Hotel pod Orłem

Dla Francuzów to normalne, że ktoś się uczy ich języka, ich zdaniem każdy powinien się go nauczyć. Tłumacząc z polskiego otrzymywałem dodatkową nagrodę w postaci sympatii Polaków.

---ramka 321123|prawo|1---JOANNA GROMEK: - Jak to się stało, że zacząłeś zajmować się polską literaturą?

ANDERS BODEGĺRD: - Jeszcze w szkole interesowałem się językami, tak abstrakcyjnie - czystym językiem. Uczyłem się francuskiego, przez pewien czas studiowałem na Sorbonie. Przerwałem te studia, ale miałem dobre podstawy. W Sztokholmie studiowałem slawistykę i romanistykę. Z języków słowiańskich uczyłem się najpierw rosyjskiego. Trafiłem do elitarnej szkoły języków w wojsku (służba wojskowa była wtedy obowiązkowa, jestem porucznikiem). To była szkoła szpiegowska; w Szwecji za rządów socjaldemokracji nie istniały szkoły elitarne z wyjątkiem właśnie tej, do której wybierano najzdolniejszych chłopaków. Była zresztą powiązana z uniwersytetem; ja zrezygnowałem z kariery szpiega i zostałem na uniwersytecie, gdzie studiowałem dalej rosyjski i polski. Potem pojechałem do Francji, spędziłem tam rok 1968. Byłem takim trochę szalonym lewicowcem, ale udział w rewolcie studenckiej mnie sfrustrował.

- Odrzuciło Cię od polityki?

- W pewnym sensie tak. Chociaż kiedy na początku lat 80. wróciłem do języka i kultury polskiej, stało się to między innymi z powodów politycznych. Powstanie KOR-u i “Solidarności" sprawiło, że zaangażowałem się w działalność na rzecz opozycji demokratycznej w Polsce. We Francji pracowałem jako lektor języka szwedzkiego i wiedziałem, że to jest świetny sposób na życie w obcym kraju; zacząłem się starać o lektorat na Uniwersytecie Jagiellońskim.

Przyjechałem do Krakowa w 1981 roku, pod koniec września. Byłem już przedtem w Polsce i znałem dobrze język, ale po 13 grudnia przekonałem się, że prawie nie rozumiem, co się wokół mnie dzieje. To był okres z jednej strony straszny, a z drugiej niesłychanie intensywny. Trwał kryzys gospodarczy i kłopoty z zaopatrzeniem, nie było prasy, żeby dostać na przykład “Tygodnik Powszechny", trzeba było mieć znajomości; ja chodziłem do działu dystrybucji “Tygodnika", gdzie czekał na mnie egzemplarz. Powoli poznawałem ludzi; pierwszą ważną dla mnie osobą poznaną w Krakowie był ksiądz Józef Tischner. Chodziłem na jego kazania i wykłady, czytałem jego teksty, jeszcze zanim poznałem go osobiście. Zacząłem też przekładać je dla siebie, żeby lepiej je rozumieć; translacja to rodzaj bardzo intensywnej lektury.

- W końcu zdecydowałeś się opublikować swoje przekłady.

- Tak, moim debiutem translatorskim była właśnie “Etyka Solidarności" Tischnera, którą wydałem w Szwecji w 1984 roku.

- Stan wojenny spędziłeś w Krakowie?

- Po 13 grudnia 1981 nasza ambasada kazała nam wrócić do Szwecji, ale w styczniu ‘82 przyjechałem z powrotem do Krakowa. Do końca lutego nie odbywały się jeszcze zajęcia na uniwersytecie, obowiązywała godzina milicyjna. Wtedy zacząłem więcej przekładać i pomyślałem o tłumaczeniu wierszy. Nie wiem, czy pamiętasz pierwszy numer podziemnej “Krytyki": na pierwszej stronie wydrukowano “Raport z oblężonego miasta" bez nazwiska autora, ale wszyscy wiedzieli, kto nim jest. To był pierwszy wiersz, nad którym pracowałem, bardzo długo. Potem zacząłem przekładać wiersze Adama Zagajewskiego, Wisławy Szymborskiej; robiłem to dla własnej potrzeby i przyjemności. Ale jednocześnie pozostawałem w kontakcie z gronem ludzi, którzy w Szwecji pracowali na rzecz Polski. Zacząłem tłumaczyć także teksty dla nich, przekazywałem je przez ambasadę szwedzką.

Kiedy w 1983 roku wróciłem do Szwecji, założyliśmy pismo “Hotel pod Orłem". Ukazywało się po szwedzku, ale zajmowało się polityką, kulturą i literaturą polską. W centrum tego wszystkiego znajdowała się pani Maria Borowska, osoba wpływowa i aktywna; ona właśnie zorganizowała Polsko-Szwedzkie Centrum Kultury i szwedzko-polską redakcję “Hotelu pod Orłem". Przyjechała do Szwecji w 1969 roku, z synem, który jest teraz architektem miejskim w Warszawie. Jeszcze w latach 70. zainteresowała premiera Olofa Palmego sprawą polskiej opozycji demokratycznej. Po kilkudziesięciu latach spędzonych w Szwecji, którą pokochała, wróciła do Warszawy mając osiemdziesiąt trzy lata i niestety wkrótce potem zmarła.

- Jak długo ukazywał się "Hotel pod Orłem"?

- Formuła pisma sprawdzała się w latach 80., w okresie stanu wojennego, potem przestało się ukazywać. Wyszło tylko pięć numerów. Niedawno przeczytałem je na nowo: to naprawdę było bardzo dobre pismo. Publikowaliśmy teksty Adama Zagajewskiego, Wisławy Szymborskiej, Ewy Lipskiej, Bronisława Maja, Jana Polkowskiego, eseje Adama Michnika, a także tekst o nim Aleksandra Smolara. Robiłem wywiady z Bronisławem Geremkiem, z Jackiem Kuroniem, z Andrzejem Drawiczem. Opublikowaliśmy też na przykład dyskusję pomiędzy szwedzkim intelektualistą Andersem Ehnmarkiem i Adamem Zagajewskim, którą szeroko komentowano w prasie szwedzkiej.

Powoli zrozumiałem, właściwie broniąc się przed tym, że jestem raczej tłumaczem niż nauczycielem.

- Czy przekładałeś wcześniej z francuskiego?

- Nie, najpierw była poezja polska. Jako tłumacz i cudzoziemiec, który nauczył się polskiego, byłem w Polsce traktowany w sposób szczególny. Francuzi uważają, że to normalne, że ktoś się uczy ich języka, ich zdaniem każdy powinien się go nauczyć. Tłumacząc z polskiego otrzymywałem dodatkową nagrodę w postaci sympatii Polaków.

Oczywiście od przekładu do wydania książki droga jest daleka. Trudno obudzić w wydawcach szwedzkich entuzjazm dla mało znanych utworów i autorów. Ale już w latach 60. Jan Stolpe, jeden z czołowych tłumaczy szwedzkich (przełożył m. in. Montaigne’a i całego Platona) wprowadził Gombrowicza w obieg szwedzkiej kultury. Z francuskiego przetłumaczył “Ferdydurke", a wespół z jakimś Polakiem - “Pornografię". Dużo też pisał o Gombrowiczu do najważniejszego szwedzkiego pisma literackiego “Bonniers Litterära Magasin", a nawet pojechał do Vence i zrobił świetny wywiad z Gombrowiczem. Chciał tę pracę kontynuować, ale kiedy Gombrowicz zmarł w 1969 roku, bez Nobla, wydawnictwo Bonniersów nie chciało już wydać żadnej jego książki. W latach 70. od czasu do czasu ktoś grał “Iwonę, księżniczkę Burgunda" i na tym koniec.

Kiedy zacząłem tłumaczyć literaturę polską i poznałem Stolpego, z niejakim trudem namówiliśmy Bonniersów, żeby wydać “Dziennik" Gombrowicza. To jest dla mnie jako tłumacza główne dzieło, także z powodów osobistych.

“Dziennik" ukazał się na początku lat 90., potem znowu była długa przerwa. W 2002 roku udało mi się namówić Targi Książki w Göteborgu na program gombrowiczowski. Wystąpiliśmy razem z Ritą Gombrowicz i szwedzką poetką Marie Lundquist. Na sali byli przede wszystkim młodzi pisarze, bo Gombrowicz to “pisarz dla pisarzy"; oczywiście nie tylko, ale dla pisarzy szczególnie ważny.

- Jak dokonujesz wyboru autorów?

- Z polskiej literatury wybierałem to, czym sam się interesuję, francuską tłumaczę raczej na zamówienie. Największym problemem jest zawsze wydawca, którego trzeba namawiać, namawiać, namawiać... W porównaniu z innymi krajami Szwecja wygląda i tak nie najgorzej, jeśli chodzi o przekłady polskiej poezji. Cała wielka czwórka: Herbert, Różewicz, Miłosz i Szymborska mają tłumaczenia. Zagajewski jest bardzo znany, również Ewa Lipska.

- A co tłumaczyłeś z prozy?

- “Weisera Dawidka" Pawła Huellego, ostatnio “Madame" Antoniego Libery, kilka książek Ryszarda Kapuścińskiego.

Kapuściński był w Szwecji sławny od wielu lat, ale mało kto wiedział, że to polski pisarz. Odkrył go wydawca Daniel Hjort; z angielskiego przetłumaczono dwie książki. Ale Ryszard był niezadowolony, chciał być tłumaczony z polskiego. Wtedy wydawca skontaktował się ze mną. Przełożyłem “Wojnę futbolową", “Imperium" i “Heban". To był ogromny sukces. Kapuściński jest pisarzem, który doskonale odpowiada Szwedom, przez to, że wcale nie jest elitarny, a jego zainteresowanie problemami Trzeciego Świata zyskuje mu wielu czytelników. Na jego wieczory autorskie w Sztokholmie przychodzą niesamowite tłumy.

- Czy osobisty kontakt z pisarzem pomaga tłumaczowi w pracy?

- Kapuścińskiego miałem okazję bliżej poznać dzięki wspólnej podróży na Pińszczyznę, w jego rodzinne strony. Pojechaliśmy tam z Marią Söderberg, fotografką, mogliśmy zobaczyć, co pozostało z tej Atlantydy, nad którą przetoczyła się historia. Wielkie przeżycie, nie tylko dlatego, że podróżowanie z podróżnikiem jest zawsze ciekawe; Ryszard to świetny, ciepły facet, dobry przyjaciel.

Trudno jednoznacznie odpowiedzieć, co jest lepsze dla tłumacza: znać autora czy nie? Jan Stolpe mówi: “wolę zmarłych pisarzy". Przyjaźnię się z Adamem Zagajewskim, ale on akurat nie lubi dyskutować o przekładach swoich wierszy. Niektórzy robią to chętnie; Olga Tokarczuk na przykład, której zresztą nie tłumaczyłem, sprawdza przekłady niemieckie i angielskie.

- A Wisława Szymborska?

- Trochę się bałem pytać, jak miałem jakieś wątpliwości. Ale jak tylko o coś zapytałem, szybko odpowiadała. Ona jest w dobrym sensie bardzo lingwistyczna... Pamiętam wywiad, w którym mówiła o różnicach w sposobie pisania, jej własnym i Miłosza. On zaczyna pisać wiersz od początku i pisze wiersz jak rzekę, ona zaczyna od końca, i buduje wieżę, konstrukcję, którą potem pamięta.

- Czy przekłady na szwedzki mają jakiś wpływ na to, kto dostaje Nobla? Po Noblu Wisławy Szymborskiej mówiło się, że zawdzięcza go Tobie.

- Sama Wisława w pierwszym wywiadzie po Noblu powiedziała, że to moja wina. Ale to oczywiście przede wszystkim jej zasługa. Kiedy zacząłem tłumaczyć Szymborską, była już znana w Szwecji. W dodatku, mimo że znam wielu ludzi w Akademii Szwedzkiej, żadne przecieki z jej obrad do mnie nie docierają... Akademia dysponuje profesjonalnym systemem referentów, którzy czytają utwory w oryginale; sami akademicy czytają po angielsku, francusku, niemiecku, rosyjsku. Więc w przypadku Szymborskiej przekłady Stanisława Barańczaka i Clare Cavanagh oraz Karla Dedeciusa też miały znaczenie. Wiem, że moje przekłady były znane Akademii, ale ten Nobel to naprawdę nie moja wina...

- Czy ci, którzy otrzymują nagrodę, stają się w Szwecji drogowskazem, kogo przekładać?

- Nagroda Nobla ma ogromny wpływ na naszą literaturę, chociażby przez to, że co najmniej jednego ważnego pisarza rocznie wprowadza w szeroki obieg czytelniczy. Oczywiście nie wszyscy nobliści są tak popularni jak Szymborska, która, jak na poetkę, ma rekordowe powodzenie. Zdarza się też, że autor wybrany przez Akademię jest już znany i czytany. Na przykład Coetzee był wydawany przez wydawnictwo Brombergów od 1982 roku. Na pewno nagroda pomaga otworzyć się na literaturę świata - chyba nie tylko Szwedom.

- Czym się zajmujesz poza tłumaczeniami?

- Przez pięć lat prowadziłem na Nowym Uniwersytecie Sztokholmskim warsztaty dla tłumaczy. Pracowaliśmy z tłumaczami z fińskiego, rosyjskiego, polskiego, niemieckiego, francuskiego. Przez parę lat uczyłem grupę pięciu-sześciu ludzi tłumaczących z polskiego na szwedzki. Znalazłem w Szwecji kilku dobrych, nowych tłumaczy. Są to zarówno młodzi Szwedzi, którzy doskonale mówią po polsku, jak i urodzone w Szwecji dzieci imigrantów. Jedna z tych osób świetnie przełożyła “Hanemanna" Stefana Chwina. Irena Grönberg, urodzona w Polsce, zredagowała antologię 17 polskich poetów urodzonych po 1960 roku. Jeden facet przekłada “Kosmos" Gombrowicza, drugi “Bakakaj", trzeci wydał “Duklę" Andrzeja Stasiuka. To dla mnie troszkę ryzykowne, bo w końcu zostanę bez pracy, ale naprawdę fantastyczne. Translacja jest żmudną, czasochłonną pracą, wraz z tymi młodymi przesiadywaliśmy godzinami podczas weekendu w całkiem pustym uniwersytecie.

Zakończyłem te warsztaty, bo nie było więcej chętnych. Teraz pracują grupy osób, które przekładają ze szwedzkiego na polski. Kieruje tym bardzo dobrze Zbyszek Kruszyński, pisarz polski mieszkający w Szwecji. Werbuje studentów i w Szwecji, i w Polsce. Chcą wydawać więcej przekładów ze szwedzkiej literatury. Poza tym jest szwedystyka: w Krakowie, Poznaniu i Gdańsku, na bardzo wysokim poziomie. Kruszyński już miał ponad piętnastu studentów. Przekładają klasyków i współczesnych pisarzy. Ta młodzież jest dla mnie najciekawsza.

Zaproszono mnie niedawno na spotkanie ze szwedzkimi licealistami polskiego pochodzenia. Nie bardzo chciałem pójść, myślałem, że będzie parę osób, a okazało się, że przyszło przeszło dwieście osób z całego Sztokholmu. I uświadomiłem sobie, że, Jezus, Maria, ich w ogóle nie było na świecie w 1981 roku, kiedy ja zacząłem się zajmować literaturą polską!

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2004