Człowiek, dzieło, tajemnica

Z Haliną Bortnowską rozmawia Tomasz Fiałkowski

30.03.2003

Czyta się kilka minut

TOMASZ FIAŁKOWSKI: Hanna Malewska: świetna pisarka, twórczyni miesięcznika „Znak”. Ci, którzy się z nią zetknęli, wiedzą, że była kimś wyjątkowym, a równocześnie trudno o tym mówić; paraliżująco działa świadomość, jak niechętna była ona sama kierowaniu uwagi na swoją osobę. Mam jednak poczucie, źe trzeba tym razem postąpić wbrew niej.
HALINA BORTNOWSKA: Była osobowością tak potężną, że jeszcze dzisiaj niechętnie się jej przeciwstawiam.

Ale to nasz obowiązek - łatwiej przypomnieć dzieło, gdy siępokaże człowieka, który za tym dziełem stoi.
Cóż, próbujmy...

*

Pracowałaś z Hanną Malewską w miesięczniku „Znak” przez dwanaście lat. Pamiętasz pierwsze spotkanie?
Pamiętam doskonale. To był chyba rok 1961, Stefan Wilkanowicz ściągnął mnie na wstępną rozmowę. Potem poszliśmy na obiad do Grand Hotelu na Sławkowską, dokąd się tradycyjnie z panią Hanią chodziło, i moje przyjęcie do redakcji uczciliśmy kieliszeczkiem wiśniówki. Czułam od razu, że znajdę tam swoje miejsce, no i że warunki ulegną urealnieniu, bo początkowo zaproponowano mi 600 złotych do wyrobienia w wierszówce, a ja 600 złotych musiałam zapłacić za studencki pokój...

Od początku miałam wrażenie, że staję się częścią jakiegoś organizmu. Trochę jak na stacji kosmicznej nad planetą Solaris.

A pani Malewska była solaryjskim Oceanem?
Naprawdę tak uważam. Była w niej zarówno tajemniczość, jak i trudno zrozumiałe przenikanie nas i naszych planów. Niespodziane odpowiedzi na nie zadane pytania.

Czy to nie był rodzaj łagodnej dyktatury, która odbiera współpracownikom samodzielność i pozbawia ich twórczej inicjatywy?
Jakiś potencjał zdołaliśmy jednak zachować, bo poradziliśmy sobie później w życiu... Mówiąc serio: to nie była dyktatura, raczej rodzaj wchłonięcia. Owszem, było miejsce na naszą inicjatywę, ale musiała zostać wlana w system. Czasem poszczególne osoby bardziej samodzielnie redagowały konkretny numer, jeśli jednak na przykład ktoś zamówił tekst, a pani Malewskiej on się nie spodobał - nic nie można było zrobić. Twoje zobowiązanie wobec autora było bez znaczenia, liczyło się tylko to, że tekst nie spełnia standardów. Bezpieczniej było wkładać własne pomysły do puli i zobaczyć, co z tego wyniknie.

Podobno Hanna Malewska czytała wszystkie teksty przeznaczone do numeru.
Absolutnie wszystkie i to kilka razy. Wiedzieliśmy więc, że cokolwiek przeoczymy przez nieuwagę czy lenistwo, i tak zostanie przez nią poprawione. Staraliśmy się jednak to, co robimy, robić porządnie; przy niej nie wypadało uprawiać fuszerki.

W czym widziałabyś główne rysy czy wektory jej koncepcji „Znaku”?
Trudno mówić o linii, chyba że chodzi o linię pewnego rodzaju perfekcji. Materiał musiał naprawdę być wysokiej klasy. I wokół tych bardzo dobrych materiałów coś się układało: skomplikowane, delikatnie wyważone całości, wiele mówiące zestawy tekstów.

Chodzi mi nie tyle o linię programową, ile o kierunki, w które ona patrzyła najchętniej i z największą ciekawością.
To się zmieniało: „Znak” szukał aktualności. Ale oczywiście pozostawała historia i różne sposoby jej uprawiania: dojrzałe, mądrościowe, a zarazem źródłowe podejście do historii. Bardzo ważny w latach 60. był Kościół i przemiany soborowe, widziane też w perspektywie historycznej.

A zbliżenie między chrześcijaństwem a rozmaitymi kierunkami filozofii XX wieku?
Tu właśnie dotykamy paradoksu wchłaniania i przetwarzania wpływów. Kiedy pani Malewska spotkała Tischnera i Stróżewskiego, wtedy oczywiście „Znak” wchłonął to, co oni z sobą przynieśli.

Więc jednak wspólne dzieło?
Cały czas podkreślam, że ono było wspólne! Zespół nie był zresztą liczny, ale dochodzili goście. Na przykład Henryk Elzenberg, który kilkakrotnie odwiedził „Znak” i były to ważne wizyty. Albo profesor Antoni Kępiński.

A jak „Znak” radził sobie z naciskami zewnętrznymi? Była oczywiście cenzura, ale czy nie krytykowano was w Kościele za nadmierną otwartość?
Nikt się zanadto nie przejmował tym, że ktoś się zmarszczył, a ktoś skrzywił. Uważaliśmy, że jak pająk musi snuć swoją pajęczynę, tak i my musimy „Znak” redagować, najlepiej jak potrafimy.

Jak w ostatniej scenie z powieści „Przemija postać świata”: świat runął w gruzy, a mnisi w skryptorium przepisują „Ortografię”...
Owszem, mieliśmy poczucie misji i przekonanie, że mamy zastawić nasz stół najlepiej jak potrafimy. Tak bardzo się nad tym skupialiśmy, że nie zwracaliśmy uwagi, czy ktoś się nam przygląda.

Ja akurat miałam szczególne przygotowanie do tego, żeby znaleźć się w roli kogoś, kto przy tym stole posługuje. Wychowałam się intelektualnie i duchowo na 35 pierwszych numerach „Znaku”, wydanych do zamknięcia pisma w roku 1953. W Instytucie Katolickim, w którym się kształciłam w początkach lat 50., żeby zostać katechetką,te 35 numerów, każdy oprawiony w twardą okładkę, stanowiło rodzaj Biblii. Studiowało się je drobiazgowo, układało się w oparciu o nie programy. Kiedy po Październiku „Znak” zaczął się znów ukazywać, czuliśmy się tak, jakby ktoś zaczął dopisywać do Biblii nowe księgi... Tamte studia zaszczepiły mi przekonanie, że gdzieś istnieją czytelnicy, którzy konsumują „Znak” podobnie jak ja. Istnieją albo będą istnieć, my zaś produkujemy zapasy do spiżarni.

Wspomniałaś już nazwiska Tischnera i Stróżewskiego - a jaka była w piśmie rola Anny Morawskiej? Hanna Malewska nazwała ją kiedyś swoją najbliższą przyjaciółką.
To była osoba niezwykle dla niej ważna. Pani Malewska, z całą jej ogromną wewnętrzną autonomią, wyrosła jednak w środowisku religijnie dość tradycyjnym. A doświadczenia Anny Morawskiej były doświadczeniami typowej polskiej inteligencji: jeżeli ktoś odkrył dla siebie religię, musiał ją wszczepić w laicki etos zupełnie innego typu. Pani Hania darzyła takie poszukiwania ogromnym szacunkiem i chciała, by „Znak” im towarzyszył. Bohdan Cywiński, jej następca i naczelny „Znaku” w latach 1973-78, świetnie wszedł w ten trop.

Morawska wychodziła ku innym wyznaniom chrześcijańskim i innym religiom. U Malewskiej także pojawia się, i to bardzo wcześnie, szerokie ponadwyznaniowe spojrzenie na jedność w wierze. Przecież drugim skrzydłem opowiadania „Sir TomaszMore odmawia” jest „Koniec Cranmera”, gdzie męczennikiem staje się z kolei przeciwnik Tomasza...
To jak najbardziej ortodoksyjne rozumienie tego, czym jest wiara. Malewska i Morawska tutaj się spotykały. Zbliżała je też pracowitość i oszczędność w sensie tworzenia sobie możliwości pełnego skupienia. Od Anny słyszałam często: do niczego nie dojdziesz, bo za bardzo się rozpraszasz. Za dużo przedsięwzięć, ludzi, bieganiny. W karceniu mnie była surowsza niż pani Hania.

Pracowitość i skupienie dają widać skutki: „Żelazna korona” napisana została przez młodą kobietę, która ledwie przekroczyła dwudziestkę! W tym wieku, niezależnie od płci, pisze się raczej wiersze i rozmaite odmiany „Cierpień młodego Wertera”, a nie epicką powieść o cesarzu Karolu V.
Ten przykład zdaje się wskazywać, że niesamowita zdolność koncentracji, którą mogłam na co dzień obserwować, cechowały Malewską już w młodości. Ważne jest jeszcze coś: mówiła nam zawsze, że pisanie powieści to wejście w inny świat, który stopniowo zdobywa autonomię. Powieściowe postaci uzyskują wewnętrzną logikę, trzeba się jej podporządkować. To także rodzaj wolności od siebie.

Coś mi się w ogóle wydaje, że ludzie mają znacznie większe możliwości niż to się normalnie objawia, tylko że egocentryczne elementy ich osobowości zjadają ten potencjał. A Hanna Malewska była jak skoncentrowany uran...

Cechowała ją umiejętność wyrzeczenia i zdumiewająca asceza, która była czymś całkiem naturalnym, pozbawionym ostentacji.
Nie wiem, czy słowo „naturalny” jest odpowiednie, ona sama chyba nie uważała, że cokolwiek naprawdę ważnego dzieje się w człowieku, jest samą tylko naturą. Dla niej to był raczej dar, owoc wewnętrznego dialogu. Jej dialog z Bogiem był takiej intensywności, że w naturalny sposób uwalniał ją od przejmowania się rzeczami zewnętrznymi.

Ale to była także ogromna duchowa autonomia wielkiej damy. W ,,Apokryfie rodzinnym” widać wyraźnie, jak bardzo Malewska ceniła ten rodzaj wychowania, w którym ludzie uzyskują przekonanie, że sami tylko siebie sądzą, że nie jest ważne, co inni o nich pomyślą, i przez to nie tracą czasu ani na egocentryzm, ani na uzależnianie się od czyjejś oceny czy reakcji. To olbrzymia oszczędność czasu i energii, kiedy ktoś nie uczestniczy w grze wpływów i znaczenia, chociaż jednocześnie ogarnia ją intelektualnie. Jestem przekonana, że gdyby Hanna Malewska chciała w nią grać, byłaby mistrzem.

„W zręcznościach swego wieku nie raczyła się ćwiczyć” - Irena Sławińska użyła tej norwidowskiej formuły podczas pogrzebu Hanny Malewskiej. Taką postawę spotyka się dziś niezmiernie rzadko - a ona doprowadzała ją do skrajności. Włącznie z odsunięciem na bok potrzeb zewnętrznych. Starczy wspomnieć sublokatorski pokój, w którym spędziła ostatnie trzy dziesięciolecia swego życia. Ks. Adam Boniecki opowiada, jak wręczyła mu kiedyś kopertę z nagrodą, którą właśnie dostała, żeby rozdał pieniądze potrzebującym, innym razem poprosiła, żeby w tym samym celu sprzedał sznur bursztynów czy korali. Na początku stanu wojennego przynieśliśmy jej jakieś włoskie pierożki z tak zwanych „zrzutów”. Nigdy nie widziałem pani Malewskiej tak zirytowanej: kazała nam te pierożki natychmiast zabrać.
Wszystko to widzę jako jeden przedłużający się, obejmujący różne sfery ruch upraszczania życia, by zrobić miejsce na twórczość i - tak uważam - na wewnętrzny dialog z Bogiem.

Jeżeli jednak taki opis przeczytają ludzie, którzy Hanny Malewskiej nie znali, może im się wydać odpychającą ascet-ką. Tymczasem była to osoba ciekawa świata i pełna życzliwej uwagi dla drugiego.
Wizyty u niej - zawsze jakiś alkohol, kieliszek dla gościa ustawiony na szerokiej poręczy zapadniętego fotela... Starczy zresztą sięgnąć do jej powieści, by zobaczyć, z jakim zachwytem postrzegała świat także w jego zmysłowej warstwie. Tak odbierała i ludzi, i zwierzęta, i całą przyrodę, i zabytki.

Jej asceza nigdy nie była wyrzutem wobec innych, że nie postępują tak samo.
Wręcz przeciwnie. Doskonale wiedziała, że ludzie są pod tym względem różni i każdy musi pozostać sobą. Ale równocześnie trochę się też i dziwiła, nieco podobnie jak Karol Wojtyła, jeśli ktoś z przyjaciół ustawiał sobie poprzeczkę dużo niżej niż powinien. A jeśli uważała, że ktoś się nie wywiązuje z obowiązku twórczości, miała poczucie zawodu.

*

Redagowanie „Znaku” było rodzajem służby, ale w swoim życiorysie Hanna Malewska miała kartę służby rozumianej całkiem dosłownie: była kapitanem AK, pracowała w komórce szyfrów Komendy Głównej...
Kiedy przesiadywaliśmy czasem w „Znaku” do późna w noc, by ratować tekst pocięty przez cenzurę, słyszeliśmy od pani Hani w nagrodę, że teraz w redakcji jest jak w komórce szyfrów. Była bardzo zadowolona, że ludzie z poświęceniem w czymś dłubią i nie pytają, która godzina. Nigdy się nam nie udało wydobyć z niej żadnych wspomnień, ale ten komplement był komplementem najwyższym.

Kiedy czytamy szkice zebrane w tomie „O odpowiedzialności”, uderza niezwykły dla Malewskiej ton emocjonalnej żarliwości w krótkich tekstach, które tużpo wojnie pisała o Powstaniu Warszawskim.
Dlatego cieszę się, że dożyła jednak kolejnego zrywu, a nie dożyła jego degrengolady. Chłopcy z nowohuckiej „Solidarności”, których kiedyś do niej przyprowadziłam, zachwycili ją, oglądała ich prawie jak Ostrogotów. „Solidarność” była dla niej na pewno wielką pociechą, podobnie jak fakt, że solidarnościowy zryw nie dał się stłamsić. Jakaś odrobina zmiłowania się jej w ten sposób dostała - bo poza tym nic nie było jej darowane.

*

Czas porozmawiać o ostatnich latach życia Hanny Malewskiej. Skąd jej niespodziewana decyzja o odejściu ze „Znaku”?
Ona zawsze mogła robić coś tylko w pełni i całkowicie. A w jej ocenie przyszedł wtedy właściwy moment, by jej następca, Bohdan Cywiński, przejął „Znak”, by oddać mu pole.

Czuła jednocześnie upadek sił - i tutaj dochodzimy do sprawy, o której trudno mi mówić. Jej choroba została źle zdiagnozowa-na, nie rozpoznano rozwijającej się gruźlicy. Wobec tego była źle leczona. A uboczne skutki złego leczenia pogłębiały jeszcze dolegliwości wywołane chorobą.

Jej ostatnią książką był , Labirynt”, wydany w roku 1970. Przez 13 następnych lat publikowała już tylko krótkie teksty i tłumaczenia. Kiedy ją poznałem jako świeżo upieczony redaktor „Znaku”, jesienią roku 1980, była wciąż zainteresowana światem, domagała sięnowin, ale czytała niemal wyłącznie powieści kryminalne.
W szpitalu, podczas ostatniej choroby, też poprosiła o taką powieść. Poczytałam trochę, potem powiedziała: chyba już tego nie skończymy... Zawsze lubiła dobre kryminały, przeczytałyśmy razem całego Simenona, i tylko sprzątaczka ze „Znaku” była pokrzywdzona, bo też uwielbiała kryminały, ale nie umiała po francusku; trzeba jej było opowiadać.

Tak wspaniale działająca intelektualna machina potrzebuje czasem zmiany biegu na swobodniejszy - żywej akcji, intrygujących tajemnic. Coś z tego jest zresztą i w książkach samej Malewskiej: mnóstwo dziania się, zawęźleń fabularnych. Z „Przemija postać świata” można by zrobić świetny film, oczywiście pod warunkiem uproszczenia i zubożenia fabuły. „Apokryf rodzinny” to materiał na cały serial.

*

Właśnie: które książki Malewskiej powinno się w pierwszym rzędzie przypomnieć? Co w jej twórczości wydaje ci się najbardziej aktualne?
Myślenie o Rzeczypospolitej, jakie znaleźć można w „Panach Leszczyńskich”, jest wyjątkowo aktualne. Czasami mówiono, że Malewska polemizuje z Sienkiewiczem, ale chodzi raczej o zupełnie inną wizję polskości, inne myślenie o uczestnictwie w historii i odpowiedzialności za nią. Widzimy Polskę bardzo europejską i mężów stanu, którzy z różnym szczęściem pełnią swoją funkcję. Mechanizmy władzy i niebezpieczeństwo prywaty. Chętnie czyta się dziś eseistykę; może przy pomocy odpowiednich zabiegów graficznych wydobyć eseistyczny nurt „Panów Leszczyńskich”? Zwłaszcza że język Malewskiej, bardzo oszczędny, pozostaje chyba czytelny dla młodszego pokolenia.

Nie ma bariery języka, jest bariera przygotowania, erudycji. Iwaszkiewicz zachwycał się „Panami Leszczyńskimi”, a równocześnie ubolewał, że autorka rzuca czytelnika na głęboką wodę...
To nigdy nie będzie lektura dla mas, ale dobrze przypomnieć, jakich mieliśmy przodków, może byśmy się wtedy sami trochę podciągnęli...

Drugi wątek twórczości Malewskiej zachowujący na pewno aktualność dotyczy życia wiary. Wiara jej bohaterów uchwycona została w sposób bardzo nowoczesny: to właściwie życie mistyczne, religijność obrzędowa czy obyczajowa ma tam znaczenie niewielkie. Malewska chętnie pisze o ludziach, którzy odbyli wielką podróż wewnętrzną, by wrócić jako świadkowie miłosierdzia i idei przebaczenia. Jej książki są w tej warstwie porównywalne z Bernanosem, ale jest w nich też coś, co mi przypomina Greene'a ,,Moc i chwałę”.

Postacią bardzo dla Malewskiej ważną była Simone Weil, tłumaczyła przecież jej esej „MiłośćBoga a nieszczęście”.
Działo się to w mojej obecności, podczas wspólnych nadmorskich wakacji w rozprażonym do białości Sobieszewie, a i odkrycie w pewnym sensie było wspólne. Hannę Malewską zachwycił fakt, że ktoś wyraził coś z tego, co w zasadniczy sposób jest niewyrażalne. Simone Weil niewątpliwie nazwała to, co było treścią jej własnych przeżyć. Pani Hania znała tę materię z własnego doświadczenia. Ale z właściwą sobie dyskrecją nie przywoływała jej inaczej jak poprzez postacie powieściowe.

Zawsze kryła się za swoimi postaciami. Czy wyobrażasz sobie jej biografię, przy takim zatarciu śladów?
Ona śladów niemal w ogóle nie zostawiała. Biografia Hanny Malewskiej nie jest pomysłem zbyt realistycznym. Ktoś musiał-by wykonać pracę podobną do tej, jaką ona sama wykonała dla Norwida, pisząc „Żniwo na sierpie”: spróbować na poły intuicyjnie wejść w postać i posłużyć się jej tekstami. Ale to jeszcze trudniejsze niż w przypadku Norwida.

Poruszała się nie zostawiając śladów, a jednocześnie odcisnęła w nas ślad bardzo głęboki, tyle że trudno go odsłonić inaczej, jak tylko zdejmując to, co nań się nałożyło w minionych latach. Trzeba zajrzeć w siebie, by zobaczyć, jak to naprawdę było z tym solaryjskim Oceanem.


HANNA MALEWSKA urodziła się 21 czerwca 1911 r. w Jordanowicach (obecnie część Grodziska Mazowieckiego) jako córka Jadwigi z Ciświckich i Bronisława Malewskiego, lekarza, pierwszego szefa wojskowej służby zdrowia w niepodległej Polsce (zm. 1920). Do szkoły średniej uczęszczała w Lublinie. W 1933. ukończyła studia historyczne na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim i rozpoczęła pracę jako nauczycielka: najpierw w Niepołomicach, później w Krakowie i od 1935 w Warszawie.

Debiutowała w 1931 na łamach „Żołnierza Polskiego” nowelą „Cabrera (Opowieść prawdziwa)”. Jej pierwszą książką była „Wiosna grecka” - opowieść o sportowej młodości Platona (1933, nagrodzona w konkursie przedolimpijskim). W 1934. ukończyła „Żelazną koronę”, powieść biograficzną o Karolu V (nagroda w konkursie Książnicy-Atlas pod patronatem Polskiej Akademii Literatury, wyd. 1937). W 1938 wyjechała do Francji na stypendium Funduszu Kultury Narodowej, by zbierać materiały do powieści o średniowieczu „Kamienie wołać będą” (ukończona 1939, wydana 1946).

Podczas wojny mieszkała w Warszawie, uczestniczyła w tajnym nauczaniu, należała do Służby Zwycięstwu Polski, a następnie do Armii Krajowej, gdzie kierowała Biurem Szyfrów Zagranicznych w Oddziale V Komendy Głównej (w randze kapitana). Pracowała nad powieścią o Norwidzie „Żniwo na sierpie” (ukończona tuż przed wybuchem Powstania Warszawskiego, wydana 1947). Za udział w Powstaniu odznaczona została Krzyżem Walecznych.

Po upadku Powstania zamieszkała w Krakowie, w latach 1945-47 uczyła historii w Państwowym Liceum Handlowym. Od 1945 podjęła stałą współpracę z „Tygodnikiem Powszechnym” (m. in. cykl felietonów „Dziś”). W 1946 r. rozpoczęła redagowanie miesięcznika „Znak”; od numeru trzeciego do zamknięcia pisma w 1953 r. była wraz ze Stanisławem Stommą jego redaktorem naczelnym. Publikowała też w „Twórczości”, „Tygodniku Warszawskim” i „Meandrze”. W 1947 r. wydała tom opowiadań „Stanica”, otrzymała nagrodę Województwa Krakowskiego za całokształt twórczości i wyróżnienie redakcji „Odrodzenia” za „Żniwo na sierpie”, w następnym roku - Nagrodę im. Pietrzaka. Przygotowywana wtedy antologia poświęcona kulturze średniowiecznej nie doczekała się druku; część tekstów publikował „Znak”, przekład „Spowiedzi Archipoety” („Confessio Goliae”) ukazał się osobno w 1958.

Po likwidacji „Znaku” i zawieszeniu, a następnie przejęciu przez PAX „Tygodnika Powszechnego” Malewska podjęła pracę jako archiwistka w Bibliotece Kórnickiej PAN. W 1954 ukazała się monumentalna powieść „Przemija postać świata” (o upadku Cesarstwa na Zachodzie i Gotach), a w 1956 kolejny zbiór opowiadań: „Sir Tomasz More odmawia”. Praca nad katalogowaniem miscellaneów historycznych XVII wieku w zbiorach kórnickich zaowocowała komentowaną antologią „Listy staropolskie z epoki Wazów” (1959).

Po Październiku i wznowieniu prawowitego „Tygodnika Powszechnego” pisarka przystąpiła do jego zespołu, w roku następnym weszła do redakcji wznowionego „Znaku”, a od 1960 do 1973 była ponownie jego redaktorem naczelnym. Równocześnie ukazywały się kolejne jej książki: „Opowieść o siedmiu mędrcach” (1959), „Panowie Leszczyńscy” (1961), „Apokryf rodzinny” (1965) oraz dylogia „Labirynt” i „LLW, czyli Co się może wydarzyć jutro” (1970; pierwsza wersja osadzonej w przyszłości powieści „LLW” powstała już w latach 40.), a także przekłady (m. in. powieści Willi Cather „Śmierć przychodzi po arcybiskupa”, 1965).

Po odejściu ze „Znaku” i przekazaniu funkcji redaktora naczelnego Bohdanowi Cywińskiemu Malewska publikowała coraz mniej; w 1975 przekład rozważań Johna Dalrymple „Chrześcijańskie tak”, poza tym sporadycznie teksty w „Znaku”. Mimo postępującej choroby włączyła się w działalność opozycji schyłku lat 70.; podpisała protest przeciw zmianom w Konstytucji i apel do Sejmu PRL w sprawie represji wobec robotników Radomia i Ursusa, w 1978 została członkiem Towarzystwa Kursów Naukowych, a w jej sublokatorskim pokoju odbywały się seminaria TKN. W 1976 otrzymała nagrodę Fundacji Jurzykowskiego, w 1981, w 70-lecie urodzin i półwiecze debiutu - nagrodę miasta Krakowa. Ukazał się wtedy wybór jej publicystyki „O odpowiedzialności” (wydanie poszerzone, z kalendarium i bibliografią opracowaną przez Andrzeja Sulikowskiego - 1987) i przygotowano dedykowany jej numer miesięcznika „Znak” - „O wolności” (zatrzymany przez cenzurę po 13 grudnia 1981, rozpowszechniany kanałami półoficjalnymi). Zmarła w Krakowie 27 marca 1983, w Niedzielę Palmową; jej grób znajduje się na cmentarzu w Tyńcu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1955 w Krakowie, absolwent prawa i historii sztuki na UJ, w latach 1980-89 w redakcji miesięcznika „Znak”, od 1990 r. w redakcji „TP”, na którego łamach prowadzi od 1987 r. jako Lektor rubrykę recenzyjną. Publikował również m.in. w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2003