Zła krew we mnie

Arthur Rimbaud, ten genialny nastolatek, który wyprzedził swą epokę, czuł głód wolności, pragnienie wyzwolenia i dziką chuć destrukcji.

14.10.2014

Czyta się kilka minut

Detal z obrazu „Róg stolika” Ignace'a Henriego Fantina-Latoura przedstawiający poetów: Paula Verlaine'a, Arthura Rimbauda i Elzeara Bonniera, 1872. / Fot. Alfredo Dagli Orti / THE ART ARCHIVE / CORBIS
Detal z obrazu „Róg stolika” Ignace'a Henriego Fantina-Latoura przedstawiający poetów: Paula Verlaine'a, Arthura Rimbauda i Elzeara Bonniera, 1872. / Fot. Alfredo Dagli Orti / THE ART ARCHIVE / CORBIS

Pisząc dziś o Rimbaudzie, choćby w kontekście muzycznego użytku, jaki z jego wierszy zrobiło trio w składzie Budzyński, Jacaszek i Trzaska, nie sposób zbyć milczeniem ważnych ustaleń i parametrów, które dla dzieła genialnego nastolatka przyjął Artur Międzyrzecki, poeta i tłumacz. Opublikowane w jednym tomie przez Wydawnictwo Literackie w 1993 r. „Wiersze”, „Sezon w piekle”, „Iluminacje” i „Listy” wieńczy posłowie, w którym Międzyrzecki dyskutuje z fundamentalną interpretacją Alberta Camusa. Autor „Człowieka zbuntowanego” głosił radykalny pogląd, że Rimbaud, porzucając lirykę, a szerzej literaturę czy nawet „życie w piśmie”, wybrał życie w pełni realne. Realność ta – powiada Camus – okazać się miała „pustynią konformizmu”, która – chwilę wcześniej – pochłonęła innego rewelatora epoki, czyli Lautréamonta. Upadły duch buntu, pokonany w pół drogi twórczej przez prozaiczne przymusy rozumu praktycznego, wciela się u Rimbauda w nową, ironiczną rolę kupca, okutanego w ośmiokilowy pas złota, który ciągnie niegdysiejszego poetę na dno egzystencjalnej konwencji, przeciwko której tak zajadle występował.


Mieć i nie być

Rimbaud przestaje pisać jako dwudziestolatek, by siedemnaście kolejnych lat spędzić w podróży po świecie i na łożu śmierci zainscenizować deliryczne auto da fé. Inscenizację tę można – rzecz jasna – różnie interpretować. Paul Claudel widział w marsylskiej gehennie poety-inwalidy rodzaj ponownego jasnowidzenia, przed którym genialny Arthur miał uciekać w swych nieustających, noszących znamiona poriomanii, wędrówkach.

Wróćmy jednak do Camusa i ponownie wsłuchajmy się w przykładny – co pięknie wyczuwa Międzyrzecki – ortodoksyjny kodeks moralny, którym autor „Obcego” traktuje zupełnie niewinną konwersję największego odkrywcy poetyckich lądów XIX w. Być może Rimbaud po prostu wyczerpał twórcze możliwości literatury i postanowił dotknąć Realnego? Gotowość wielu czytelników, by mit Rimbauda potraktować jako walkę między być a mieć, wydaje się – szczególnie z dzisiejszej perspektywy – nad wyraz naiwna. Proponuję więc, za Międzyrzeckim, łagodniejsze stanowisko. Skoncentrujmy się na pewnych literackich zjawiskach, które doskonale obywają się bez biograficznych uwiarygodnień, bez potwierdzenia w postaci sprawozdania z każdego kroku Rimbauda na Czarnym Lądzie, z podróży po morzach i oceanach. Coś z Rimbauda wszak musimy mieć, zanim finalnie zaczniemy nim być.


Głód

Siłę „Sezonu w piekle” i radykalniejszych „Iluminacji” najłatwiej rozpoznać na tle epoki – tak jak ją zapisał i rozpoznał dla potomnych Baudelaire. Rimbaud po prostu wyprowadza ostateczne wnioski z diagnozy postawionej w „Kwiatach zła”. Żyjemy tedy w świecie sztucznych rajów, w pejzażu industrialnych nowinek i potwornego zmieszczanienia, w oparach poetycko zetlałych zaklęć, rzucanych przy kawiarnianych stolikach przez poetów, którzy zachowują się, jakby trwała Hellada, a zaufanie do władzy rozumu było wartością nienegocjowalną. Rimbaud, który już jako dziewięciolatek pisał pierwsze wiersze łacińskie, i w tej maestrii się doskonalił, wywraca owe stoliki, ewentualnie po nich chodzi, rosząc je własną uryną, co ładnie uchwyciła Agnieszka Holland w swoim filmie. Fenomenalna płodność pisarska, która zaowocowała dwoma najważniejszymi dziełami Rimbauda, trwała raptem pięć lat. W tym czasie Rimbaud rozprężył zmysły poezji, został „kimś innym” i – co dużo ważniejsze – tak określił horyzont poetyckiego poznania: „Moja mądrość podobnie jest lekceważona jak chaos. Czym jest moja nicość wobec oczekującego was osłupienia?”.

Nowoczesność była rodzajem strategii obłaskawienia chaosu, wyparcia go przez instrumenty naukowe, dowodliwe i naturalistyczne. W swym dziele Rimbaud poddawał krytycznej analizie sposób, w jaki ludzie nowoczesności doświadczali świata. W „Dzieciństwie” – prozie poetyckiej, która znalazła się w tomie „Iluminacje” – padają następujące słowa: „Zawrotnie wysoko nad moim podziemnym salonem mnożą się domy, zbierają się mgły. Błoto jest czerwone albo czarne. Potworne miasto, niekończąca się noc”. Nowoczesność to niekończąca się noc rozświetlana feerią sztucznych i groźnych ogni. „Nieco niżej przebiegają kanały. Po bokach sama tylko gęstość globu. Może jeszcze otchłanie błękitu, szyby ognia. Może na tych poziomach spotykają się księżyce i komety, morza i bajki”. Powyższe fragmenty można potraktować jako mapę stworzenia, notatkę na temat procesu kreacji, który – wedle Rimbauda – musi być wolny od logiki nowoczesnego pragmatyzmu.

Poeta jest hojnym dawcą wizji chaosu – jedynego wymiaru uniwersum, który wielbi. Głosi również organiczną fascynację prędkością i dynamiką, z jaką dawne wertykalno-horyzontalne symetrie łamią się w przeszklonych łukach pasaży – tych potwornych panoptikach, w których utknął Charles Baudelaire, Walter Benjamin, a po nich my, galerianie. Rimbaud czuje głód wolności, pragnienie wyzwolenia, dziką chuć destrukcji.

Te rimbaudowskie wole i pragnienia niszczą tożsamość, wywłaszczają podmiot z jego narcystycznych egocentryzmów, robią z niego „kogoś innego”, toczą w poetę obcą i „złą krew”. „Inny” to oczywiście język, mowa wiersza, właściwy depozytariusz psychoanalitycznych prawd, do których inaczej nie mamy dostępu. „Jest wreszcie, kiedy czujesz głód i pragnienie, ktoś, kto cię wypędza”. Mniej więcej sto lat po „Iluminacjach” Rafał Wojaczek z równą pewnością będzie mówił, że „Musi być ktoś, kogo nie znam, ale kto zawładnął / Mną, moim życiem, śmiercią; tą kartką”. Zmieniła się tylko natura tego kogoś innego. Dla Rimbauda najprawdopodobniej język wierszy stanowił tubę, przez którą głosi się siłę podmiotowego buntu i moc narkotycznej, czarnej mszy zatracenia w wirze chaosu zdań i zdarzeń. Dla Wojaczka był on już językiem, na który można się jedynie nabrać.

Rimbaud nie porzuca bowiem literatury. To literatura porzuca swojego niewydajnego już lennika. Nowoczesność nie oferuje człowiekowi niczego poza głodem posiadania. Skala jego intensywności jest naszym być lub nie być. A Rimbaud odczuwał głody, które nowoczesność wykarmiła. Jego rozpusta głodu polegała na permanentnym apelowaniu do ducha miejsc i czasów. Ducha, którego mylił z Realnym.


Rimbaud-Mojżesz

Stworzyć w wierszach świat nadmiaru znaczeń, ośmieszyć realizm, ustanowić dla niego dekalog niemożliwie odległych asocjacji, które zrywają z linearnością i logiką stabilnego obrazowania na rzecz metafory i ruchu poetyckiego wizjonerstwa – oto program poezji nowoczesnej, która ma przekroczyć i ośmieszyć zasadę rzeczywistości. Tablice tego buntu nieść będą jak sztandar surrealiści, zawiązując przymierze z Rimbaudem-Mojżeszem lirycznego odlotu. Odnajdując w „Sezonie w piekle” i „Iluminacjach” podstawowy tekst instrukcji chaosu, uczynią z tych książek profetyczny brewiarz, którego radykalnym wcieleniem stanie się zapis automatyczny i, w co poniektórych przypadkach, całkowite szaleństwo lub śmierć z własnej ręki.

Sam Rimbaud natomiast stanie się archetypem pokonanego przez własną wielkość geniusza, który zrzeka się poetyckiej mocy w imię przymierza z rzeczywistością, z doświadczeniem nie tyle wewnętrznym, ile zewnętrznym. Jakże pouczające są w tej mierze „Listy”, gdzie dbałość o system zero-jedynkowej komunikacji sprowadza zdanie Rimbauda do poziomu czystej informacji o stanie aktywów i pasywów. Dramaturgia wzrasta w listach do siostry, kiedy szwankujące zdrowie okazuje się wywoływaczem lęków śmiertelnych. Rimbaud znał te lęki, jako młodzian wywoływał je w swoich wierszach i całkiem nieźle sobie z nimi wtedy radził. Teraz, po odjęciu kończyny, staje się poetą bez języka, ofiarą losu jałowego milczenia w obliczu własnej skończoności. „Jeden udział: jeden kieł”. Ostatni zapis otwiera nam drogę do przyjrzenia się snom języka, które – niczym maligna umierającego kupca – przeszły na własność kolejnych pokoleń poetów XX i XXI w. Niechciane dziedzictwo, z którym musimy się uporać.


Lokalni apostołowie

Nie sposób oczywiście prześledzić wpływu, jaki dzieło Rimbauda miało i nadal ma na literaturę. Jest on przemożny i najczęściej nieuświadomiony. Każdy gest poetycki po Rimbaudzie nosić musi znamiona podstawowych komplikacji, które postawił autor „Samogłosek”. Jak pisać, skoro litery nie pachną, nie smakują i nie sycą? Jak więc pracować na pograniczu życia i literatury, skoro to pogranicze okazać się miało obszarem nieskończonej spekulacji i czarną dziurą, w której giną „księżyce i komety”? Pusta retoryka tych pytań okazuje się wezwaniem do zajęcia stanowiska wobec Rimbauda.

Spośród polskich realizacji poetyckich pragnąłbym wskazać na dwa zjawiska współczesne, które grają z Rimbaudem na prawach ścisłych nawiązań. Chodzi mianowicie o wiersze wywołanego już wcześniej Rafała Wojaczka oraz o praktycznie całą twórczość Andrzeja Sosnowskiego. W tych dwóch przypadkach Rimbaud bardzo często występuje w roli głównego protagonisty. Całe, złożone machiny składni, które śnią wiersze Wojaczka i Sosnowskiego, swoje zaplecza mają w dziełach Rimbauda. Ale nie o wskazanie konkretnych adresów chodzi, lecz o uchwycenie pewnej tendencji i jej charakteru.

Jeśli zgodzimy się widzieć w Rimbaudzie ojca poetyckiej nowoczesności, będziemy musieli przystać na zdecydowany prymat egzystencjalnej negatywności jako podstawowego budulca twórczości wszystkich jego następców. Dobrze wyraża to fragment „Niepokoju”: „Runąć w ranach, przez nużący wiatr i morze; w męce, przez milczenie zabójczych wód i powietrza; w udrękach, które zaśmiewają się w swojej okrutnie wzburzonej ciszy”. Poeta współczesny, rozpoczynając akt pisania, zderza się z główną myślą „Sezonu w piekle”: „Wieczna farsa! Moja niewinność doprowadza mnie do łez. Życie jest farsą, w której grają wszyscy”.

Co począć, Arthurze? Pisać po życiu, w chwilę po jego wygaśnięciu, ukrywać się w ostatnim tchnieniu języka, które musi być iluminacją nicości, epifanią pozbawioną patosu, widzeniem bez obiektu westchnienia. W III części „Żywotów” z „Iluminacji” pada fundamentalna deklaracja, która świadczy o tym, że poeta ma na uwadze wyłącznie język: „Mówię naprawdę zza grobu – i żadnych zleceń”. Jakże wspaniałomyślnie zdanko to wyczerpuje porządek religijny, a mówiąc ściśle: chrześcijański, od którego Rimbaud tak uparcie pragnął się wyzwolić, i który ustanawiał ważny dla poety punkt „orientujący bieguny” chaosu. A jednocześnie, niczym w najlepszej farsie, wybrzmiewa tu profetyczny ton i przeczucie własnego losu, który wyciągnął jak złamaną zapałkę życia. W przygodzie i podróży po kres marsylskiej nocy życie – ten metaforyczny Harar – okazać się miało horrorem przygodności i fantazmatu. Kolejny lokalny apostoł w wieczerniku Rimbauda tak poetycko ujmuje rzecz zatraty:


Maciej Melecki

HARAR

Wszyscy tam byliśmy, nie otwierając zmrużonej powieki błędu
W ocenie przyszłego położenia, pomiędzy kłapnięciem
Szczęki dnia a naderwanym ząbkiem pocztowego znaczka,
Byliśmy tam bowiem jak na majówce, w znoszonym ubraniu,
Jaskrawie nieobecni a jednak targujący się o każdy listek

Rdzy. Wrzeciono kolejnej, grząskiej wiosny wiło wszystkim
Gwiazdom nowy układ, po którym można było później rozpoznać
Nową garść rozproszenia dalszej tułaczki a księżyc w następnych
Fazach wyjadany przez mszyce ziemskich świateł, stawał się
Dla wyjącego do niego psa kością bez szpiku poświaty.

Takie szczątki nosił w sobie każdy, patrząc przez nie jak przez
Okopcone szkiełka, i ocierając się o cząstkę ciszy, słyszał
Niewidzialną lotkę odwrotu, w tym mgielnym szyku powracania
Z niczym, gdy wytrawieni sobą, spieszyli przed mrokiem, choć
Tlił im się jeszcze lont dotyku a na stolikach czekały na

Ostatnie życzenia niewyjęte wykałaczki. Przepuszczały mnie
Najgęstsze sita, nieprzytomnie patrzyłem na zakrzywianie się
Prostych, gdzie nie ustawał przemyt najmniejszego ruchu, i nie
Smakując już ani grama jodu, odbierałem skrzenie jako
Jedyną kładkę między bagnem a pustynią, między drzewami

Widząc żonglującego kulkami rtęci. Kolej tych nie troszczących
Się już o nic rzeczy była płaska i wyboista, zawiła i prosta.
Byłaś ostatnim rąbkiem tego widzialnego świata, coraz bardziej
Zwidującym się błyskiem bezgłośnych wyładowań, gdy
Wahadełko zamierało nad taflą miejsca i znikąd już nic nie docierało.

Nic dodać, wszystko ująć. „Jeden udział: Dwa kły”.


Wynaturzenie

Artur Rimbaud to zjawisko aktualne i powracające. Sam opisał w „Sezonie w piekle” naturę tego powracania: „Poetycka starzyzna miała wielki udział w mojej alchemii słowa. (...) W końcu uznałem nieporządek mojego umysłu za uświęcony”. Czy nie brzmią znajomo te – postmodernistyczne z ducha – recepty na wieczną emisję własnego wpływu?

Poeta wspominał, że czeka nas „osłupienie” w spotkaniu z jego chaotyczną wizją wiersza, detonującego ładunek irracjonalności o sile ścierającej na proszek zmurszałe formy racjonalności. Przyjąć można, że sporo proroctw Rimbauda się spełniło. Generalnie każdy przewrót w sztuce i literaturze w XX wieku ma swoje źródło w nierealnej iluminacji nowego porządku, w redefinicji, w wynaturzeniu rozumianym jako transgresja form zastałych. Przy czym to, co zastane, okazuje się najczęściej całkiem zdatnym złomem, z którego sporo można jeszcze odzyskać. Nikt tak jak Rimbaud nie potrafił krzesać w zgasłym piecu sonetu. Wystarczy przeczytać parę różnych wariantów tłumaczenia „Śpiącego w dolinie” czy lamentacyjno-melancholijne apostrofy „Do mądrości”.

Paradoksy i oksymorony Rimbauda przywodzą czasami na myśl rozkręcone spekulacje amerykańskiego poety Johna Ashbery’ego. Każdy piszący dziś wiersze winien autorowi „Statku pijanego” wierność. Powinien – jak on – komplikować dogmatykę kodu kulturowego, podejrzliwie odnosić się wobec „anarchii dla mas”. Musi sobie uświadomić, że za kolejnym zakrętem języka czeka na nas nieuchronna klęska wielkich słów i wartości prymarnych.

Jednoosobowa rewolucja, którą wywołał Rimbaud, okazała się finalnie „rewolucją życia codziennego”, które upomniało się o znaczenia, jakich w nim najpewniej brak. Intensywność przeżywania i przepisywania przeżytego, w natchnionym ruchu frazy i melodii przyspieszonego oddechu, dziś jest chyba poza zasięgiem zwykłego, ponowoczesnego śmiertelnika. Niedostępność ta jest związana z zanikiem lub też niedogonem świata.

Poeci dnia dzisiejszego mają do dyspozycji jedynie produkty uboczne: obraz i symulakrum. Co jeszcze nie świadczy o wywłaszczeniu z tragizmu. Być może tragizm wzrasta. Rimbaud służyłby tedy pomocą. Jego prozy i wiersze oferują nadprodukcję świata, zalegają w nich odległe kosmosy, których omapowanie jest jeszcze przed nami.

Na początek trzeba nam uznać dotychczasowe ustalenia ontologiczne za brewerie. A o to najłatwiej, gdy wiemy już, jak piękna jest „nicość Rimbauda”, cała jego mistyka i kraina, do której dotarł.


Arthur Rimbaud

MISTYKA


Na stoku wzgórza anioły ciągną swoje wełniane szaty, krążąc w trawach ze szmaragdu i stali.
Łąki płomieni strzelają po szczyt pagórka. Na lewo wszystkie zabójstwa i wszystkie bitwy zdeptują gnojną ziemię na grani i snują swoją krzywiznę wszystkie wrzawy nieszczęść. Za granią na prawo linia wschodów, postępów.
I kiedy wirujące i porywiste szumy morskich konch i ludzkich nocy tworzą wstęgę u góry obrazu,
Kwitnąca słodycz gwiazd i nieba, i całej reszty opada naprzeciw pagórka, niby kosz – przed naszą twarzą, i wypełnia aromatem i błękitem przepaść pod sobą.


Wszystkie cytaty z Arthura Rimbauda w tłumaczeniu Artura Międzyrzeckiego.


KRZYSZTOF SIWCZYK (ur. 1977) jest poetą, autorem dziesięciu tomów wierszy i dwóch książek krytycznoliterackich. Debiutował tomem „Dzikie dzieci” w 1995 r. W 2014 r. opublikował poemat „Dokąd bądź”, wyróżniony Nagrodą Kościelskich. Pracownik Instytutu Mikołowskiego. Mieszka w Gliwicach.


Pierwszego dnia Festiwalu Conrada odbędzie się koncert inauguracyjny, podczas którego trio w składzie TOMASZ BUDZYŃSKI, MICHAŁ JACASZEK I MIKOŁAJ TRZASKA zaprezentuje materiał zatytułowany „Rimbaud” – muzykę do wierszy francuskiego poety. Wprowadzenie do koncertu: Andrzej Sosnowski.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2014