Życie w próżni

W ciągu mojego życia kilkakrotnie przeżywałem szczególne chwile: oto jedna moc państwowa opuszczała okolicę, w której mieszkałem - czyli Lwów - a inna jeszcze jej nie zajęła. Pauzę pomiędzy kolejnymi włodarzami wypełnia wtedy bezpaństwowa próżnia.

31.08.2003

Czyta się kilka minut

Pierwszy raz chwila taka zdarzyła się we wrześniu 1939 roku: miałem wtedy lat zaledwie osiemnaście i było to jedno z najokropniejszych moich przeżyć. Porządek Drugiej Rzeczypospolitej trwał dłużej niż moje ówczesne życie; urodziłem się w 1921 roku, już w prawdziwej Polsce, i wydawało mi się, że jest to stan nieporuszony. Nie przychodziło mi do głowy, że państwowość polska może się okazać czymś tymczasowo posadowionym, nawet walki z Ukraińcami o Lwów czy wojna polsko-bolszewicka stanowiły dla mnie tylko bohaterską legendę - toczyły się przecież przed moimi narodzinami.

Kiedy powstaje bezpaństwowa próżnia, wówczas tak zwane elementy - jedni nazywają je marginesem społecznym, inni motłochem, jeszcze inni tłuszczą - zabierają się do rozbijania i rozkradania czego się da, koncentrując się zazwyczaj na rozmaitych składach, koszarach i magazynach publicznych. Ja osobiście niczego nie rozbijałem ani nie rozkradałem, pozostawałem biernym świadkiem owego stanu międzypaństwowego chaosu. Było to jak trzęsienie ziemi dla osób do trzęsień ziemi nienawykłych, choć dla ludzi, którzy mieszkają na terenie aktywnym sejsmicznie, są one niestety okresowo powracającą katastrofą.

Najpierw podeszli pod Lwów Niemcy, dotarli do cmentarzy, z Cmentarza Łyczakowskiego ostrzeliwała się nasza policja. Potem Niemcy się wycofali i wkroczyli Sowieci. Był to wielki szok, ze względu na straszliwą odmienność sowieckiej państwowości. Długo, długo później, kiedy bawiłem jako gość w Moskwie, Rosjanie mniej lub bardziej okólnie usiłowali mi wyjaśnić, że elementy, które nadciągnęły wówczas do Lwowa, były rodzajem ludnościowej piany i nie reprezentowały rdzennej rosyjskości, tylko raczej sowieckość. Może, tego nie wiem.

W odwrotną stronę niejako działającym huraganem politycznym było w lipcu 1941 roku natarcie nagłe Niemców na ZSSR. Do Lwowa przyszli w pierwszych dniach lipca, walki na pograniczu trwały krótko, mimo że pod Lwowem znajdowało się duże zgrupowanie zmechanizowanych jednostek sowieckich, które się dość skutecznie broniły - ale całość obrony była zbyt chaotyczna. Ta zmiana władzy przebiegała już w innej atmosferze, była jak drugie trzęsienie ziemi po pierwszym, a przy tym ukraińska mniejszość mieszkańców Lwowa silnie sympatyzowała z Niemcami, widząc w nich nadzieję dla państwowości ukraińskiej i licząc na to, że niepodległa Ukraina będzie mogła Lwów zawłaszczyć.

Co się działo pomiędzy ucieczką Sowietów a wejściem Niemców? Tym razem próżni prawie nie było: zaledwie Sowieci ze swymi mamucio wielkimi, na kolor piaszczysty pomalowanymi czołgami, których lufy zwrócone były na zachód, uciekli Gródecką krzycząc “Dawaj nazad!" (Gródecką nazywaliśmy potem ulicą Dawaj nazad), natychmiast nadjechały małe jak chrząszczyk, szmelcowane tankietki niemieckie i w każdej stał żołnierz. Przypominało to trochę skok bez spadochronu: trzask-prask i następuje całkowita zmiana politycznego klimatu. W naszym mieszkaniu lwowskim przy Brajerowskiej 4, sześciopokojowym mieszkaniu z ordynacją ojca i poczekalnią, najładniejszy pokój zaanektował wcześniej enkawudysta Smirnow, który się okazał także poetą: uciekał tak szybko, że pozostawił sterty kajetów z wierszami, których czytać nie próbowałem.

Potem mieliśmy okupację niemiecką, która uczyniła ze mnie mechanika samochodowego w firmie Niemca Siegfrieda Kremina. Był to okres wewnętrznych napięć, ponieważ niemieckie władze Distrikt Galizien w formowaniu policji prym dały Ukraińcom. Wprowadzono godzinę policyjną; jako pracownicy zakładów remontowych należących do firmy niemieckiej mieliśmy przepustki, musieliśmy bowiem nieraz pracować do późna na akord, mimo to woleliśmy nocować w garażu, aniżeli wychodzić na miasto, bowiem mówiło się, że posiadanie przepustki razem z kennkartą nie stanowi wcale dla Polaka gwarancji nietykalności i policjant ukraiński może go po prostu zastrzelić.

Byliśmy wtedy jak człowiek, którego wielokrotnie wyrzucano na ulicę i po pierwszym razie wiedział już, że można zostać wyrzuconym. Jako chłopiec nie przypuszczałem, że możliwa jest w ogóle sytuacja, w której ktoś zajmuje część naszego mieszkania albo w ogóle nas z tego mieszkania usuwa. Przez cały czas trwania Drugiej Rzeczypospolitej raz jeden zjawił się w naszym domu policjant: jednej z pacjentek mojego ojca ukradziono z poczekalni futro i trzeba było spisać protokół. A od września 1939 właził, kto chciał: ów enkawudysta-poeta, później Niemcy...

Trzecia zmiana nadeszła, kiedy sowiecki kontrmanewr otoczył Lwów w lipcu 1944 roku i od strony ulicy Zielonej, przy której mieszkałem wtedy u państwa Podłuskich, weszły czołgi sowieckie. Niemcy próbowali je przez jakiś czas bombardować, ja o mało nie zginąłem, bo zachciało mi się napić zimnego barszczu, który stał w kuchni na piętrze, jakoś jednak przeżyłem. Uciekliśmy na Pohulankę, bo mówiło się, że nastąpi kontratak dywizji SS Galizien, ale została ona gdzieś koło Brodów czy Zimnej Wody rozbita przez sowieckie jednostki pancerne.

W czasie tej kolejnej inwazji znowu były godziny, kiedy miasto zawisło w międzypaństwowej próżni. Niemcy walili jeszcze z artylerii na Cytadeli, ja się wybrałem z wycieczką do moich rodziców, którzy mieszkali w centrum, i mimo wszystko przeżyłem, inaczej nie mógłbym tej historii opowiadać. Na ulice wyległy wtedy patrole Armii Krajowej z opaskami na rękawach, stały między innymi pod Politechniką. Jak długo we Lwowie znajdowały się tylko sowieckie jednostki frontowe, nic się nie działo, akowcy jeździli nawet z sowieckimi oficerami w autach - nota bene jeepach przysłanych przez Amerykanów w ramach operacji lend lease - kiedy jednak w mieście pojawiło się NKWD, akowcy zaczęli znikać. Ojca mojego sam uratowałem przed wielkimi być może nieprzyjemnościami: właśnie schodził ze schodów z opaską lekarza AK, natychmiast go zawróciłem, bowiem ludzie na ulicy powiedzieli mi, że naszych zabierają.

I tym razem był krótki okres, kiedy można było zrabować to i owo. Sam się trochę do tego przyczyniłem, choć trudno w moim przypadku mówić o rozboju. Na ulicy Sykstuskiej znajdował się ośrodek Wehrmachtu; nie wiem już, jak się o tym dowiedziałem, ponieważ pamięć moja podobna jest do wieloklatkowego filmu fotograficznego, zatrzymuje poszczególne ujęcia, co jednak działo się w przerwach pomiędzy klatkami, pojęcia nie mam. Poszedłem tam, Niemców już nie było, znalazłem najpierw bibliotekę. Wybrałem z niej niewiele, choć parę pozycji mam do dzisiaj, na przykład relację ze spędu w 1941 roku niemieckich poetów sławiących NSDAP i Hitlera. Potem trafiłem na perwitynę, silny środek pobudzający, w postaci małych placuszków zawiniętych w staniol; wziąłem je za chałwę, do której od dzieciństwa żywiłem słabość. Znalazłem też pewną liczbę niemieckich odznaczeń, na przykład dla rannych na froncie. Znakomitszych orderów, jak Ritterkreuz mit Eichenlaub, Schwerten und Brillanten tam nie było, zawieruszyło się jednak kilka Krzyży Żelaznych i jeden zafasowałem. Trzymałem te odznaczenia czas jakiś w szufladzie, przywiozłem je nawet do Krakowa, gdzie w końcu za poradą ojca trafiły na śmietnik. Można było poszukać cenniejszych dóbr, na przykład w składach Meinla, i lud, który zwykle korzysta z takiej okazji, wynosił, co się dało.

Skąd mi się wzięły te wspomnienia? A stąd, że kiedy Amerykanie wyzwalali Irak, w pierwszych dniach wolności odbywało się wielkie plądrowanie Bagdadu przez ludność miejscową. Wśród łupów znajdowały się rzeczy wartościowe, telewizja pokazywała ludzi, którzy na głowach swoich wynosili nawet meble. Świadczyłoby to, że zjawisko próżni międzypaństwowej, w której dziać się mogą najokropniejsze rzeczy, jest powszechne i wbrew temu, co można by mniemać, niezależne od stopy życiowej ludności. Daje ono ponure świadectwo naturze wielkich ludzkich zbiorowości.

Najogólniejszy wniosek wyciągnąć można ten oto, że państwo jest niezbędne nie tylko dla jego zwykłych funkcji, jak dbanie o infrastrukturę, komunikację czy ustawodawstwo. Sama obecność władzy, nawet niewidoczna, ale wyczuwana jak niebo i chmury nad głową i zakotwiczona w świadomości, jest ludziom najwyraźniej nieodzowna do respektowania zasady “nie czyń bliźniemu, co tobie niemiło". W bezpaństwowej próżni wszystko może się zdarzyć, bo nie ma żadnej osłony i ochrony.

Osłona i ochrona w przedwojennej Polsce była szczególnie trwała, a stratyfikacja społeczeństwa - wysoko zhierarchizowana. Wiedzieliśmy oczywiście, że istnieją bezrobotni, biedacy i żebracy, dopiero jednak po wielu latach, już w Krakowie, otrzymałem od pewnej sędziwej już pani list, w którym pisała, że jako dziewczynka mieszkała w naszej kamienicy na Brajerowskiej i z wielką zazdrością obserwowała mnie przez okno, jak w mundurku z błyszczącymi guzikami i czapce z otokiem szedłem codziennie do gimnazjum, bo ona skończyć musiała edukację na szkole powszechnej. Tego rodzaju stratyfikacja była wtedy typowa, przy całych krzykach dzisiaj się rozlegających o strasznym ubóstwie - stopa dochodów w uśrednieniu bardzo się współcześnie podniosła.

Demokratyzacja społeczeństwa z reguły powiększa luzy. Jak muł z dna w rozbełtanej wodzie podnosi się coraz wyżej, tak i rozmaite nieprawości wypływają na wierzch, sięgając elit. Państwo jest nam niezbędne nie tylko z powodów, o których pisał Marks z kolegami, nazywając je instrumentem ucisku jednych klas przez drugie. Stanowi ono naszą obronę i ochronę, a kiedy rząd słabnie i zaczynają się kłopoty z egzekucją prawa, natychmiast rozwijają się procesy korupcyjne.

Nie był bez racji węgierski milioner Soros mówiąc, że słaby rząd demokratyczny nie jest dużo lepszy od rządu totalitarnego. Z tą różnicą, że prawdziwy rząd totalitarny sam staje się głównym rozbójnikiem, w słabej zaś demokracji rozbój zostaje sprywatyzowany i rozpływa się szeroką falą. Wszystko może zostać sfałszowane: od mleka i serów, poprzez benzynę i olej opałowy, po świadectwa maturalne i dyplomy; o fałszowaniu pieniędzy nie wspominam, bo to zajęcie nagminne we wszystkich systemach.

Kiedy poprzednio dwukrotnie zgasły wszystkie światła w Nowym Jorku, nastąpiły liczne kradzieże. Teraz Amerykanie bardzo się cieszą, że podczas obecnej wielkiej awarii sieci elektrycznej było inaczej. Po zamachu z 11 września 2001 roku Ameryka bardzo się zjeżyła i sprężyła, wprowadzono szereg obostrzeń nie tylko wizowych, ale i w dziedzinie kontroli wewnętrznej. Sądzę, że powściągnięcie wielkiego liberalizmu w tej dziedzinie (na przykład w kwestii meldunków) mogło mieć wpływ na zachowania ludzi podczas niedawnej fali niechcianych zaciemnień.

Państwo jest nam więc niezbędne, a jego zanik, wieszczony w świętych księgach marksizmu-leninizmu, to najczystsza utopia, zakorzeniona w baśni o człowieku, który jest naturaliter bonus i ochot rozbójniczych nie przejawia. Nie mogę się też zgodzić z tymi, którzy uważają, że powinniśmy mieć jak najwięcej prywaty i jak najmniej państwa, bo wszystko załatwi niewidzialna ręka rynku. W najostatniejszych numerach “Heralda" czytałem, że Francja zmierza do renacjonalizacji wielkich kompleksów przemysłowych, w Stanach Zjednoczonych temat wrócił po wspomnianej tu awarii sieci elektrycznej. Prywatyzacja energetyki spowodowała bowiem, że miast unowocześnić tę ogromną sieć, stosowano przez lata zwykłą łataninę. Fachowcy przestrzegali przed awarią, nikt jednak nie był zainteresowany większą inwestycją, bo nie przyniosłaby ona doraźnej korzyści. Nie ma zysku, to nic się nie robi.

Odnosi się to, niestety, coraz częściej także i do polityki. Trzeba być naprawdę politykiem pewnej klasy, który patrzy poza granicę swojej kadencji, by zrozumieć konieczność długofalowych działań na rzecz społeczeństwa. Od tego idealnego stanu jesteśmy na całym świecie oddaleni - choć w nierówny sposób. Rzeczy paskudne dzieją się nie tylko wtedy, kiedy jedno państwo zastępuje inne, ale i w samych państwach nikt nie chce się zbliżać do stanu rajskiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 35/2003