłem na coś więcej".

Reszta potoczyła się bardzo szybko. Po dwóch dniach dowiedzieliśmy się, że USA przyjmują na emigrację, złożyliśmy wniosek i po 3 tygodniach byliśmy już po interview. Po miesiącu wyjazd do USA. Od tamtej pory wszystko nam się układa. Nie mamy większych problemów. Każdy dzień jest radosny. Dziekuję Mu za tę Mszę, którą kilkanaście lat temu odprawił w intencji mojej rodzinki. Wtedy tego nie rozumiałem. Pamiętam moje słowa: “Tylko Mszę odprawił?"

(nazwisko do wiadomości redakcji)

To było 18 sierpnia 2002 roku. Rano wspaniała Msza na krakowskich Błoniach - wielkie tłumy, wielkie słowa, atmosfera religijnego i narodowego święta. Gdy wyczerpany wróciłem do domu, odruchowo włączyłem telewizor i... zaniemówiłem z wrażenia. Pierwsze odczucie: absolutna cisza. Cisza i Papież kontemplujący w katedrze wawelskiej. Był skupiony, jakiś nieobecny, poza czasem. Modlił się. Rozmawiał z Bogiem, tak jak się rozmawia z przyjacielem: z szacunkiem, otwarcie, szczerze. Ale też umiał milczeć. Tak milczeć, by słyszeć, by jak najwięcej z tej Bożej obecności przyjąć, by się nią napełnić. I to wszystko w telewizji, w tzw. prime-time. Miliony Polaków wraz ze mną oglądały “na żywo" najbardziej niezwykłą lekcję modlitwy w historii.

Papież pokazał mi, że na modlitwę zawsze jest czas. Zależy tylko od nas, czy potrafimy powiedzieć “STOP" i przypomnieć sobie o Bogu - przyjacielu, który zawsze ma dla nas chwilę. Uzmysłowił mi także potęgę ciszy. I pokazał, że rodzi się ona przede wszystkim we wnętrzu człowieka. Jemu udało się “wyłączyć" w otoczeniu kamer, reporterów, w zgiełku zainteresowania. Patrząc na Papieża wychodzącego po tej modlitwie z nowymi siłami, zdałem sobie sprawę, że modlitwa jest powietrzem dla człowieka wierzącego. Dzięki niej zachowujemy właściwą miarę rzeczy, nabieramy sił i przekonania o słuszności naszej drogi.

Mateusz Smółka (19 lat, Gliwice)

Mam za sobą 40 lat kapłaństwa. Jako uczeń gimnazjum rabczańskiego brałem udział w rekolekcjach wielkopostnych, które prowadził ks. dr Wojtyła. Zaintrygowała mnie interpretacja słowa “powołanie". Gdy w 1957 r. wstąpiłem do seminarium krakowskiego, ks. dr Wojtyła był już wykładowcą. Na podstawie książki Antoniego Gołubiewa: “Dlaczego jestem katolikiem?" młodym adeptom teologii mówił o potrzebie rozwijania swojego człowieczeństwa. Jako filozof mocno podkreślał, że człowiek nie jest formą wykończoną ani doskonałą. Każdy z nas wciąż staje się człowiekiem. Z dnia na dzień buduje dom wiary. Na tych wartościach rozwija kapłaństwo.

Byłem pod wielkim wrażeniem mocnych słów z mowy inauguracyjnej Ojca Świętego: “Otwórzcie się na Chrystusa. Na oścież się otwórzcie". Zrozumiałem, że te słowa kieruje również do mnie. To ja, młody polski kapłan, muszę się jeszcze bardziej otworzyć na Chrystusa, na całą Jego Ewangelię. Jeszcze go więcej poznać i bardziej ukochać. Przypomniało mi się wtedy to, o czym nam mówił ks. Wojtyła: “Trzeba nieustannego starania, by z dnia na dzień stawać się coraz bardziej kapłanem".

“Otworzyć się na Chrystusa" - dla mnie znaczyło bardziej poznać Kościół. Ogromnie pomogły mi w tym relacje z pielgrzymek papieskich publikowane w “Tygodniku Powszechnym". Chłonąłem reportaże Marka Skwarnickiego, a później ks. Adama Bonieckiego. Ukazywały mi powszechność Kościoła; wielkość, ale i ubóstwo Ciała Mistycznego w różnych częściach świata. Pod wpływem tych podróży sam zacząłem organizować pielgrzymki z parafianami do Wiecznego Miasta. To pielgrzymowanie bardzo mi pomogło w otwarciu się na Kościół. Było też niezwykłym doświadczeniem wspólnoty grupy, z którą przez kilkanaście dni przebywałem. To byli najczęściej parafianie. Kochałem te wyjazdy, bo wiedziałem, że są one szkołą, w której uczę się służebnego kapłaństwa.

Moje dzieciństwo i młodość przeżyłem w czasach wielkiej wrogości do Watykanu. Samo to słowo kojarzyło się z czymś obcym i dalekim. Przez całe lata karmiono mnie potwornymi historiami, które działy się za Spiżową Bramą. Jako młodzi chłopcy braliśmy udział w procesach pokazowych Kurii krakowskiej. Czułem, że to wielkie kłamstwa, a jednak jad nieufności wsączył się we mnie. Dzięki temu pontyfikatowi, za pośrednictwem ks. biskupa Dziwisza, miałem możliwość wielokrotnego przekraczania Bramy Spiżowej. Byłem wewnątrz. Papież w takich spotkaniach był zawsze najlepszym Ojcem, który jest blisko konkretnego człowieka i jego zwykłych spraw. Dzięki tym spotkaniom jeszcze bardziej pokochałem Kościół w Jego świętości i grzeszności. W wielkości i małości. W Boskim i ludzkim wymiarze.

Ks. Jakub Gil (Wadowice)

Toronto 2002. Homilia podczas eucharystii kończącej Światowe Dni Młodzieży. Jan Paweł II wypowiada następujące słowa: “Nie jesteśmy sumą naszych słabości i upadków. Jesteśmy sumą miłości Ojca dla nas, naszej prawdziwej zdolności stawania się obrazem jego Syna". Brzmią one w mojej głowie do dzisiaj i pomagają w powrotach do Kościoła po popełnionych grzechach ciężkich.

Michał Sobczyk

Pierwszą komunię przyjmowałem już za pontyfikatu Jana Pawła II, w 1980 roku, więc mogę powiedzieć, że przynajmniej za czasów świadomej religijności znałem tylko tego papieża. Ale to Papież zbliżył mnie do młodzieżowego środowiska katolickiego. Bez niego nie byłoby cyklicznych obchodów Światowych Dni Młodzieży czy choćby Lednicy 2000, a właśnie dzięki wyjazdom na tego rodzaju spotkania zdobyłem wielu przyjaciół; przyjaciół, dzięki którym nie jest ciężko chodzić do kościoła i zachowywać naukę Chrystusa. W ten sposób moja wiara, zapewne narażona na niebezpieczeństwa dzisiejszego świata, staje się silniejsza.

Marcin Pomin

Jestem studentką, często gubię się w życiu, szukam sama nie wiem czego, a wtedy odnaleźć siebie pomaga mi przesłanie Ojca Świętego z Lednicy: “Nie bój się, wypłyń na głębię, jest przy Tobie Chrystus". To w pewnym sensie motto mojego życia... Żeby wszystko, co robię, robić dla Jezusa.

Kasia

Pracowałem jako dziennikarz przy pielgrzymce 1997 roku. Słuchałem przemówień, przypominałem sobie poprzednie pielgrzymki, i zastanawiałem się: czego On ode mnie chce? Kiedyś zadał mi pytanie, które mną, bojowym, ironicznym trzydziestoparolatkiem “po przejściach" wstrząsnęło. Zapytał spokojnie: “Czy można powiedzieć »nie«?". I ta Jego odpowiedź, która streszczała moje życie: “można, ale w imię czego?". To był przełom. Musiałem “wejść w siebie". Musiałem sobie i Jemu odpowiedzieć. To już nie było “bierzmowanie dziejów" na Błoniach 1979 roku. To było moje “bierzmowanie". Dlatego dzisiejsze pytanie “TP" przypomina mi inne fundamentalne pytanie, zadane przez “Tygodnik" w 1972 roku: Kim jest dla mnie Jezus Chrystus?

Po długim zastanowieniu mogę odpowiedzieć tylko tak: Jan Paweł II to moje spotkanie z Chrystusem. To kontynuacja Objawienia. Po prostu: Jezus objawia mi się w Nim. Namacalnie, żywo, osobiście i zobowiązująco. Miałem szczęście bezpośredniego z Nim spotkania. Już brakowało Mu sił. Już był słabszy. Klęczeliśmy przy Nim trzymając się z żoną za ręce, a On nas przytulał. I zniknęło wszystko, co nas otaczało. Byliśmy tylko my i On. I wiem, że Jego bez mała osiemdziesięcioletnia ręka była w stanie nas dźwignąć. I wiem, że Jego oczy nas przeniknęły. I wiem, że nie ma niczego, co pozwoliłoby nam powiedzieć “nie" na pytanie zadane na Błoniach w 1979 roku. Po pielgrzymce w 1999 roku napisaliśmy do Niego krótki list. Ważne są tutaj daty. Pielgrzymka zakończyła się w czwartek, 17 czerwca. List wysłaliśmy po południu w piątek, 18. W następny piątek, 25 czerwca otrzymaliśmy od Niego prywatny list. Nie z Sekretariatu Stanu, a od Niego. Ciepły, kochany, ojcowski list. I jak tu powiedzieć Mu “nie"?

Piotr Krzysztof Kłys (Łódź)

Mam dopiero 77 lat. Kiedy patrzę na umęczoną bólem, niemal śmiertelnym zmęczeniem i troską twarz Jana Pawła II myślę, że powinienem intensywniej pracować. Chciałbym pisać o polsko-niemieckich sprawach i pojednaniu; chciałbym walczyć z pijaństwem nad sąsiedzkimi gliniankami i założyć młodzieżowy klub z siłownią jako alternatywę dla sportu, polegającego na wrzucaniu betonowych koszy na śmieci do wody; marzę o przeniesieniu na wzgórze, górujące nad kościołem Matki Boskiej Nieustającej Pomocy (od którego mój blok dzieli kilkaset kroków) figury Madonny, stojącej w krzakach bzu, które pozostały po dworku w nieodległym Olesinie, gdzie po wyskoczeniu z pociągu wiozącego mnie po Powstaniu Warszawskim do Pruszkowa znalazłem pierwszą gościnę i pomoc.

Jerzy Witold Solecki (Pruszków)

Rok temu wracałam z urlopu w pociągu Przemyśl-Szczecin, wypchanym ponad granice możliwości. Większość pasażerów miała przed sobą perspektywę spędzenia całej nocy w nieludzkich warunkach: wielogodzinne stanie na korytarzu, ścisk, hałasujące dzieci wracające z kolonii i płaczące niemowlęta, brak wody w ubikacji, niemożność przejścia do niej, dym papierosowy. W takich sytuacjach przestają obowiązywać normy kultury, w ludziach budzi się instynkt drapieżnika, prawo dżungli.

Udało mi się zdobyć miejsce w przedziale. Siedziałam, czytając “Tygodnik" z relacjami z papieskiej pielgrzymki, w której zresztą uczestniczyłam. I naraz zobaczyłam przez szybę na korytarzu starszą kobietę o kulach. Instynkt samozachowawczy nakazywał mi zignorować ten fakt. Wróciłam do lektury “Tygodnika" i wtedy przypomniałam sobie to stwierdzenie o Polakach, którzy Papieża kochają nie wprowadzają w życie jego nauki. A nauka ta, przekazana podczas pielgrzymki, była prosta: bądźcie miłosierni. Zlikwidowałam tę nieprzystawalność pomiędzy “Tygodnikiem" w moich rękach a kulami w rękach starszej pani. Na korytarzu było nawet lepsze światło.

Monika Pogoda (Szczecin)

W lipcu 1991 r., wraz z przewodniczącym Komitetu Rodzicielskiego, udałem się z pielgrzymką do Rzymu, aby Ojciec Święty pobłogosławił kamień węgielny pod długo oczekiwaną rozbudowę szkoły jego imienia (czuję się zobowiązany zaznaczyć, że nigdy imienia Patrona nie traktowaliśmy komercyjnie ani propagandowo, czego celem byłoby zdobycie środków materialnych na inwestycję). Podróż do Jana Pawła II zaowocowała niezwykłym spotkaniem z Bogiem. Od kilku lat oczekiwaliśmy z żoną na potomstwo (pobraliśmy się w roku 1984). W drodze do Rzymu byliśmy w Loreto. Przewodniczka poinformowała, że jeśli w tym sanktuarium poprzestanie się na jednej prośbie, wówczas nie zostaje ona bez odpowiedzi. W moim przypadku treść prośby była oczywista, wyraziłem ją w “domu" św. Rodziny z Nazaretu. Towarzyszyła temu nie doświadczana dotąd przeze mnie łaska głębi i intensywności modlitwy. Opuszczając bazylikę usłyszałem głos mówiący: twoja sprawa jest już załatwiona - dosłownie taki, zdawałoby się niebiblijny i mało literacki, ale jak najbardziej rzeczywisty. Po roku (19 czerwca 1992) cieszyliśmy się z przyjścia na świat naszego pierwszego dziecka. Myślę, że Ojciec Święty nie obrazi się, jeśli powiem, iż spotkanie z Nim nie było tak głębokie, bo z pewnością rozumie, że Jego posługa ma między innymi do takich spotkań prowadzić.

Andrzej Nowak (dyrektor Publicznego Gimnazjum im. Jana Pawła II w Wysokiem)

Papież jest dla mnie przede wszystkim wzorem modlącego się. Gdy patrzę na Niego, widzę realizację słów Jezusa: Módlcie się nieustannie. Janowi Pawłowi II nie przeszkadza zmęczenie, tłum, niesprzyjająca pogoda, cierpienie. Mimo tego wszystkiego, a może właśnie z tego powodu, jest wciąż zatopiony w Bogu. Patrzę na to i rodzi się we mnie pragnienie takiej zażyłości z Bogiem.

Gdy przychodzą trudne chwile i jestem zmęczona tym, co się wokół dzieje, gdy popadam w rutynę, a modlitwa wydaje się podupadać, wtedy Papież mówi coś, co odnawia moją wiarę. Tak jak na XV Światowych Dniach Młodzieży, gdy zapytał, kim jest dla mnie Jezus Chrystus. Wydawałoby się, że odpowiedź jest oczywista, ale to właśnie takie pytania pomagają wrócić do źródła i odkrywać Boga na nowo. “Warto podejmować ten wysiłek i wymagać od siebie, nawet gdyby inni od nas nie wymagali". Tak powiedział Ojciec Święty, a ja z tych słów przez ponad rok czerpałam siłę do przeżywania każdego dnia. Codziennie rano spoglądałam na ten cytat przyczepiony nad moim łóżkiem i myślałam o tym, że naprawdę warto podejmować ten wysiłek. Te właśnie słowa Jana Pawła II są dla mnie potwierdzeniem wartości całego mojego życia.

Gdy się urodziłam, lekarze nie dawali mi wielkich szans. Rodzice usłyszeli, że nie będę chodzić, nie nauczę się czytać ani pisać. Gdyby w to uwierzyli, to pewnie by tak było. Tylko, że ja chciałam się nauczyć czytać i nauczyłam się... w wieku 4 lat. A później jakoś poszło. Teraz jestem magistrem teologii i piszę doktorat, ukończyłam Studium Dziennikarskie. Nie zawdzięczam tego lekarzom, ale Bogu, który dał mi kochających i głęboko wierzących Rodziców. To rodzice wskazali mi Boga jako cel i sens istnienia. Nauczyli mnie też słuchać mądrych ludzi i nie poddawać się zbyt szybko. Dzięki Ich miłości i mądrości realizowałam w życiu to, co później potwierdził swoimi słowami Papież: trzeba od siebie wymagać.

Ojciec Święty jest też dla mnie wzorem w przyjmowaniu cierpienia, zarówno fizycznego, jak i duchowego. Taki przykład jest ważny dla każdego cierpiącego człowieka. Myślę, że gdyby Papież mówił o cierpieniu i był przy tym wciąż rześkim, pełnym energii i zdrowia człowiekiem, nie byłby tak przekonujący. Jego słowa wypowiedziane do młodych: “Nie lękajcie się Krzyża! Umiłujcie Krzyż i uczyńcie z Niego centrum waszego życia", nabierają szczególnej mocy, gdy padają z ust z trudem poruszającego się Papieża. Dla mnie jest to wielkie świadectwo.

Jest jeszcze coś, w czym czerpię wzór z Jana Pawła II. Będąc na I roku przeczytałam Jego wskazówkę dla teologów, aby studiowali na kolanach. Ta rada powraca do mnie przez cały okres nauki na PWT we Wrocławiu. Gdy klękam z książką lub notatkami w kaplicy, wtedy cała wiedza nabiera innego wymiaru. Powraca prawidłowa hierarchia wartości. Rodzi się świadomość, że wszystko, co robię na uczelni, to nie dla piątki w indeksie, ale dla Chrystusa i dla wszystkich, którzy przeze mnie mają o Nim usłyszeć.

Anna Pyrek

Jednym z moich młodzieńczych dylematów - który wziął się ze spotkań i dyskusji ze znajomym protestantem - był kult Maryi obecny w katolicyzmie. Z czasem, po nieskończonej liczbie godzin spędzonych na dyskusjach mających uzasadnić katolicki bądź protestancki punkt widzenia, coraz bardziej zacząłem zwracać się ku temu, o czym mówił mój kolega. Doszło nawet do tego, że postanowiłem zmienić wyznanie. Nie była to łatwa decyzja; zostawić wszystko, czym żyłem przez tyle lat, sprzeciwić się rodzicom, zaczynać wszystko od nowa. Zanim jednak doszło do pierwszej wizyty w zborze protestanckim, odbyłem długą rozmowę z księdzem z mojej parafii, który jakby mimochodem wspomniał o papieskim wezwaniu “Totus Tuus", skierowanym do Maryi. Wówczas dokonał się przełom. Bo skoro Jan Paweł II - świadek i autorytet - tak bardzo zaufał i powierzył się Matce Bożej, to jak to możliwe, bym ja z tego zrezygnował? Postanowiłem odłożyć decyzję o konwersji do czasu, kiedy poznam nauczanie i przekaz Jana Pawła II. Im bardziej wczytywałem się w teksty, tym bardziej uświadamiałem sobie konieczność dalszych poszukiwań. Im gorliwiej szukałem, tym mocniej byłem przekonany o słuszności papieskiego zawierzenia Maryi. Wkrótce potem przestałem myśleć o konwersji, gdyż w katolicyzmie i w katechezach Ojca Świętego odnalazłem to, czym żyję do dzisiaj. Można powiedzieć, że przeżyłem nawrócenie, którego skutkiem było powołanie, wstąpienie do seminarium, przyjęcie święceń kapłańskich i posługa w parafii pod wezwaniem Matki Boskiej Bolesnej.

Ks. Piotr Przyborek

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2003