Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Dla tych, którzy przyszli samotnie, napatrzyli się już na przechodniów za szybą i nie wzięli ze sobą telefonu z internetem. Czyli dla mniejszości.
Mało kto przychodził do tego dziwnego antykwariatu, pełnego tanich romansów, krwawych kryminałów i niezbyt udanych wierszy. Książki miały się tam dobrze, ocalone przez jakąś dobrą duszę od wywózki na przemiał.
Lubię przeglądać powieści drukowane na marnym makulaturowym papierze. Dziś nikt ich nie chce, ale każda z nich niesie ze sobą jakąś historię. Niektóre należały do gminnych bibliotek. Inne były prezentem imieninowym. W niektórych można było odnaleźć stare rachunki. Albo zapisane na małych karteczkach miłosne wyznania. Kiedyś bardzo ważne, teraz zapomniane.
Książka Wojciecha Giełżyńskiego stała wciśnięta między romanse. Sama miała romantyczny tytuł „Ewa nie chce spać”, ale nie dotyczyła miłości, tylko polskiego reaktora atomowego. Strachu okolicznej ludności, nadziei młodych naukowców.
To nie był reportaż, który wbijał w fotel. A jednak czuło się rękę mistrza. Doczytałem do końca przy drugiej kawie. Czas przemknął niezauważenie.
Chciałem mieć „Ewę” dla siebie, pomyślałem, że w mojej bibliotece będzie jej lepiej.
– Mogę to zabrać?
– Jeśli pan kiedyś wróci i przyniesie inną książkę, to tak – uśmiechnęła się kelnerka.
– Obiecuję!
– Kłamie pan! – znów się uśmiechnęła, a ja zauważyłem, że jest bardzo piękna.
– Ani trochę!
Wyszedłem z „Ewą” pod pachą. Nareszcie miałem powód, by zadzwonić do Giełżyńskiego. Numer nosiłem w portfelu od trzech czy czterech lat (podarował mi go Stefan Bratkowski).
Lubiłem chropowaty styl. Wierzyłem Giełżyńskiemu – reporterowi. Jego teksty zgrzytają, bo on nie robi rzeczy, ludzi i zdarzeń ani brzydszymi, ani piękniejszymi. U niego są takie, jakie są. Nie okłamuje mnie. Chciałem z nim o tym mówić. O innych reporterach, o podróżach. O wszystkim, także o rzeczach przykrych, wstydliwych – którym potrafił stawić czoło.
Jakoś nie zadzwoniłem. Potem wydarzenia przyspieszyły. Życie toczyło się między Polską a Ukrainą. Nie miałem głowy do takich rozmów. Niby właśnie one są najważniejsze, ale przecież zawsze znajdzie się na nie czas. Można je odłożyć, nie pilą.
Wiadomość dotarła do mnie gdzieś między Kijowem a Charkowem. Siedziałem za kierownicą. Ciemno. Droga z dobrej zmieniła się w fatalną. Tekst lapidarny: „Giełżyński nie żyje, wiesz już?”.
Sięgnąłem odruchowo do portfela. Numer ciągle tam był. Przez lata obiecywał spotkanie. Nagle zmienił się w zwykły, niepotrzebny świstek. Może zresztą od dawna był nieaktualny. I to już wszystko? Nie ma odwrotu? Mogę wyrzucić go przez okno? Ile razy można popełniać ten sam błąd, straszny, bo nieodwracalny? Nie powiedzieć tego, co ważne? Rozmyć to w codzienności? Zapomnieć w udawanym afekcie?
Siedzę w Sławiańsku, myślę o Włocławku. Muszę wrócić do kawiarni w centrum. Obiecałem przynieść książkę. ©℗