Wyrok na media

Tłumacząc się trudnymi czasami, my, dziennikarze potrafimy usprawiedliwić swój brak obiektywizmu, polityczne zaangażowanie, pogoń za sensacją, naginanie faktów. A w końcu: wzywanie do linczu.

07.09.2013

Czyta się kilka minut

 / il. Zygmunt Januszewski
/ il. Zygmunt Januszewski

Sprawa mamy, która zabiła swoje dziecko, nie była warta rozgłosu. Morderstwa, także dzieciobójstwa, zdarzają się od zawsze.

Problem w tym, że jej historia była dobrą operą mydlaną. Ludzie lubią oglądać i czytać o potworach. To prymitywne hobby w eleganckim świecie nazywa się „zapotrzebowaniem społecznym”. A media muszą przecież odpowiadać na potrzeby społeczeństwa.

DZIENNIKARSTWO TOŻSAMOŚCIOWE

Standardy w tym świecie wyznaczają wykresy sprzedaży i oglądalności. To one rządzą tym, o czym czytamy, czego słuchamy i co oglądamy.

W tych warunkach każde złamanie podstawowych zasad może zostać zracjonalizowane. Dziś już całkiem spokojnie można powiedzieć, że obiektywizm nie powinien być wymieniany wśród najistotniejszych cech opisujących dziennikarstwo. Takie stwierdzenie przestało razić.

W sumie to nic dziwnego – bo przecież przełykamy dziennikarzy idących z mikrofonami na czele politycznych demonstracji. Zakładających parapartie i obiecujących zasadnicze rozliczenia, gdy „my” dojdziemy już do władzy.

Oczywiste zaangażowanie po jednej ze stron politycznego sporu etykietowane jest jako bycie „niepokornym” albo opowiedzenie się po stronie „dziennikarstwa tożsamościowego”. Zaangażowanie po drugiej stronie to mainstream czy salon.

KONFLIKT ZA PIENIĄDZE

Dwa obozy są dobrze okopane. Ostrzeliwują się z coraz cięższych dział. Pas ziemi niczyjej jest coraz węższy, a przebywanie na nim staje się coraz bardziej niebezpieczne. Egzystując na „ziemi niczyjej”, łatwo dostać odłamkiem. Usłyszeć np., że lepiej być ajatollahem niż ssącym dwie piersi dwulicowcem.

Można też stracić robotę, bo publiczność lubi przecież wyraziste poglądy, jasne oceny i uporządkowany świat. Kto ma wątpliwości i wahania, może poszukać sobie innego zajęcia – to nie jest czas młodych Werterów, tylko pewnych siebie, zdecydowanych na wszystko Hunwejbinów.

Oba obozy nieustannie wymieniają ciosy i potrzebują siebie nawzajem. Gdyby nie było drugiej strony, nie byłoby kogo okładać cepem i nie byłoby czym radować publiczności.

Wszystko oczywiście wiąże się z pieniędzmi. Poglądy umiarkowane sprzedają się słabiej niż poglądy zdecydowane. Gdyby nagle publiczność zechciała płacić za obiektywizm, okazałoby się, że to jest właśnie podstawowa cecha opisująca dobre dziennikarstwo.

REDAKTOR OD REKLAMY

Znajomy redaktor opowiadał mi o wizycie szefa działu reklamy w jego gabinecie. Usłyszał, że gazeta nie powinna więcej informować o usterce odkrytej w autach znanego koncernu samochodowego. – Wyprosiłem człowieka. Nie dałem zakazu publikowania informacji na ten temat. Oczywiście straciliśmy reklamy – mówił.

Chińskie mury oddzielające działy reklamy od redakcji gazet dość mocno skruszały. Wydawcy i szefowie redakcji zmieniają się powoli w akwizytorów. Chodzą po prośbie do prezesów wielkich spółek, organizują kasę.

Kiedyś takie zachowanie byłoby napiętnowane. Dziś jest uważane za bohaterskie – przecież gdyby nie było reklam, nie byłoby za co wydawać gazety. Czasy są trudne, trzeba iść na kompromis, nie ma wyjścia. Lepiej pójść na ustępstwa, niż pójść na zieloną trawkę.

ŁAMANIE KRĘGOSŁUPÓW

„Prosprzedażowy” mechanizm, który zaczyna się na dziennikarskim szczycie – wśród wydawców, redaktorów, bywalców programów telewizyjnych – działa także wśród zwykłych reporterów, którzy muszą się przecież dostosować.

To znaczy, że nie wymaga się od nich poszukiwania prawdy, obiektywizmu – tylko zdecydowanych ocen i przywalenia, kiedy trzeba i komu trzeba.

To klasyczne łamanie kręgosłupów i chwała wielu młodym reporterom, że mimo zaciągniętych kredytów hipotecznych, perspektywy utraty zatrudnienia itd. – chcą się jeszcze wykłócać o swoje i mają odwagę powiedzieć „nie”.

CO CZUJE WDOWA

Niestety, często nie są w stanie tego zrobić: nie mają dość siły. Nie dziwię się, bo presja bywa brutalna.

Pamiętam, jak zadzwoniła do mnie zupełnie prywatnie dziennikarka robiąca na Śląsku reportaż po tragicznym wypadku w kopalni. Z płaczem zakomunikowała, że otrzymała od kierownika rozkaz, by chodzić po rodzinach górników, którzy zginęli w katastrofie, i pytać o to, co czują.

– Zostałam pięć razy zrzucona ze schodów – opowiadała. – Kiedy zadzwoniłam do Warszawy, usłyszałam, że na liście jest jeszcze sporo nazwisk i mam próbować dalej.

Rzecz nie działa się w żadnym tabloidzie. To standard bulwaru zapukał do poważnej gazety.

NIESZCZĘŚCIE NA SPRZEDAŻ

Daje się to zresztą wytłumaczyć dość prosto.

Wydawca ocenia redaktora naczelnego według tego, ile uda mu się sprzedać egzemplarzy – sprzedajesz mało, wylatujesz. Redaktor naczelny piłuje swoich zastępców, zastępcy kierowników działów, kierownicy działów chcą zaś krwi i ludzkich nieszczęść od dziennikarzy.

Bo krew i ludzkie nieszczęście sprzedają się najlepiej. Reporter ma je dostarczyć za wszelką cenę – nie zechce, to jego miejsce zajmie ktoś inny – najchętniej taki, który lubi jeździć bez żadnych hamulców albo musi spłacać jeszcze większy kredyt i na używanie hamulców go nie stać.

W PRZEBRANIU MISIA

Mam na to zjawisko bardzo kolorowy przykład. Bardzo dobra dziennikarka, autorka książek reporterskich, opowiadała mi o początkach swojej kariery w dziale miejskim: – Robiłam temat o tym, że pomimo mrozów w wielu tramwajach i autobusach nie działa ogrzewanie. Ludzie marzną. Reportażyk trzeba było zilustrować zdjęciami. Kierownik rzucił mi na biurko skórę białego misia: „Założysz to, a fotograf cyknie ci kilka fotek w tramwaju”. Powiedziałam mu: „sp...”, wzięłam torebkę i wyszłam. Zanim zamknęły się drzwi, młoda praktykantka już wciskała się w misiowe przebranie.

No, ale w sumie nikt nikogo do niczego nie zmuszał, zadziałał wolny rynek. A dziś wolny rynek dziennikarski lubi ludzi skłonnych do kompromisu z rzeczywistością, a nie takich, którzy mają rogatą duszę.

WAKACYJNA HISTORIA O POTWORACH

Pogoń za sprzedażą powoduje, że po drodze krzywdzimy wiele osób. Pamiętam historię, którą bawiliśmy publiczność podczas zeszłorocznych wakacji: „Rodzice porzucili dziecko na lotnisku i pojechali na wakacje do Grecji”.

Stacje telewizyjne pokazywały zdjęcia z lotniskowego monitoringu – ochoczo udostępnione przez prokuraturę. Przemawiał za tym jakiś interes społeczny?

Gazety domagały się stawiania zarzutów. Przed domem nieszczęsnej rodziny kłębił się tłum reporterów, tabloidy były gotowe płacić za zdjęcia dziewczynki. Wszystko było tak opowiedziane, by odpowiadało zapotrzebowaniu społecznemu na „wakacyjną historię o zdziczałych potworach”.

Nie bardzo przeszkadzało nam to, że nie zgadzały się elementarne fakty. Dziecko wcale nie zostało porzucone, tylko zostawione na kilka minut w lotniskowej informacji. Na pokładzie samolotu był już starszy syn. Po dziewczynkę na lotnisko jechały trzy osoby zaalarmowane przez rodziców, którzy byli z nimi w stałym kontakcie telefonicznym. Gdy rodzice zostawiali córkę, wiedzieli, że niania dotarła już na miejsce i pędzi do informacji. Można było im zarzucać lekkomyślność, ale na pewno nie zasługiwali na lincz. A przecież dokonano na nich linczu.

KONFABULACJA SIĘ CZYTA

Tłumacząc się trudnymi czasami, pozwalamy sobie na coraz więcej. Potrafimy wytłumaczyć i usprawiedliwić brak obiektywizmu, polityczne zaangażowanie, pogoń za sensacją, podkręcanie tekstów i naginanie faktów.

Potrafimy wypromować na gwiazdę kogoś, kto nie ma żadnych poglądów, ale zapewnia oglądalność, bo trzyma w kieszeni plastikowego penisa albo nosi ze sobą świński ryj. Zapraszamy do programów nie tych, którzy mają coś do powiedzenia, ale tych, którzy potrafią się zajadle kłócić.

To zresztą nie wszystko. Od czasu do czasu jesteśmy w stanie udowadniać, że nawet plagiat i konfabulacja wchodzi w grę. Można częściowo przepisać, a częściowo zmyślić całą książkę reporterską i się z tego wytłumaczyć. Jak? Bardzo prosto: „Jesteśmy dziennikarzami. Tworzymy teksty, spisując opowieści ludzi i to, co zawierają dokumenty lub książki. Dodajemy do tego swą skromną, dziennikarską wiedzę, nieco literackiej fantazji i – być może – trochę talentu; tworząc coś, co powinno się dobrze czytać i zarazem nie odbiegać od prawdy”.

Pamiętamy jeszcze ten epizod? Czy to nas jeszcze razi, czy już przywykliśmy? Może przywykliśmy, bo przecież wybaczamy tę szczyptę „literackiej fantazji” już od lat. Wybaczamy nawet największym reporterom. A gdy ktoś o tym napisze, natychmiast przestajemy go lubić. Nie dlatego, że nakłamał, ale dlatego, że szarga autorytety. Że zamiast bić pokłony, zajmuje się cudzym uśmiechem. Prawda?

SĄD NAD MEDIAMI

W przypadku „najgorszej mamy świata” również zaczęło się dość obrzydliwie. Były fruwające helikoptery nad salą rozpraw. Były zdjęcia obnażonej kobiety, która dosiada konia. Wysłuchiwanie dyrdymałów detektywa. Oskarżanie policji o nieporadność. Epatowanie intymnymi pamiętnikami „morderczyni”. Promowanie „ekspertów”, którzy rysowali na podstawie obrazków z telewizji portrety psychologiczne potwornej mamuśki. Zbyt łatwe wydawanie wyroków. Brak refleksji nad tym, że proces jest poszlakowy, a wina musi zostać orzeczona przez sąd. Odpowiadamy za rozdęcie do granic absurdu tej strasznej, ale jednak banalnej kryminalnej historii.

Ubiegłotygodniowy, niższy od spodziewanego (25 lat zamiast dożywocia z możliwością przedterminowego zwolnienia po 15 latach) wyrok katowickiego sądu poszedł całkowicie w poprzek tej atmosferze. Ale wyrok – tłumaczył sędzia Adam Chmielnicki – zapada w imieniu Rzeczypospolitej, a nie w imieniu żądnej krwi opinii publicznej czy mediów. „W odbiorze społecznym oczekuje się odwetu”, mówił sędzia, sąd jednak nie może się kierować „zapotrzebowaniem społecznym”.

Są jeszcze sądy w Rzeczypospolitej. Ale czy są jeszcze media?


Sąd okręgowy w Katowicach uznał Katarzynę W. za winną dokonania zabójstwa swojej półrocznej córki i skazał ją na 25 lat pozbawienia wolności z opcją przedterminowego zwolnienia najwcześniej za 15 lat. W związku z tym, iż nie było to zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem, nie wchodziło w grę – oczekiwane przez część opinii publicznej – dożywocie. W uzasadnieniu wyroku (nieprawomocnego – obrona zapowiedziała apelację) sędzia Adam Chmielnicki przypominał, że sąd nie sądzi w zgodzie z oczekiwaniami obywateli.

Sędzia mówił, że znaczna część ustaleń w sprawie Katarzyny W. jest bezsporna. – Jedyne, co sąd musiał rozstrzygnąć, to czy śmierć nastąpiła w wyniku nieszczęśliwego wypadku, czy działania jedynej osoby, która oprócz dziecka znajdowała się wtedy w mieszkaniu – tłumaczył. Jego zdaniem motywem zabójstwa nie była – sugerowana przez prokuraturę – zemsta Katarzyny W. na małżonku, tylko chęć zmiany własnego życia i powrotu do stanu sprzed urodzenia dziecka.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, felietonista i bloger „Tygodnika Powszechnego” do stycznia 2017 r. W latach 2003-06 był korespondentem „Rzeczpospolitej” w Moskwie. W latach 2006-09 szef działu śledczego „Dziennika”. W „Tygodniku Powszechnym” od lutego 2013 roku, wcześniej… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2013