Traktat o umartwieniu rozumu

Zwieranie szyków, trzymanie karnych oddziałów pod strachem, nieustanne wyszukiwanie wrogów nic nie da. Księża muszą odnaleźć realne życie.

28.05.2012

Czyta się kilka minut

Zapraszamy do dyskusji

Nagłośnione ostatnio samobójstwa wśród duchownych zwróciły uwagę na to ważne powołanie. W poprzednim numerze „najtrudniejszemu zawodowi świata” poświęciliśmy „Temat Tygodnika”. Czy myślimy o realnych problemach księży? – pytał ks. Jacek Prusak SJ w artykule „Zranieni uzdrowiciele”. Psycholog i psychoterapeuta Grzegorz Iniewicz w rozmowie „Solidarność i samotność” doradzał księżom tworzenie grup samopomocowych.
Aby skutecznie zmierzyć się z trudnym problemem, najpierw trzeba go precyzyjnie opisać. Publikowanym poniżej artykułem ks. Wacława Oszajcy SJ rozpoczynamy dyskusję o realnych problemach księży. Zapraszamy do niej kapłanów i niekapłanów. Jakie sytuacje i doświadczenia okazały się Waszym największym zaskoczeniem, rozczarowaniem, niebezpieczeństwem? Dzielcie się także sposobami radzenia sobie z trudnościami. Chcemy, by łamy „TP” stały się miejscem inicjowania wzajemnych grup wsparcia, a przynajmniej – wymiany pożytecznej informacji.
REDAKCJA

Kapłan, nie godzący się na »tykanie« go, wcale nie »chodzi na koturnach«, tylko najzwyklej w świecie chce w całej rozciągłości przestrzegać zasady ustawodawstwa kościelnego, rozróżniającego wyraźnie duchownych od świeckich”. Tak widział w roku 1962 miejsce i rolę prezbitera w Kościele i społeczeństwie ks. Lesław Jeżowski. Z jego książki pt. „Urbanitas sacerdotalis”, która nota bene wciąż w wielu sprawach pozostaje aktualna, pochodzi powyższy cytat. Trzy lata po jej ukazaniu się robię maturę i wstępuję do seminarium duchownego. Święcenia przyjmę w roku siedemdziesiątym pierwszym. Za dziesięć lat wybuchnie Solidarność.

Po latach dowiem się z innej książki, pt. „Pełny wymiar”, zawierającej listy Aleksandra Fedorowicza, Tadeusza Fedorowicza, Stefana Swieżawskiego i Karola Wojtyły, że kiedy za pierwszej Solidarności większość nas zachłystywała się nowym i szła ręka w rękę z ludem, prof. Swieżawski pisał w liście do Jana Pawła II: „Im bardziej postępuję w latach, tym bardziej kocham Kościół, to arcydzieło Ducha Świętego, ale też coraz bardziej staję się antyklerykałem. (...) Odnosi się wrażenie, że księża i zakonnicy oraz zakonnice są wychowywani w strachu: boją się swoich wychowawców, a potem swoich przełożonych, a także wzajemnie, »aby się nie wychylać«. Brak otwarcia wobec każdego człowieka; brak zrozumienia w praktyce, że i w Polsce są nie tylko katolicy, że są inne wyznania i liczni niewierzący, których trzeba może bardziej kochać i ochraniać niż tzw. przekonanych katolików. (...) Cieszymy się bardzo, gdy ludzie Kościoła opowiadają się za »Solidarnością« i za Wałęsą. Ale »upolitycznienie« staje się chwilami tak powszechne i władcze, że zanika właściwie zainteresowanie innymi, może o wiele ważniejszymi na dalszą metę, dziedzinami życia. (...) Napisałem to wszystko, bo uważam to za swój obowiązek. Zresztą wiele poważnych i bardzo życzliwych dla Kościoła osób zwraca uwagę na te sprawy, a nawet woła na alarm”.

Przytaczam te dwie wypowiedzi, gdyż dobrze charakteryzują powojenne czasy naszego Kościoła, czy Kościołów. Dzisiaj jasno widać, że przełom nastąpił w latach osiemdziesiątych i był to przełom nie tylko polityczny, ale kulturowy i religijny. Ta dekada stworzyła nowy typ nie tylko Polaka, ale i katolika. Ten proces wciąż trwa.

PARTYKULARKA

Ponad dwustu chłopa dzień i noc pod jednym dachem, w salach kilku- i kilkunastoosobowych. Jedna na całe piętro łazienka, poza jednym czy dwoma dniami w tygodniu zawsze z zimną wodą. Za to dwie, a raczej trzy jadalnie, czyli refektarze. Klerycki, z kompletem stołów dla alumnów, i w tym samym pomieszczeniu oddzielny stół dla księży studentów, czyli tych, którzy robili licencjaty i doktoraty. Profesorski refektarz był w innym pomieszczeniu. Oczywiście posiłki spożywano razem, ale nie takie same. Inne, to znaczy: dobre, lepsze i najlepsze. Dobre, gdyż co jak co, ale głodu nie cierpieliśmy. Lepsze, bo jest różnica między szynką a kaszanką. Ale i tak jedliśmy lepiej niż nasi rówieśnicy w stołówkach akademickich.

Do miasta, bez zwolnienia, wychodziliśmy dwa razy w tygodniu. Na każde inne wyjście potrzebne było zwolnienie. Po feriach i wakacjach byliśmy zobowiązani dostarczyć ojcu duchownemu „cmentarzyk”, czyli grafik przedstawiający wykonanie codziennych, obowiązkowych ćwiczeń duchowych, takich jak msza, lektura Biblii, rozmyślanie, czytanie duchowe.

W ciągu roku akademickiego dzień zaczynaliśmy bladym świtem od porannej gimnastyki na korytarzu, toalety i półgodzinnego rozmyślania w auli. Do dziś pamiętam ćwierkanie, burczenie i bulgotanie naszych wygłodniałych brzuchów. Następnie msza, wykłady, obiad, godzinna rekreacja, nauka własna, modlitwa, kolacja, znowu godzina wolnego, ale we wspólnej sali, modlitwa i o dwudziestej drugiej gaszenie świateł w pokojach i silentium sanctissimum. I tak przez sześć lat. Dzisiaj w seminariach dzień ponoć wygląda tak samo.

Najcięższym grzechem przeciwko ówczesnemu systemowi wychowawczemu była tzw. partykularka. Przejawiała się w tym, że, jak mówiono, kleryk wyłamuje się ze wspólnoty i zaczyna uciekać w samotność, albo co gorsza przestaje trzymać się grupy, swojego rocznika, a zaczyna szukać jakichś żywszych, bardziej osobistych, bogatszych emocjonalnie kontaktów z jednym czy drugim kolegą. Tego typu kontakty wyśmiewano, piętnowano i tępiono. Być może z obawy przed tworzeniem się klik rówieśniczych czy zorganizowanej opozycji, czy też z obawy przed homoseksualizmem. Walka z ową partykularką sprawiała, że, owszem, byliśmy grupą, ale bardziej agregatem niż wspólnotą.

Oczywiście nie było tak, że bez zmrużenia oka jeden drugiego utopiłby w łyżce wody, choć zdarzało się donosicielstwo, lizusostwo, podsłuchiwanie pod drzwiami. W wielu seminariach przełożeni sprawdzali korespondencję, a na korzystanie z telefonu trzeba było uzyskać zezwolenie. Bywało, niestety, że nie gardzono anonimami.

POSŁUSZNI

Przez sześć lat pieczę nad klerykami sprawował rektor, wicerektor, prefekt, prokurator, po części profesorowie i na swój sposób ojciec duchowny. Z nich wszystkich najwięcej do powiedzenia miał prefekt, gdyż pilnował tego, co, jak się wydaje, również dzisiaj jest najważniejsze: porządku, czyli przestrzegania regulaminu. Dobry kleryk to taki, który zawsze jest na czas tam, gdzie być powinien. Najwyżej ceniono więc zewnętrzną poprawność, co rozumiano jako posłuszeństwo. Tymczasem chodziło o coś zupełnie innego. Po prostu klerykom nie opłacało się ujawniać własnego zdania, a co za tym idzie, powodować konfliktów. W cenie była uległość, nie tyle grzeczność, co ugrzecznienie.

Taka postawa miała oznaczać, że respektuje się wolę przełożonych i biskupa jako wyraz woli Bożej. Nieposłuszny kleryk nie dawał rękojmi, że po święceniach, jak się już usamodzielni i umocni w strukturach diecezjalnych, nie zacznie się buntować. Jednak o najlepszych z nas, czyli o tych, którzy w oczach przełożonych uchodzili za wzór dla innych kleryków, mówiliśmy: „idą na biskupa”. To znaczy podporządkują się bezwzględnie zarządzeniom, jeśli trzeba, zatną wargi do krwi, gdyż marzy im się fucha profesora, a i biskupa, czyli robienie kariery. W tamtych czasach, w latach sześćdziesiątych, liczyły się zachowania, ale nie przekonania.

Od kilku lat próbuje się tę hierarchię wartości zmieniać, wprowadzając do seminariów rok propedeutyczny, wstępny, czyli coś na wzór nowicjatu. Patrząc z perspektywy zakonnej, dobry pomysł, choć nie wiem, czy skuteczny. Jeśli nawet zmieni się system wychowawczy w seminarium na bardziej sprzyjający budowaniu wspólnoty, a więc oparty na poszanowaniu wolności, zaufaniu i szczerości, to po skończeniu seminarium byli klerycy, już jako prezbiterzy, znajdą się w jeszcze trudniejszym położeniu niż ich starsi bracia. Dotąd bowiem, dokąd parafie będziemy traktować jako beneficjum i dzielić na lepsze i gorsze, to znaczy mniej i bardziej dochodowe, księża będą zmuszeni do robienia kariery, która kłóci się z ich podstawową misją – służbą.

Na dodatek w tym dążeniu do awansu nie ma jasnych, czystych zasad. Nieraz zbyt wiele zależy od dobrej woli biskupa, ale i dziekana, tudzież konfratrów. Na dodatek obecna struktura dostarcza biskupom łatwego narzędzia dyscyplinującego księży. Groźba zesłania na gorszą parafię bywa argumentem, z którym niełatwo sobie poradzić, mimo wiary w zbawczą moc utrapień.

Liczyły się więc zachowania, a nie przekonania, i nic w tym na dobrą sprawę dziwnego. Za parę lat mieliśmy przecież, jako wikariusze, pójść na parafie. Świecić przykładem życia pobożnego, cnotliwego, bez żadnego cienia. Ta wizja jednak nie przerażała nas. Po pierwsze dlatego, że mieliśmy po dwadzieścia parę lat, a po drugie wiedzieliśmy, że życie na parafii to też pewnego rodzaju układ, żeby nie powiedzieć gra, pomiędzy księżmi a parafianami.

O to więc, co będzie się działo z nami po wyjściu z seminarium, nie musieliśmy się zbytnio martwić. Wiedzieliśmy, że nawet jeśli gdzieś tam ten i ów, łącznie z proboszczem, krzywo na nas będzie patrzył, a ubecja pogrozi, to i tak bez nas ani rusz. Wiedzieliśmy jakby sami z siebie, że jesteśmy nie do zastąpienia. Ksiądz w ówczesnym układzie społecznym nie był przecież jednym z elementów, ale stanowił centrum życia parafii, czyli w zasadzie centrum podstawowej jednostki terytorialnej.

Owszem, istniała gmina i urząd stanu cywilnego, nie stanowiło to jednak żadnego zagrożenia. Bez księdza i tak nie można było ani życia zacząć, ani skończyć. To proboszcz, to wikary przez chrzest wszczepiał nowo narodzonych do lokalnej społeczności. Następnie przez „udzielenie” ślubu potwierdzał pełnoprawne zaistnienie dorosłego osobnika w społeczności. Wreszcie, gdy się parafianinowi zmarło, wypisywał go z księgi żyjących, a przedtem jeszcze, udzielając ostatniego namaszczenia, potwierdzał jego CV i wystawiał mu przepustkę, co najmniej do czyśćca.

Sakramenty, jak widać, były sprawą nie tylko życia religijnego, ale również społecznego, i dlatego zarówno w jednym, jak też w drugim przypadku nie potrzebowały żadnego uzasadnienia. Nad godziną wschodu i zachodu słońca przecież nikt mądry nie dyskutuje. Owszem, ten i ów coś tam pod nosem mamrotał, ale jak przyszło co do czego, zwłaszcza ostatnia godzina, księdza kazał wołać. Religia była bowiem zarazem ideologią, lepiszczem scalającym lokalną społeczność, którą była parafia, z tą największą, którą jest kraj. Z tego powodu w ówczesnym społeczeństwie my, kapłani i zarazem de facto urzędnicy cywilni, nie musieliśmy się o nic specjalnie starać, a już zwłaszcza o autorytet. Ten mieliśmy nadany na mocy święceń i pracy w kancelarii, czyli nadany z góry, przynależny nam w sposób oczywisty, sam przez się zrozumiały.

Jeśli o coś należało dbać, to o to, by tegoż autorytetu zanadto nie nadwyrężać. Wszystkie grzechy i grzeszki parafianie zazwyczaj dość łatwo wybaczali, ale poza jednym. Godzili się z tym, że ich „parochus gapa” i działa jak „alter papa”, z trudem jednak znosili zachłanność na pieniądze, czyli zdzierstwo. Można też było podpaść parafianom przez brak czujności. Należało żyć w myśl zasady: „czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal”, jak też w przeświadczeniu, że plebania ma ściany ze szkła. Dlatego ksiądz musiał trzymać daleko idący dystans względem parafian. Więcej, tworzył wokół siebie atmosferę czegoś nadnaturalnego.

NOWE CZASY

Plebania to był oddzielny świat, do którego mieli wstęp jedynie uprzywilejowani, jak też ci, którzy zjawiali się tam chyłkiem, wieczorem, gdyż cel ich wizyty był, powiedzmy, moralnie podejrzany. To trzymanie parafian na odległość miało jeden cel – kapłan nie mógł gorszyć parafian. Gorszyć nie tylko niemoralnymi postępkami, ale też i tym, że żyje jak każdy inny człowiek. To dlatego ks. Jeżowski, we wspomnianym już podręczniku księżowskiego savoir vivre’u, stwierdza: „Podróżowanie wagonem sypialnym jest dla księdza raczej niestosowne. Rozbieranie się we wspólnym przedziale krępuje, a przygodni towarzysze spoczynku nie zawsze zachowują się odpowiednio”.

Jednocześnie już wtedy, w latach sześćdziesiątych, dało się zauważyć, że ten kanoniczny podział Kościoła na stany, na dwie klasy społeczne, duchownych i świeckich, zaczyna się kruszyć, skoro tenże sam ks. Jeżowski zauważa: porządny proboszcz „nigdy nie zapomina, że na plebanii nie jest absolutnym władcą, ale wyłącznie głównym użytkownikiem dobra kościelnego, z którego mają prawo korzystać również inni. (...) Wciąż pamięta, że wikariusze nie są jego służącymi z epoki pańszczyźnianej, lecz współpracownikami, a pomoc biurowa i domowa to tacy sami ludzie jak on”.

Dzisiaj powiedzielibyśmy, że ksiądz nie może nie widzieć, że żyje w społeczeństwie demokratycznym, obywatelskim, liberalnym, i nie ma co po nocach marzyć, że czas się cofnie i wrócą lepsze czasy. Nie ma co marzyć, gdyż sami, jako Kościół, przyczyniliśmy się walnie, i to niekoniecznie dopiero po Soborze czy Solidarnościowym przełomie, do powstania takiego właśnie ustroju. Te przemiany zaczęły się grubo wcześniej.

KOT W STULE

Zmiany w seminaryjnym systemie wychowawczym, pewnego rodzaju demokratyzacja relacji międzyludzkich, następowały dzięki odwadze prekursorów, którzy oczywiście za odwagę myślenia i działania musieli nieraz słono zapłacić.

Żeby daleko nie szukać. Działo się tak w seminarium lubelskim. Nie słyszałem, by w latach sześćdziesiątych gdziekolwiek indziej klerycy wybierali szefa seminarium w wyborach wolnych, tajnych i bezpośrednich, jak to zarządził w moim seminarium prefekt ks. Czesław Bartnik po powrocie z pobytu na Zachodzie. Na naszych oczach Sobór zaczął robić swoje i swoje zaczęły robić wyjazdy naszych wychowawców za granicę.

Podobnie działo się na ważniejszej jeszcze płaszczyźnie kleryckiego żywota, w teologii. Pamiętam jedno ze spotkań na temat reformy liturgicznej, organizowanych przez lubelskich jezuitów. Ks. prof. Franciszek Greniuk stwierdził, że wreszcie celebrans może wyjść poza prezbiterium (teraz podobno znowu nie może), czyli utracić kontakt wzrokowy z ołtarzem. Jeden z księży – Panie, świeć nad jego duszą – pełen oburzenia zapytał profesora: „A co będzie, jak w tym czasie na ołtarz wpadnie mysz i porwie Hostię?”. W odpowiedzi usłyszał: „Nic, księże kanoniku, strasznego. Trzeba złapać kota, przewiązać go stułą i za ową myszą puścić”.

Morał: mysz zwiała, kot w stułę się zaplątał i omal nie udusił. To znaczy, że nastał czas na „umartwienie rozumu” – trzeba uwierzyć, iż teraźniejszość też jest darem Bożym. Zwieranie szyków, trzymanie karnych oddziałów pod strachem, nieustanne wyszukiwanie wrogów oraz wmawianie sobie i innym konieczności nieustannej obrony, szykowanie się na wojnę – nic nie da. Poza ironicznym czy pełnym politowania uśmieszkiem lub furiacką repliką. Zamiast biegać to tu, to tam, niby ów kot w stule, jak mysz spróbujmy wciskać się do najciemniejszych dziur ludzkiego bytowania, a z całą pewnością, niczego nie niszcząc, odnajdziemy skarb, o jakim nie śmieliśmy marzyć – realne życie. 


WACŁAW OSZAJCA (ur. 1947) jest jezuitą. Wyświęcony w 1971 r. jako ksiądz diecezjalny, były długoletni redaktor naczelny „Przeglądu Powszechnego”, stały współpracownik „TP”, poeta.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Jezuita, teolog, publicysta, poeta. Autor wielu książek i publikacji, wierszy oraz tłumaczeń. Wielokrotny laureat nagród dziennikarskich i literackich.

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2012