Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Czy wiedzieliście o istnieniu takiej instytucji jak rada pracowników? Jeśli tak, to szczere gratulacje! Jesteście w absolutnej mniejszości. Bo prawda jest taka, że w Polsce o radach pracowników nie słyszał prawie nikt. Choć przecież nasze prawo umożliwia ich tworzenie od grubo ponad dekady. Odpowiednia ustawa została uchwalona w 2006 r., czyli za tzw. pierwszego PiS-u. Wtedy jej spiritus movens był dziś już nieżyjący senator Zbigniew Romaszewski. Pomnik demokratycznej opozycji z czasów PRL, ale w warunkach III RP obsadzany bardziej w roli moralnego autorytetu niż głównego rozgrywającego bieżącej polityki.
Rady pracowników wprowadzono do polskiego prawa pod naciskiem Unii, w ramach harmonizacji z europejskim prawem (kilka lat wcześniej Parlament Europejski przegłosował dyrektywę o wzmacnianiu dialogu społecznego). Niestety od początku polski legislator traktował je po macoszemu: no już zróbmy to, żeby się Bruksela nie czepiała. Nawet nazwano to tak, że nie bardzo wiadomo, o co w ogóle chodzi. Ustawa z 7 kwietnia 2006 r. nosi bowiem nazwę „o informowaniu pracowników i przeprowadzaniu z nimi konsultacji”. Nudniej i mniej klarownie chyba już się nie da.
Sam pomysł rad pracowników miał jednak duży potencjał. I ma go nadal. Przypomnijmy, że w teorii rady miały stanowić pośrednie ogniwo dialogu społecznego. Zwłaszcza tam, gdzie tego dialogu zupełnie brak, a pracodawca na hasło „związki” reaguje alergicznie. Do takich miejsc miały wejść rady i poluzować feudalizm relacji pracy. To ważne zwłaszcza w polskim kontekście, gdzie uzwiązkowienie wynosi ok. 10 proc. i ogranicza się niemal wyłącznie do sektora publicznego lub spółek z udziałem skarbu państwa. A w mniej więcej 85 procentach przedsiębiorstw ludzie nie mogą liczyć na żadną formę pracowniczej organizacji, reprezentującej ich interesy w sposób skoordynowany. Nie ma też mowy o żadnych mechanizmach (innych niż dobra wola szefostwa), które by umożliwiały ludziom opiniowanie posunięć zarządu.
Zgodnie z ustawą rady mogły powstać wszędzie tam, gdzie zatrudnia się więcej niż 50 osób. Z ustawy wyłączono sektor państwowy, w którym podobne rady istnieją na mocy innych ustaw. Podsumowując: rady mogły stanowić faktyczną drogę do jakiejś formy oddolnej demokracji pracowniczej. Pozwolić na wyjście z modelu, gdzie pracownik jest od pracowania, a nie od rozmawiania z szefostwem na równych prawach.
Tak się jednak nie stało. Tydzień temu Państwowa Inspekcja Pracy przeprowadziła kontrolę. Jej celem było sprawdzenie, jak realizowana jest w Polsce ustawa z 2006 r. Prawdziwe pytanie brzmiało: czy rady pracowników w Polsce w ogóle żyją? Odpowiem bez budowania niepotrzebnego suspensu. Niestestety PIP stwierdził, że nie.
Czytaj także: Rafał Woś: Solidarność też związek
Antypracownicza atmosfera III RP sprawiła, że nie doczekały pełnoletniości. Dość powiedzieć, że w momencie wejścia w życie ustawy przedsiębiorstw, w których zgodnie z prawem rada mogłaby powstać, było 31 tys. W praktyce jakaś forma rady powstała w co dziesiątym. Niestety, w ciągu następnych 13 lat liczba rad pracowników skurczyła się do ok. 500.
Skąd ta wysoka śmiertelność tak dobrze (przynajmniej w teorii) rokujących niemowląt? Kontrola PIP nie pozostawia wątpliwości. W połowie ze skontrolowanych prawie 100 zakładów stwierdzono poważne nieprawidłości. Dotyczyły one głównie braku informacji dla pracowników o tym, że radę mają prawo założyć. Pracodawcy przyjęli najwygodniejszą dla siebie postawę: do dialogu nikogo aktywnie zachęcać nie będą, bo nie mają w tym żadnego interesu. A jak ktoś mimo wszystko będzie chciał rady zakładać, to się zobaczy. Taka strategia, jak widać, świetnie się w naszych warunkach sprawdziła. Z kolei tam, gdzie pracownicy jakimś cudem rady założyli, wielu pracodawców je po prostu ignorowało, nie dopuszczając do żadnych praktycznych decyzji, a nawet nie dzieląc się informacjami. Co czyniło z rady niepotrzebną fikcję pracowniczej demokracji.
Do tego dochodzi zarzut podnoszony przez takie organizacje jak Instytut Spraw Obywatelskich INSPRO – od lat samotnego Don Kiszota od rad pracowników. INSPRO zwraca uwagę już na sam wadliwy kształt ustawy z 2006 r. Stanowi ona bowiem, że do powołania rady potrzebny jest wniosek 10 proc. załogi. Pod tym wnioskiem trzeba się jednak podpisać z imienia i nazwiska, co nieraz skutkuje tym, że taka lista staje się potem rodzajem wyroku na samego siebie. A widniejący na niej pracownicy musieli wycofać swoje podpisy albo przygotować się na szykany, ze zwolnieniem włącznie.
Po kontroli INSPRO napisał list do premiera Morawieckiego. Mówi w nim o konieczności nowelizacji prawa o radach pracowników. Biorąc pod uwagę coraz mniejsze wyczulenie obecnego rządu na postulaty wzmocnienia zorganizowanego świata pracy, szanse nie są duże. Co nie zmienia ogromnego potencjału, który w radach drzemie. Może więc podejmie go ktoś inny.
W końcu nic na tym świecie nie jest wieczne. Nawet obecny układ polityczny.
POLECAMY: "Woś się jeży" - autorska rubryka Rafała Wosia co czwartek w serwisie "TP"