Ballada o Polanie

Rozdaje becikowe, załatwia pracę bezrobotnym, daje dom bezdomnym - to jeden z najbarwniejszych polskich proboszczów.

27.05.2008

Czyta się kilka minut

Ks. Alojzy Wencepel /fot. Paweł Adamus/Agencja Gazeta /
Ks. Alojzy Wencepel /fot. Paweł Adamus/Agencja Gazeta /

Alojzy Wencepel dosiada osła. Adam z Tarnowskich Gór odrzuca kule. Marta Romanówna zakochuje się w ewangeliku i traci zmysły. Wszystkie te wydarzenia łączy jedna Polana.

- Dzieją się tu dziwne rzeczy. Nie wiem, jak Pan Bóg to robi - mówi ks. Alojzy Wencepel, proboszcz parafii w Ustroniu-Polanie. Nie wiadomo też, jak Pan Bóg to zrobił, że Alojzy na tę Polanę dotarł.

Przeznaczenie

Styczeń 1945, śląska wieś pod Mikołowem. Kiedy u Wencepelów rodzi się pierworodny, szyby drżą od grzmotu rosyjskich bombowców. Maria, babcia noworodka: "Trzeba piorunem go ochrzcić, bo nie wiadomo, co jutro będzie".

W trzaskającym mrozie mkną saniami trzy kilometry do kościoła. Gdy wracają, tuż obok wybucha bomba. Koń się płoszy, dziecko przemarza. Z każdą godziną jest gorzej. Alojzy zaczyna umierać.

W tym samym czasie w odległej o 50 kilometrów ustrońskiej Polanie, w chałupie Romanów, żyje na ojcowiźnie rodzeństwo: pracowity Jan, Marta, co słynie z urody, i Marynia, o której powiadali, że z nich najmądrzejsza. Nie minie 30 lat, a ich losy skrzyżują się z losem noworodka. Bo tego krytycznego dnia babcia Alojzego, w rozpaczy, zanosi go pod krzyż zawieszony w kuchni. "Panie Boże - wykrzykuje - jak se go uratujesz, to se go weź".

Po wojnie te słowa zawieruszają się w niepamięci; przyszłość Alojzego wydaje się przewidywalna: przejmie gospodarstwo po rodzicach. Idzie do technikum rolniczego w Pszczynie. Przypadkiem szkoła stoi obok kościoła Wszystkich Świętych. Alojzy zachodzi tam często. - Ani się obejrzałem - wyznaje dziś - jak Wszyscy Święci wzięli mnie w obroty.

W gospodarstwie Romanów na Polanie Jan ostrzy kosę. Zazdroszczą mu jej okoliczni chłopi - tak posłusznie ugina się pod nią trawa. Ludzie już szepcą, że do Marty smali cholewki ewangelik, w dodatku z krótszą nogą. Na tym terenie tylko jedna trzecia chrześcijan to katolicy.

Atak

Święci nieźle podkręcają obroty, skoro w trzeciej klasie przemyka Alojzemu, czy by nie iść do seminarium. Trenuje już wtedy biegi na 800 i 1000 metrów, bo po sianokosach, po żniwach kondycję ma jak diabli. Raptem nauczyciel WF-u mówi: "Startuj, chłopie, w zawodach na trzy tysiące". A Alojzy: "Ja w życiu takiej wielkiej bieżni nie widziałem". "Dasz radę. Tylko za plecami leć".

Startują. Alojzy, jak wuefista przykazał, w środku. Nagle jeden schodzi, widać tylko na zająca leciał. Zostają we trzech. A tu na okrążenie przed metą ten pierwszy wysiada. I Alojzemu świta w głowie: atakuj. Na wirażu bierze drugiego. Stadion ryczy. Chłopaki na rękach go niosą. To właśnie wtedy po raz pierwszy doświadcza, że nie ma rzeczy niemożliwych.

Całkiem odwrotnie niż piękna Romanówna na Polanie.

Jakoś przed zmierzchaniem ojciec wracający z pola wozem drabiniastym spostrzega, że ewangelik całuje córkę pod płotem. I jak nie ryknie stary Roman na ten widok. Wyrywa z wozu kłonicę, do płotu dobiega i wygrażając nią, chłopaka przepędza, tak że ten ledwo się nie przewróci na tej krótszej nodze.

Od tamtej pory z Martą zaczyna się dziać coś złego: przed ludźmi ucieka. Ze zgryzoty wariatką została - komentują na wsi. Już do zmysłów nie wróci.

Decyzja

Chłopi z Polany widują już wówczas prujące na górskie zbocza betoniarki: to w pobliskim Jaszowcu powstają ośrodki wczasowe. Letnicy pytają: "A gdzie tu kościół?". Bo do jedynego, w centrum Ustronia, trzeba iść parę kilometrów. Co roku w całej diecezji odczytywany jest list biskupów z apelem do władz o pozwolenie na budowę nowych świątyń. Jaszowiec wymienia się w nim na pierwszym miejscu. I co roku pędzący na Polanę w przyśpieszonym tempie Alojzy Wencepel (bo myśl o seminarium przychodzi coraz częściej) rejestruje tę nazwę bez emocji. Śląsk Cieszyński jawi się mu jako odległa kraina.

Nazajutrz po pisemnej maturze, wczesnym rankiem, mówi do ojca: "Tato, daj mi na pociąg". "Do Krakowa jedziesz?". "Tak". I o nic już ojciec nie pytał.

Jeszcze mgnienie, a to się wydarzy: Alojzy Wencepel stanie twarzą w twarz z Janem Romanem i jego siostrą Marynią (Marta, jak to przed obcym, ucieknie). Jednak w tym miejscu musi nastąpić dopełnienie znaków.

Oto w życiu Alojzego zaznacza się ks. Franciszek Jerominek, ówczesny rektor krakowskiego seminarium. Patrzy nieraz, a on od furty boso idzie - bo buty zostawił ubogim. Kiedy Alojzy jest na drugim roku, rektor wyznacza go na ekumeniczne rekolekcje w Laskach.

To wydarzenie kluczowe w tej historii. Jeszcze na studiach Wencepel współzakłada zespół, który nawiązuje kontakty z księżmi z innych wyznań. Jeden z pastorów zaprasza go na parę tygodni do Anglii. Świat raptem się rozszerza.

I tak ks. Jerominek wyprowadza biegnącego na Polanę Alojzego na ostatnią prostą.

Plan

Kiedy trafia do ustrońskiej parafii św. Klemensa, Wisła jest jeszcze tak czysta, że można się w niej przejrzeć jak w lustrze. W przyrzecznych domostwach na Polanie, u stóp wyciągu na Czantorię, u kolejnych rodzin odbywają się lekcje religii, zakazane w szkołach. Salkę katechetyczną dla dzieci z Polany wyporządza w piwnicy po niegdysiejszym sklepie rzeźniczym Franciszek Bukowczan. Do tych salek, zwłaszcza zimą, kiedy droga do centrum Ustronia wydaje się jeszcze dalsza, schodzą się okoliczni chłopi na modlitwę.

Uczy więc wikary Wencepel religii po ludziach, aż pewnego dnia proboszcz od Klemensa wtajemnicza go w sekretny plan: żyje na Polanie troje staruszków, ledwo sobie radzą z gospodarzeniem. Nieraz już przebąkiwali, że daliby ziemię pod kościół. "Tyś rolnik - mówi proboszcz - idź tam, rozejrzyj się".

Ale choć Alojzy na Polanę dobiegł, to jeszcze nie wie, po co. - Pomyślałem: to ja ojcowiznę opuściłem, żeby na obcej zasuwać? Ja chcę być tylko księdzem i już.

Kiedy wreszcie wikary decyduje się odwiedzić Romanów, jest 4 lutego 1976 r. Idzie z jednym z miejscowych gospodarzy, nazwiskiem Dekarli.

Miejsce, w którym krzyżują się losy czworga ludzi, jest mroczne. W środku nie ma prądu, tylko jedna lampa naftowa, w futrynach takie dziury, że przemykają przez nie koty.

"Paterka (to znaczy wikarego) wam przyprowadziłem" - odzywa się Dekarli. Cisza. Tylko Jan, postękując, dokłada do pieca. "Paterek szkoły rolnicze skończył". Cisza. "Paterek z gruntu (to znaczy z gospodarstwa) pochodzi" - nie daje za wygraną Dekarli. "A, to swój on" - zaskakuje Marynia. Nazajutrz chwali się sąsiadce: "Paterek obiecał, że przyjdzie u nas robić". A sąsiadka: "Ty głupi Marynioku, stuknij się w głowę, jaki ksiądz ci będzie z kosą latał?!".

Stodoła

A tu władze wściekają się, że u Romanów księża się kręcą. Zapowiadają, że oddadzą staruszków do domu opieki, a ziemię przejmie skarb państwa. Od tej pory na Polanie zaczynają się dziać najdziwniejsze rzeczy. Bo zanim rodzeństwo, jedno po drugim, umrze, zdąży przepisać swoją część na Wencepelowego brata (księżom ziemi mieć wtedy nie wolno). Potem ludzie pierwszy raz widzą, jak ksiądz kosą macha, krowy zagania. Ale to jeszcze nic.

Przy żniwach taka nachodzi wikarego myśl: a niby czemu by w tej salce, co religii uczy, Mszy świętej nie odprawiać? I przewozi do byłej rzeźni ołtarz polowy, wszystko bez zgody władz.

Tak odbywa się pierwsza w historii Polany Msza. Kiedy ludzie już się w salce nie mieszczą, ołtarz wynosi się na zewnątrz. Naraz, jakby nigdy nic, w ogrodzie pojawia się tablica z informacją o godzinie tej Mszy. Wencepel: - Tylko czekaliśmy, aż po nas przyjdą. Ale lud tu hardy, nie bał się.

Nastaje zima, palce przymarzają do kielicha, więc wikary zagaduje Bukowczana: "Franciszku, a może byś kawałek swojej stodoły na kaplicę dał, żeby ludzie na Pasterkę mieli dach". "Co by nie" - na to Franciszek.

Pewny już, że ze wszystkim zdążą, wybrał się wikary do biskupa Bednorza, żeby kaplicę poświęcił. "Wiesz co, Alek - powiada biskup - idź ty do dziekana, on ci poświęci". A dziekan: "Idź ty, Alek, do proboszcza". A proboszcz: "Aleczku, ty sam zrobisz to najlepiej". Wencepel: - Pietra mieli.

Więc poświęcił. A jak ludzie tę stodołę przemianowaną na kaplicę zobaczyli, płakali z radości.

Ale tego już władzy było dość: naczelnik wydaje zakaz odprawiania Mszy pod karą grzywny i więzienia. Ksiądz Alojzy odczytuje jego treść z ambony. Kończy: "Jak będziecie przychodzić, ja będę odprawiał". Przychodzili.

W odpowiedzi na zakaz ludzie remontują drugą część stodoły. Co miesiąc jeżdżą do wojewody z podaniem o pozwolenie na budowę kościoła na ziemi po Romanach. "Tu mi kaktus wyrośnie, jak pozwolenie dostaniecie" - zarzeka się wojewoda. Na trzy dni przed tym, jak go zdjęli ze stołka, zezwolenie podpisał. Był rok 1981. Czy kaktus mu ręki nie pokłuł, Bóg raczy wiedzieć.

Lekcja

Jednak dziwy nad dziwami dopiero Polanę czekały. Oto na budowie życie wre, choć startuje w stanie wojennym i bez grosza dotacji. Ludzie pracują społecznie i otwierają szeroko oczy, gdy do pomocy przychodzą ewangelicy. Tak procentuje ekumeniczna zaprawa wikarego. Gdy brat sprowadza mu pierwszą w okolicy snopowiązałkę, użycza jej ewangelickim gospodarzom. Gdy na Polanie cielą się krowy, woła ewangelika-sąsiada, bo bez niego ani rusz cielić się nie chcą. Raz, gdy szuka nad rzeką zagubionych owiec, słyszy czyjś jęk. A to człowiek pod traktorem leży. Ratuje mu życie.

Tak jakby Pan Bóg zafundował pokazową lekcję współistnienia w miejscu, w którym rozegrał się dramat Marty - i wziął sobie Wencepela za belfra. I jakby tę lekcję pojął też jego biskup. W marcu 1983 r. bp Herbert Bednorz powołuje Alojzego na proboszcza nowej parafii na Polanie. To parafia pod wezwaniem Dobrego Pasterza.

Wszyscy Święci mogą odetchnąć.

Uzdrowienia

Nie mija wiele czasu, a Polana znów przeciera oczy. Wszystko przez paru parafian, co to raz poprosili: "Niech nas ksiądz zawiezie do Cieszyna, bo tam jeden jasnowidz raki leczy". Jak go ten jasnowidz zobaczył, a w kolorach wszystkie organy ludzkie widział, to się zdumiał: - "Ja podejrzewam - skonstatował - że ksiądz może uzdrawiać".

Wieść o bioprądach proboszcza roznosi się błyskawicznie. Na Polanę przyjeżdża z Tarnowskich Gór rodzina z 12-letnim synem, który chodzi o kulach. "Adam, rzuć te laski, zanieś Matce Boskiej" - mówi ksiądz. Na placu to się działo, ludzie ustawieni przy drzwiach patrzą w napięciu, a chłopak to na nich, to na proboszcza i nagle rusza, kule padają na ziemię.

Albo kiedy indziej Rudkowi Kuchejdzie z Czech chcieli uciąć nogę, bo rana mu się w stopie zrobiła od latania w laczkach po ściernisku. A chłop z niego dwa metry z kawałkiem, ważyć się chodził do geesu, bo zwykła waga pod jego ciężarem wysiadała. I napromieniował mu tę nogę Wencepel, ale Czech niedowiarkiem był: "Ja nie wierzę". Na to proboszcz: "To uwierz, że ja wierzę". I już piąty rok, jak Rudek na obydwu nogach chodzi. Wyzdrowiała też kobieta z guzem w mózgu i dziecko, któremu dawano kilka dni życia - trudno policzyć wszystkie przypadki.

Powódź

Tymczasem Wencepel szykował swoim owieczkom kolejną niespodziankę. W 1996 r. jedzie do Marka Kotańskiego i s. Małgorzaty Chmielewskiej. "Nauczcie mnie - powiada - jak się prowadzi dom dla bezdomnych". Chce ich umieścić w salkach przylegających do wybudowanego już kościoła. I niebawem ściągają tu mężowie wyrzuceni przez żony, popaprańcy, alkoholicy, a także renciści, których nie stać na opłacanie czynszu. Wencepel organizuje im klub AA, zakłada działające przy parafii Stowarzyszenie Ekumeniczne "Dzieło miłosierdzia" i ośrodek dla samotnych matek. Czy nie tak owocuje niegdysiejsze zapatrzenie w bosonogiego rektora?

11 lipca 1997 r. proboszcz jest w podróży. Chce przywieźć z Wodzisławia otręby dla zwierząt, a przy okazji wpaść do Krzyżanowic, do kolegi z seminarium. Jednak w Bukowie policja zawraca: wszystko zalane, tylko łodziami można się przemieszczać. Zostawia więc Wencepel swojego żuka i płynie. A naokoło martwe bydło, rozpacz, ludzie na widok koloratki wołają: "Niech ksiądz coś zrobi". Ale co, jak? Kiedy dociera na miejsce, kolegi, zawodowego kajakarza, nie zastaje - popłynął do chorych. Więc pisze mu patykiem na błocie: "Antek, przywieź mi na Polanę dzieci". I Antek już następnego dnia szesnaścioro posłał. W szkole, w ośrodkach wczasowych się ich umieściło. W te pamiętne wakacje na Polanę przyjedzie 650 osób z zalanych terenów. Tylko do Wrocławia Wencepel wyekspediuje wypełnionych pomocą 50 tirów, a potem wytrzaśnie z mleczarni beczkowóz i postawi go w jednej z najbardziej poszkodowanych dzielnic.

Bociany

W czwartą niedzielę adwentu 2000 r.

ksiądz obwieszcza wiernym klęskę bezrobocia. W PRL miejscowi żyli tu z ośrodków wczasowych. Gdy je zlikwidowano, w wielu rodzinach na chleb nie zarabia nikt. Ale ludzie dziwią się, że proboszcz chce szukać dla nich pracy. "Ksiądz ci robotę wynajdzie?" - pukają się w głowę niektórzy, jak kiedyś sąsiadka Maryni. Ale Wencepel powołuje Sztab Kryzysowy dla Bezrobotnych i ściąga na Polanę możnych tego świata, od burmistrza po posłów wszystkich opcji. "Jak żeście zawinili, to se teraz radźcie" - rzuca im w podobnym stylu, co niegdyś Maria Panu Bogu pod kuchennym krzyżem. Zgłasza Dobrego Pasterza do konkursu na Gminne Centrum Informacji dla Bezrobotnych i wygrywa; dostaje siedem komputerów, bezrobotni przechodzą na nich szkolenia.

Przełom następuje wiosną. Na plebanię zgłasza się człowiek, który prowadzi gospodarstwo pomocnicze przy jednej z kopalń. "Już nie mogę słuchać, jak ksiądz co tydzień o pracę dla ludzi prosi. Dam robotę pięciu". W końcu pracę dostało czterystu.

Gdy dwa lata temu proboszcz ogłasza, że będzie wypłacał becikowe, wprawia w osłupienie wielu, nawykłych przecież do zadziwień, parafian. Nowina przedostaje się do mediów.

Zaczęło się od pogłosek, że gmina chce zlikwidować szkołę na Polanie, bo uczniów za mało. A bez szkoły i parafia nie ta. W Niemczech koledze Wencepela parafię zlikwidowali, a kościół wystawili na sprzedaż, bo już niepotrzebny. Włosy stanęły proboszczowi na głowie: miałby dopuścić, żeby i tę jego, na Polanie, co ledwie 650 dusz liczy, podobny los spotkał? Miałby zamącić przez to niebiańską wieczność Romanom? I wykombinował: 50 złotych co miesiąc przez 7 lat w najbardziej potrzebujących rodzinach, ale też pomoc rzeczowa albo w opiece nad dzieckiem.

Efekt? Jak z becikowym startował, to w pierwszym półroczu urodził się tylko jeden parafianin, ale w następnym już siedmioro. Tak Dobry Pasterz popędził opieszałe bociany.

Pedro

Ale w rankingu najdziwniejszych rzeczy, jakie widziała Polana, wygrałby zapewne Pedro. Trafił tu w Wielkim Poście 2001 r., chory, bo pasł się gdzieś na mokrym pastwisku i od tego krzywiły mu się kopyta. Więc pomyślał ksiądz proboszcz: "Jak osiołek spadł mi z nieba, trzeba pojechać na nim w Niedzielę Palmową". I zrobił próbę generalną, żeby się nie wystraszył. Ale Pedro nie jest głupi jak osioł: nic sobie z ludzi nie robi. I siódmy rok tak gra: dzwony biją, rozpoczyna się procesja. Na czele proboszcz w liturgicznych szatach, na purpurowo, jedzie na czarnym ośle z białym pyskiem. Jakieś dziecko wybucha śmiechem. Jakiś staruszek szepce: "Jezusie święty, świat się kończy". A tamci dwaj płyną przez tłum w niewzruszonej symbiozie. Obydwaj dostojni.

Ks. Alojzy Wencepel w 1998 r. otrzymał tytuł Społecznika Roku przyznawany przez Fundację Społeczną SOS, a w 2001 r. tytuł Proboszcza III Tysiąclecia w konkursie KAI i Radia Plus.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2008