Inteligent, władza i wódka

Najwięcej osób popijało zwyczajnie, jak przystało na urzędników państwowych, posłów, dziennikarzy, policjantów - piło dla uspokojenia, rozluźnienia. Wszak alkohol uchodzić może za najprostszy i całkiem skuteczny (na początek) środek ożywiający rozum, członki i język.

18.08.2009

Czyta się kilka minut

Znamy się od czasów studiów, niemal od zawsze. Wszyscy za starego reżimu byli po właściwej stronie - spiskując, politykując, pisząc mądre eseje. Robili rzeczy piękne, wymagające dobrego towarzystwa i mocno zakrapiane. Byli naprawdę odważni, wpadali w łapy uboli, siedzieli. Do tego typu działań potrzeba było trochę ułaństwa, fantazji, ryzyka. Alkohol pomagał. W ich piciu nie było nic straceńczego, jak w pokoleniu 1956 roku. Nie tkwiła w tym chęć samoponiżenia czy pogodzenia z beznadziejnością. Przeciwnie, było w nim coś z turbodoładowania, dodatkowy kop na drogę. Zresztą nie sposób było bez tego spotykać się, pogadać, poromansować. Byli weseli, pewni siebie. Poza tym nie mieli nic do stracenia i zyskania. Nie czekały ich ani rychłe kariery urzędowe, ani naukowe. Komuna przed nimi zamknęła wszelkie drogi awansu.

Walka na wizytówki

Gdy przyszła wolność, ta grupka osób, jak wiele innych, weszła jednym skokiem w świat polityki. Rewolucja czekała na nich ze swoimi gabinetami, samochodami służbowymi, tajnymi konwentyklami, pokrętnym porządkiem prawnym, gdzie dawne ideały musiały uznać siłę dawnej nomenklatury i łapsów z SB. Rozmawiano w sejmowym barku za kratą, wyposażonym w europejskie alkohole. Dawni wrogowie okazywali się niezłymi i całkiem rzetelnymi kompanami. Skończyły się czasy wódki i kwaśnego piwska. Próbowano rzeczy szlachetnych i nie tak kacorodnych. Światowe życie pojawiło się na stole i w kieliszkach. Szybko zaczęli uchodzić za smakoszy i znawców win, maltów i koniaków.

Pito nadal i teraz już pito z całkiem innych powodów. Szybko zaczęła ciążyć władza. Coś było w niej mrocznego. Decyzje okazywały się trudne. Kompromis oznaczał zawsze ustępstwo. Trzeba było się kumplować z wrogami i trudno już było uważać ich za nieprzyjaciół. Między dawnymi przyjaciółmi wybuchały konflikty. Pan prezes okazywał się wyjątkowo nielojalny i rządził swoimi kolejnymi partiami jak przysłowiowy jezuita. Zresztą najbardziej lubił książki o zdradach i zdrajcach. Miał ten temat dobrze przerobiony. Przeciwstawiał sobie dawnych przyjaciół, intrygował, zdradzał. Nie miał innych pasji poza polityką i cały wybitny kunszt intelektualny wkładał w skuteczne skłócanie dawnych sprzymierzeńców.

Ale władza oznaczała też poczucie siły. Po raz pierwszy nagle i bez żmudnych oczekiwań dostali stanowiska rządowe. Mieli zastępy faktycznych i rzekomych przyjaciół, interesiarzy, działkowiczów, którzy proponowali "działkę" od życzliwych decyzji. Zyskiwali też zapalonych zazdrośników i wrogów. Mieli siłę, moc albo im się wydawało, że ją mają. Alkohol zamieniał ich w lwy i drapieżców o podwójnej liczbie męskich genów. Szaleli. Na jakimś spotkaniu jak dzieci pokazywali sobie przepustki i bilety wizytowe. Niemal grali nimi w wojnę. Jeden kładł ministra, drugi generała, jeden policjanta, drugi starego esbeka. Kupka narastała i te osoby, które stały za każdą z wizytówek, jednoczyły, przesypywały po stole i matowiały lub plamiły od alkoholu, który nad nimi się przelewał. Z ambitnych uczonych, odważnych intelektualistów, tajnych drukarzy i redaktorów wychodziło wszystko: piękne myśli, polityczne plany, ambicje, brutalna chciwość, dziwkarstwo. A przede wszystkim choroba władzy, a ta oznaczała też decyzje. Alkohol je ułatwiał, przyspieszał i zarazem skracał perspektywę. Nie wiem, jakie błędy popełnili i przy której butelce wina czy whisky. Ale je popełnili. Trudno by mi było je nazwać.

Pan życia

Widzę po latach, jak mieli wąskie pole widzenia, ile było w tym chciejstwa, myślenia na krótką metę. Skądinąd bywali ofiarami zdrad i intryg. Też dobry powód do zmartwień i upicia. Widziałem wreszcie, jak ulegali wypadkom i wpadkom. Ktoś ich prowokował, robił z nich niemal ulicznych bandytów tylko po to, by nagle zjawiali się bardzo uczciwi dziennikarze największej z gazet i sporządzali notatkę-

-donosik. Inny miał wypadek i został na długo wyłączony z życia. Kolejnego spotkało wyjątkowo bolesne mordobicie za rzucanie się na cudzą żonę.

Ale byli panami życia, pieniędzy, wpływów. Jeden dawny pijak z każdym rokiem wolności zamieniał się w ciężkiego alkoholika, który pił chyba do swojej wielkości, bo przyjmowali go na wszystkich salonach i każdego możnego w Europie poklepywał po ramieniu. Miał w rękach wielki biznes i mógł teraz urządzić kącik przyjaciół i wrogów. Uwielbiał swoich wrogów i mnożył ich, by jeszcze mocniej nienawidzić i jeszcze więcej pić. Bo nienawiść i sekciarstwo były jego chorobami z czasów podziemia.

Bardzo im imponowało ich nowe życie - pewnie bardziej niż tym, którzy na nich patrzyli i ich obserwowali. Coś w tych alkoholowych upojeniach było zaraźliwego. Tak łatwo było mówić, bratać, bywać i spotykać. Żeby do nich dołączyć, znaleźć się w ich kręgu, trzeba było pić z nimi sumiennie i długo. Mogło się wydawać, kilka mocnych i jest się tak samo dzielnym i tak samo odważnym. Poza tym niemal nie można było nie pić, bo to by oznaczało wykluczenie, nieobecność. W tym świecie inteligenckim - a byli to z pewnością inteligenci od wielu pokoleń, chciałoby się powiedzieć szlachta zasług i tytułów - obowiązywały ludowe reguły: nie pijesz, znaczy donosisz, nie pijesz, znaczy nie jesteś nasz.

Stres nie grał jeszcze roli. Stres rodzi się w czasach spokojniejszych, zwykłych ambicji i spokojnej, brutalnej rywalizacji. W tych niemal euforyczno-rewolucyjnych czasach, gdzie wydawało się nam, że wszystko wolno, bo po naszej stronie jest słuszność, bo wygrali nasi, wolno nieco więcej.

Tego wszystkiego było jakby za dużo, za szybko, za intensywnie, więc trzeba było alkoholem przytłumić nadmiar emocji i zmiennych nastrojów. Wszyscy jeszcze szli do przodu i nie znali umiejętności samoograniczenia.

By się wyluzować...

Najwięcej jednak osób popijało zwyczajnie, jak przystało na urzędników państwowych, posłów, dziennikarzy, policjantów - piło dla uspokojenia, rozluźnienia, jako podstawowe lekarstwo na napięcie. Wszak alkohol uchodzić może za najprostszy i całkiem skuteczny (na początek) środek ożywiający rozum, członki i język. Łączył i sprawdzał kumpli. Pije się w domu, często w samotności, bo taniej, bezpieczniej, bo nie bardzo jest z kim. Nie ma środowiska pisarzy, dziennikarzy, filozofów, są pojedyncze osoby, koledzy i koleżanki z pracy. Nic więcej.

Kłopot bywał dnia następnego, ale techniki pokonywania kaca zostały dobrze przemyślane, przebadane i dostosowane do potrzeb organizmu. Rosła liczba gotowych do akcji brygad zajmujących się odtruwaniem, podobnie jak liczba ogłoszeń przychodni zajmujących się terapią uzależnień. Teraz najbardziej zrąbany menadżer po godzinnej pracy kroplówek może zająć się milionem swoich klientów bankowych i planować przejęcie kolejnych firm.

Spotykam rzesze pijaczków i pijaków, którzy po prostu lubią, chcą i w końcu muszą pociągnąć. Jak nałogowi palacze nie zamkną drzwi wieczorem, nie mając w obwodzie minimum alkoholu. Są tacy, którzy przy kolacji popijają elegancko. Równie eleganc­ko popijają po kolacji i do nocy są już nieźle narąbani. Bardzo dużo jest osób, które codziennie walą jedno, dwa piwa, potem im to nie wystarcza. Rozluźniają się. Bez fanfar, chamstwa, bez ideologii, patosu cierpienia. Po prostu lubią i im to smakuje. Są cały czas sprawni, szybcy, cenieni. Muszą podtrzymywać swoją reputację. Więc muszą się nieco wieczorkiem wyluzować.

Na terapii

Po kolei moi znajomi szczęśliwie odpadali od stołu i baru. Jedni, bo mieli już dość pijaństw, bo wygrywała potrzeba spokoju. Jeszcze inni, bo ratowała ich od nadmiaru władzy i alkoholu mądra i piękna żona. Jednego wysokiego wzrostem i stanowiskami ministra ocaliła ciężko już zmęczona wątroba. Potem przyplątała się żółtaczka. Nie miał wyjścia.

Moje pokolenie ratowało się od alkoholu leczeniem. Zresztą wielu z nich było już stać na wytworne leczenie z dala od otumanionych bimbrem meneli. Wyjeżdżali do specjalistycznych ośrodków w Karkonoszach lub w Tatrach i dochodzili do siebie. Inni stawali oko w oko z typowymi okazami, tymi, którzy pili wódkę, paliwo lotnicze, bimber, denaturat i dzielili się swoim doświadczeniami w kółeczku terapeutycznym. Co bardziej zaawansowani z kręgu AA pisali starannie swoje dzienniki przeżyć i grupę terapeutyczną traktowali niemal jak zbiorowy konfesjonał. Zmieniło się tyle, że dziarsko znaleźliśmy się w społeczeństwie terapeutycznym. Po latach na spotkaniach towarzyskich bez krępacji rozmawia się na temat technik odtruwania, podejść do leczenia.

Po wyjściu z terapii zwykle byli alkoholicy musieli tak czy inaczej od czegoś się uzależnić. Inaczej być nie mogło. Jeden nosi ze sobą zawsze kilka butelek coca-coli i wpada w dziki popłoch, gdy zaczyna ich brakować. Najczęściej uzależniają się od pracy, stają się typowymi pracoholikami. Praca daje poczucie sensu i odpowiedzialności. Jeden z najsłynniejszych byłych alkoholików teraz jako urzędnik-orkiestra pełni funkcje wszechobecnego, wyjątkowo pracowitego szefa od wszystkiego jednej z ważnych instytucji, ale nie powiem jakiej.

Nie zawsze bywa tak dobrze. Znajoma dziennikarka stosowała koktajl gwiazd: wóda plus środki uspokajające. Skończyło się fatalnie. Przewróciła się i nie miała siły wstać. Była mroźna noc. Inny pełnił tylko ważne funkcje państwowe. Puściły mu wszelkie możliwe hamulce. Z dawnego opozycjonisty i moralnego odnowiciela pozostała mu szafa z winami i whisky. Władzę traktował jak wińsko, które pił od rana. Upajał się nią. Pomiatał ludźmi i zarazem łapczywie ich potrzebował. Intrygował i oszukiwał. Takie miał pojęcie władzy. Wygląda dzisiaj jak strzęp człowieka, którego zjadają wszystkie znane mi choroby. Nie lubię na niego patrzeć. Mówi bez przerwy, a swoim potwornym brzuchem przesłania świat, bliskich, swoją przeszłość.

***

Alkohol zatruwa nie tylko dusze inteligentów, ale również ich ciała. Moje pokolenie ma z nim pewnie tyle samo wspólnego co poprzednie, i prawdopodobnie będzie miało następne. Jest teraz traktowany jako cudowna i tajna broń w karierze i na co dzień w zwykłym życiu. Nie jest powodem do dumy. Nie zapowiada cudów i wielkich przygód. Nie opowiada się o nim jak o szarży pod Somosierrą. Raczej alkoholizm i pijaństwa ukrywa się i pije w ponurym poczuciu obowiązku.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
(1951-2023) Socjolog, historyk idei, publicysta, były poseł. Dyrektor Żydowskiego Instytutu Historycznego. W 2013 r. otrzymał Nagrodę im. ks. Józefa Tischnera w kategorii „Pisarstwo religijne lub filozoficzne” za całokształt twórczości. Autor wielu książek, m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2009