Brazylia domyślna

fot. KNA-Bild

15.09.2007

Czyta się kilka minut

Wszyscy mówią "Brazylia, Brazylia", a ja Brazylii, będąc w Brazylii, wciąż nie widziałem. Takie miałem przynajmniej poczucie przez dłuższą część trzynastodniowego pobytu, z którego niemały fragment - trzy noce - spędziłem pozornie przypadkowo wokół lotniska we Frankfurcie. Bilety zostały mi ? la brasilienne, czyli w ostatniej chwili, zmienione, błądziłem przez dwa bite dni po miasteczku zwasalizowanym przez lotnisko: hotel Ibis wśród Lidli i Aldi, kwartał turecki, autostrada, bazy transportowe, piwo w tajskim snackbarze.

Wrażenie absurdu u wrót podróży do Nowego Świata rosło z godziny na godzinę, aż stało się na swój sposób przyjemne i konieczne. Pomyślałem, że czas stworzyć nową, maniacką formę wojażu, coś z uporczywej włóczęgi Bruce'a Chatwina czy Nicolasa Bouviera, ale dopasowanej do czasów globalizacji i ich czołowego bohatera - homo turisiticus. Rodzaj zatem antypodróży czy też podróży właśnie absurdalnej. Podróżnik absurdalny, w lingua franca powiedzmy od razu Absurde Traveller, będzie dążył w trakcie swej wyprawy do znalezienia się w sytuacji możliwie jak najbardziej bezsensownej; będzie przebywał w miejscach całkowicie mu obojętnych, przeciwstawiających się celowi eskapady, która będzie trwała, lecz wciąż będzie podważana u swych podstaw. Absurde Traveller będzie szukał zaprzeczenia: w krainach, do których się udaje, będzie trafiał tam, gdzie jak najbardziej oddala się ona od swej istoty rozpoznanej, powszechnie uznanej, wykrystalizowanej.

Podróż do Brazylii okazała się moją pierwszą, jeszcze bardzo niedoskonałą realizacją projektu wykoncypowanego między Lidlem a Aldim; podfrankfurckie przeżycia nie myliły i dały ton. W Brazylii nie widziałem oceanu i plaży nawet z okna samolotu, nie widziałem Rio, w S?o Paulo spędziłem parę godzin, połowę w drodze na lotnisko, palm ujrzałem niewiele więcej niż ta jedna w Warszawie, byłem jedynym, który tańczy (a raczej próbuje tańczyć) sambę, nie zjadłem żadnego kokosa, lecz za to dużo spaghetti i szwajcarskiego sera, i irytowałem się faktem, że zaszczepiłem się na żółtą febrę, gdyż szczepić się powinienem był na katar i anginę. Jako już absurdalny podróżnik trafiłem zaraz po przylocie - zrządzeniem losu, które nie czas tu wyjaśniać - do położonego na blisko 1500 m n.p.m. kurortu Campos do Jord?o, dwieście kilometrów od S?o Paulo. Hotele i pensjonaty nosiły nazwy niemieckie i francuskie, w barach i restauracjach serwowano głównie wursty i fondue. Kurort (raptem 30 tysięcy mieszkańców, to w Brazylii niemal wieś) wyglądał jak disneylandzki model szwajcarskiego czy niemieckiego alpejskiego miasteczka z charakterystycznymi spadzistymi dachami i pasmami drzewa w murowanych ścianach. Bogaci mieszkańcy S?o Paulo przyjeżdżają tu zapomnieć o swej codziennej Brazylii, o swym życiu w zamkniętych wnętrzach i kondominiach ("W S?o Paulo nie zrobię kroku bez samochodu", wyznał mi jeden z nich), i przyglądałem się, wciśnięty w dwa swetry, ich zapomnieniu, które dla mnie było tylko niewiedzą.

Kolejny etap przeniósł mnie nagle na południe, w okolice wzgórz Serra Ga?cha, sto kilometrów od Porto Allegre, i tu nawet dwa swetry i kurtka nie starczały; na szczęście w pokoju centralne ogrzewanie dobrze działało i noc, ach ta brazylijska noc, przynosiła ulgę. W miejscowości Garibaldi (kolejna wiocha, 50 tysięcy mieszkańców), w pobliskim większym już Bento Gonçalves osiedlili się w XIX wieku kolonizatorzy włoscy z regionu Veneto, ich potomkowie są często dwujęzyczni, biali jak mąka, na obiad jedna mamma gotuje (dla mnie) sześć rodzajów pasty, na kolację inna mamma (wciąż dla mnie) przygotowuje kolejne sześć rodzajów. Dwanaście spaghetti jednego dnia, jestem w ekstazie absurdu, więc idę za poleceniem miejscowych do najsłynniejszego nocnego klubu w okolicy, "U Joego". Caipirinha jest tylko tubylczym złudzeniem, ale przez chwilę smakuje tak wspaniale po brazylijsku, że czekam z utęsknieniem na pierwsze nuty bossa novy i tę cudowną, na ucho podstawową brazylijską spółgłoskę "ż" wyśpiewywaną we wzniosłym, tęskliwym seplenieniu. Nic z tego, złudzenie znika, miejscowa kapela gra to samo, co Jagger przed miesiącem w Warszawie. "I can get no satisfaction".

Jedną z podstawowych przyjemności podróżowania jest spotykanie tego, co jest już niejako znane, co zostało dla nas wcześniej zinterpretowane; odnajdowanie zatem klisz, prawd oczywistych, stereotypów, całej tej zrytualizowanej, znormalizowanej lokalności, którą przewodniki umieją streścić w kilkunastu zdaniach. Jaką rozkoszą było, pamiętam z mej pierwszej jazdy na Zachód, ujrzeć, wyszedłszy z promu w Dover, typowy angielski trawnik, epifanię zieloności, znany mi wcześniej z filmów Loseya... Po dziesięciu dniach spędzonych w Brazylii już bardzo pragnąłem zobaczyć cokolwiek ze znanych obrazków zamieszczanych w folderach i na stronach internetowych, gibkiego śniadego wciskającego w rytm lambady kolano między uda gibkiej i śniadej, sprzedawcę na plaży, który jednym ruchem ścina koronę kokosa, byś mógł ugasić swe pragnienie wśród kostiumów-stringów wpijających się plażowiczkom w pupę, samotną palmę na żółtym piasku, niechby i krokodyla w apopleksji nudy. Cieszył mnie każdy znany, choć nigdy wcześniej niewidziany widok: klepiska piłkarskie, po których uganiają się szczyle Ronaldinho, żółte koszulki z numerami piłkarzy na piersiach czekoladowych kobiet i na torsach mężczyzn, zwinne sylwetki na deskach surfingowych, goyawa i ananas na straganie przy szosie. Wsłuchiwałem się w język, by wychwycić tę drugą fascynującą mnie zgłoskę, owe "l" na granicy "ł", jak w artykulacji cudnego słowa "Brasil". Dla tego jednego dźwięku chciało się tu przecież przyjechać; zawsze wydawało mi się, że żaden naród nie wymawia tak dumnie i zarazem tak pięknie ojczystej nazwy.

W przeddzień wyjazdu dostaję wreszcie jedną, pełną garść tej swojej wyżebranej tautologii, tej wyczekiwanej Brazylii brazylijskiej. Kawałek nocy w S?o Paulo, mieście, którego nie dotknie, nie ogarnie żaden przymiotnik (nieprawdopodobny widok z nieba, przy lądowaniu: tysiące drapaczy chmur porozrzucanych bez składu i ładu wśród niskopiennej zabudowy; wyglądają z wysoka jak archaiczne posągi z dawnej cywilizacji). Alfredo ciągnie mnie i paru innych z UE do jakiejś ponurej sali, jakby gimnastycznej, sterczącej wśród rozwalonych murów; "normalny" turysta nigdy by tam nie trafił. Jest garstka osób, piwo kupuje się w okienku typu bar mleczny. Gra sześciu ciemnych, samba za sambą, bossa za bossą, to jedna z dzielnicowych, tysięcznych szkół samby. Tutejsi siedzą, gadają, próbuję za Alfredem paru kroków tańca; skoro im się nie chce, trudno, staję się sam upragnionym pleonazmem - kimś, kto tańczy sambę w Brazylii. Później podchodzą, zagadują, klepią po ramionach, artyści grają dłużej, specjalnie dla nas, a teraz prosimy o "Bahię", no wreszcie, Brazil/ł! Mogę już wracać, chyba jednak tu byłem, jeszcze tylko kilkadziesiąt kilometrów miastem do lotniska i jeszcze tylko jeden dzień i noc przy frankfurckich pieleszach, czas, by pozbyć się między Lidlem a Aldim rytmu i słodkiej sylaby "ży-ży-ży".

Brazylia jest wielka, przy ogromnej, lecz w sumie dość pustej Argentynie, nabrzmiała, niepokojąco żywa. Jeśli odejść od pasma plaży, nie wpaść w turystyczne szlaki po wodospadach i paru innych atrakcjach, nie stawać się odważnym eksploratorem amazońskiej dżungli, spędzanie tu czasu (powiedzmy wakacji) musi, podejrzewam, rozgrywać się wśród ludzi, bardziej socjologicznie niż geograficznie; czuje się tu tych sto sześćdziesiąt milionów. Pejzaże interioru nie są chyba aż tak atrakcyjne, fascynują raczej swoim rozmiarem, niepowstrzymanym powielaniem się; można po nich hipnotycznie wędrować, by czuć nieskończoność, zew bezkresu, a nie nieustanny podziw. Wielkie miasta są - o ile sądzić po tych paru chwilach w S?o Paulo czy Porto Allegre - porażające. Jeśli nie ma możności spędzić w nich tygodnia, oswoić ich, fatalnie się zauroczyć, lepiej uciekać po godzinie, mimo fenomenalnej, tu i ówdzie, jak rodzynki w magmie, architektury - doprawdy fenomenalnej, przed kilkoma budynkami w S?o Paulo można tylko uklęknąć. Podróżowanie (ale też: życie Brazylijczyków, których poznałem, raczej middle class) wygląda niczym ruch konika szachowego po niezmierzonej szachownicy: skacze się z jednego jasnego pola na drugie. Na ciemne pola, tam, gdzie rozłożyły się favele (40 milionów Brazylijczyków, robią mi wyliczenie, żyje w rozpaczliwej nędzy), i szerzej, bardziej metaforycznie: tam, gdzie domyślamy się jakiegoś piekła bez twarzy, się nie wstępuje. Jedna scenka, chyba charakterystyczna. Na lotnisku w S?o Paulo podchodzą do nas (Szwedka, Francuzka, ja) dwie młodziutkie, miłe uczennice: chcą chwilę pogadać, podszkolić sobie angielski, bo angielskiego się uczą w szkole. Dziwne, ale rozmawiamy, zadajemy pytania; nasza Brazylijka odpędza dziewczynki, oburzamy się lekko, the danger has no face, tłumaczy nam. Ambiwalencja twarzy, obcych twarzy wokół, konieczność ich stałej lektury to męczące fakty, tym bardziej że jasne pola są bardzo jasne. Ciepło i życzliwość napotkanych ludzi jest nadzwyczajna, kontakt natychmiastowy - te przyjacielskie dotknięcie pleców, to wspomaganie drugą ręką, żeby dać więcej uścisku na pożegnanie. Nieprawdopodobna ilość strażników, murów, krat, zabezpieczeń, ostrożności (w nocy Adolfo nie zatrzymuje się na czerwonym świetle) wydaje się przy nich teatralną dekoracją, cytatem z innej sztuki. Odnieść można wrażenie - przy tak krótkim pobycie - że żyje się tu w natężeniu wszystkich ludzkich możliwości, niebiańskich i piekielnych; widziałem te pierwsze, tych drugich mogłem się tylko domyślać, tak jak domyślamy się podświadomości.

Zapamiętam przeto tylko jasne pola, gdyż w inne nie wstąpiłem. Na jednym z nich sześćdziesięcioletni Adolfo wybija dla mnie kroki samby tak żywo, jakby wczoraj się urodził. Na drugim bialutki jak gołąb osiemdziesięcioletni Osvaldo, szef kelnerów w hotelu w Campos, wierny uczestnik maratonu nowojorskiego, pokazuje mi swe medale i książkę: opisuje w niej dla młodych adeptów prawidła sztuki kelnerskiej (cudny obrazek ze strzałkami: w jakiej kolejności obsługujemy gości przy dwunastoosobowym stole); w indeksie tłumaczy na portugalski użyte obce wyrażenia; jedno brzmi "to be or not to be" i "pochodzi ze sztuki angielskiego dramaturga Szekspira". Na trzecim polu młoda pracownica szkoły samby podchodzi do mnie, gdy wychodzę, bo za parę godzin mam samolot, dziękuje za moją skromną wizytę z taką serdecznością, jakbym był samym Ronaldo, i mówi: "Wracasz? Szkoda mi Ciebie. Ja tu zostaję".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2007