Toskania, kochanka wszystkich

Do Toskanii nie powinno się jechać po nagrodę z życia, ale po samo życie. Prawdziwa radość zaczyna się od odłożenia przewodnika Baedekera.

21.07.2014

Czyta się kilka minut

Miasteczko Pitigliano / Fot. Michał Paweł Markowski
Miasteczko Pitigliano / Fot. Michał Paweł Markowski

Toskania kochanka wszystkich Do Toskanii nie powinno się jechać po nagrodę z życia, ale po samo życie. Prawdziwa radość zaczyna się od odłożenia przewodnika Baedekera. Michał Paweł Markowski tekst i zdjęcia Włochy pozornie przyciągają różnorodnością. Niby wiadomo: jechać na Sycylię i jechać do Toskanii to dwie odrębne przygody zmysłowe. Tam portowe, podniszczone Palermo, tu Pienza, idealne miasteczko renesansowe; tam ryby, tu dziki; tam spalone słońcem trawy, tu soczyste winorośla. Tam etna bianco, tu brunello. Właściwie nie powinno być związku między tymi dwiema podróżami, ale jest, i to głęboki.

Włochy nie są krajem, który się zwiedza, do którego się jedzie jak do innych obcych miejsc, do Paragwaju czy Finlandii. Włochy nie są krainą geograficzną, miejscem na mapie, lecz wielką fabryką, gdzie od stuleci masowo produkuje się pragnienia. O Włoszech się nie myśli, o Włoszech się marzy. Pragnie się tam pojechać, by znaleźć szczęście, które „tu” (niezależnie od tego, gdzie owo „tu” się znajduje) nie jest nam dane (albo zostało odebrane), by zaznać wrażeń niedostępnych w innych miejscach, by przeżyć coś, czego nie doznaje się w domu. Włochy są mitem, który zawsze pozwalał wierzyć, że prawdziwe życie jest naprawdę gdzie indziej – co nadaje im niedwuznacznie religijny charakter.

Do Włoch się nie jedzie, do Włoch, od kilku stuleci, się pielgrzymuje, wcale nie mając na uwadze Watykanu. O Włoszech nie pisze się zwykłej prozy, bo zwykła proza nie pasuje do modlitw.

Kto jedzie do Włoch, zapomina natychmiast o powszednim życiu i wkracza, oczyszczony z brudu codzienności, w święty świat własnych i cudzych pragnień. Wszędzie indziej jedzie się po to, żeby coś więcej poznać, tylko do Włoch pielgrzymuje się po to, żeby coś więcej przeżyć. Tu wszystko wydaje się lepsze, ludzie są lepsi i wszystko smakuje najlepiej.

Tym podróżnikom zagubionym we własnym życiu, obietnicę odzyskanego szczęścia najsolenniej składa Toskania.


My, nie oni


Jedziemy podłą drogą z Certaldo do Empoli (chcę jak najszybciej złapać autostradę do Pizy, bo nakluczyliśmy się już dość jadąc z Monte Argentario, a ciężarówki porządnie dały nam się we znaki) i zastanawiamy się, jak to jest z tą Toskanią, która, nie ma co ukrywać, jest fascynująca przez swoją nieoczywistość. Dwie metafory narzucają się od razu, gdy myśleć o niej jako obiekcie pragnień. Najpierw (mówię do Rosie), że Toskania jest jak kochanka, która musi zaspokoić każdego ze swych adoratorów.

Każdy myśli, że Toskania jest jego tylko lub jej, że tylko jemu lub jej Toskania odwzajemnia uczucia, że kto tam jedzie, odkrywa jej tajemnice, niedostępne dla innych, przed innymi skrzętnie schowane. Oczywiście patrzy się wtedy z niechęcią na innych turystów, którzy przeszkadzają w intymnym kontakcie z kochanką, innymi turystami się pogardza, bo to my jesteśmy tymi jedynymi wybrańcami i tylko my wiemy, na czym sekret Toskanii polega, a reszta to niepotrzebny nikomu tłum, który na niczym się nie zna. To inni są fałszywymi pretendentami, nie my. To innych nie powinno tu być, nie nas, bo to my, a nie tamci, jesteśmy wybranymi kochankami Toskanii. Nie chodzi tu nawet o klasyczny dylemat współczesnego turysty, który narzeka na tłum, choć sam jest tego tłumu częścią.

W Toskanii chodzi o coś więcej: o nieznośną myśl, że kto inny mógłby mieć te same do Toskanii pretensje, że mógłby uzurpować sobie te same prawa. Stąd tyle narracji o przyswajaniu Toskanii, o „mojej” Toskanii, o tym, czego nie mogli doświadczyć inni, nawet gdy to samo widzieli (bo co mieli widzieć). Każdy czuje się tu jak w domu i ukrywa sam przed sobą, że jest skądinąd, z kraju, gdzie nie ma czego pragnąć i gdzie sery dzielą się wedle dwóch kolorów.


W lustrze


Nie piszę, że Piza przeszła nasze najśmielsze oczekiwania, bo nie mieliśmy ich zbyt wiele. Ale Piazza dei Miracoli odpowiada nazwie i wygląda tak, jakby ktoś w nocy (bo oglądamy ten cud w nocy, zameldowawszy się w hoteliku naprzeciw campanili) postawił na pastwisku jakieś dziwne obiekty z kosmosu. Biały marmur baptysterium i katedry lśni nieziemsko w mroku, a jego blask jest tym dotkliwszy, że nie tłumią go żadne wycieczki Japończyków, którzy grzecznie już śpią. Jest 10 wieczorem, w okolicy nie sposób znaleźć niczego do zjedzenia, w końcu zrozpaczeni siadamy w barze przy głównej ulicy, by zamówić najgorszą pizzę świata, co oczywiście wywołuje natychmiast rozważań nad dwuznaczną naturą Toskanii ciąg dalszy.

Tak więc druga oczywista metafora (mówi Rosie) każe w Toskanii widzieć lustro, w którym odbijają się nasze własne interesy i potrzeby. Jeśli nie ma jednej Toskanii, to nie dlatego, że ta kraina jest tak urozmaicona, tak różnorodna i tak nieobjęta (jest, moim zdaniem, odwrotnie: wszędzie niemal widać to samo), ale dlatego, że każdy przyjeżdża tu z własnymi sprawami i sprawkami do załatwienia. Jeśli się mówi, że Toskania jest piękna, to nie dlatego, że oferuje nam estetyczną doskonałość (równie pięknie jest, mówię Rosie, koło Myślenic, jeśli zakryć gazetą tamtejsze budynki), ale dlatego, że obiecuje nam szczęście, którego nigdzie indziej nie umiemy znaleźć.

Zgadzam się z tym bardzo łatwo. Pierwsza, wymyślona przez Kanta, definicja piękna jako swobodnej gry umysłu, który nie myśli, lecz daje się oczarować harmonijnym kształtom, choć atrakcyjna, w Toskanii ustępuje jednak szybko innej definicji, Stendhalowskiej, piekna, które daje nam nadzieję spełnienia. W Toskanii wszystko wydaje się możliwe, w odróżnieniu od codziennego życia, bedacego nieznośnym pasmem konieczności.

Dlatego Toskania jest tyleż obietnicą szczęścia, co wolności, wyzwolenia od rutyny, od zmartwień, od trosk i od brzydoty, a także od historii, mniejszej i większej, która rozpływa się pod toskańskim słońcem, albo w toskańskiej porannej mgle. Problem polega tylko na tym, że to, co bierzemy za emanację szczęścia, jest przepuszczone przez obrazy, pragnienia i marzenia tych samych innych, których obecności nie chcemy zaakceptować.

Marzymy o Toskanii głównie dlatego, że inni robili to przed nami, choć zdaje się nam, że wyprawiamy się w dziewiczą podróż. Jedziemy tam nie dlatego, że nie chcemy być gorsi, ale dlatego, że chcemy być lepsi – ale jak być lepszym od innych, którzy też chcą być lepsi?

Można od tego niemiłego paradoksu uciekać na różne sposoby. Jedna z żelaznych zasad współczesnej turystyki głosi: trzeba płacić więcej, żeby dostać mniej. Więcej pieniędzy, ale mniej innych ludzi, mniej hałasu, mniej niejadalnego jedzenia, mniej pośpiechu.

Wino, którym chełpił się Herbert w swoich włoskich raportach, dziś znaleźć można na najniższych półkach supermarketów, bo tylko rozpacz pozwala zapomnieć o jego podłym smaku. Hostele, w których się zatrzymywał pół wieku temu, dzisiaj są oblepione niemyjącymi się studentami. Można też kombinować inaczej: nie mam wprawdzie pieniędzy, ale za to należę do wątłej garstki wybrańców, którym Toskania nie skąpi swych uroków, w przeciwieństwie do tępych burżujów, którzy o sztuce nie mają nic do powiedzenia i na dodatek śpią w wygodnych łóżkach.


Matka Włoszka


Ale, mówię do Rosie na zawiłych drogach lokalnych z Montalcino do Montepulciano (przez San Quirico i Pienzę), od jednego wina do drugiego, od jednego wzgórza do drugiego, jest i trzecia metafora chwytająca istotę dziwnego związku między pielgrzymami do Toskanii a ich utraconym rajem. Znaleźć ją można u Pawła Muratowa, którego „Obrazy Włoch” każdy szanujący się polski pielgrzym trzyma pod poduszką. Rosie, urodzona i wychowana na drugiej półkuli, pierwszy raz o nim słyszy, co mnie nie dziwi, bo Muratowa na świecie prawie nikt nie zna poza Polakami, którzy uważają, że to, co wydane w Polsce, musi być znane wszędzie.

Więc Muratow pisze w zakończeniu, że Włochy są „ojczystym domem naszej duszy, żywą stronicą naszego życia, rytmem naszego serca”. Ale pisze też coś więcej: „Szczodre, wspaniałomyślne Włochy przygarniają nas, z wolna sączą nam w dusze swoją mądrość i piękno, stopniowo i niepostrzeżenie zmieniają pierwotną tkankę naszego istnienia, toteż nic o tym nie wiedząc, wzrastamy wraz z nią, dopóki nie poczujemy dotkliwego bólu rozłąki”. To jasne: Italia to nasza Matka, która kocha wszystkie swoje dzieci, choćby kaprawe i z garbikiem, i chce, żeby wszystkim było dobrze, bo przecież wszyscy ludzie są w gruncie rzeczy dobrzy i piękni, i należy im się odpowiednia porcja zachwytu.

Czy i my, Rosie i ja, jesteśmy dziećmi Italii, przylatując tu z różnych zakątków świata i mówiąc różnymi językami? Czy nasze serca biją toskańskim rytmem? Owszem, na chwilę, ale wiemy doskonale, że już niebawem będziemy gdzie indziej, w innym domu, pod innym słońcem, innym pragnieniom hołdując, innym językom się przysłuchując i nie ma co się za bardzo nadymać z tą toskańską wspaniałomyślnością.

Kiedy patrzymy na łagodny pejzaż, uładzony nieznaną ręką, czujemy spokój, a jakże, ale nie dajemy się zwieść pozorom: w tych ładnych domkach na wzgórzu też się kłócą (może nawet biją) i też im budżet domowy się nie zgadza. Pitigliano jest niezwykłe w tym, że domy wyrastają ze skały, a skała bez ostrzeżeń przechodzi w domy, jakby kamień i domostwo były jedynie innego rodzaju stwardnieniami na ruchomych piaskach życia; ale i tu nabijają turystów w butelkę na starym makaronie.

Pełno tu, jak wszędzie, niedobrych ludzi i pełno banalności, można jednak znaleźć wśród tego tłoku parę chwil skrojonych na naszą zwykłą miarę. Byleby tylko nie spodziewać się za wiele i dać Toskanii swobodę ruchu, zwolnić ją nieco z naszego łańcuszka, popuścić cugli pragnień.


Pokolenie bedekera


Muratow spędził we Włoszech wiele miesięcy. Był początek XX wieku i z powodu przyśpieszonej modernizacji wykształceni esteci paskudnie czuli się w zatłoczonych, brzydkich miastach. W efekcie na potęgę ruszali do Włoch, gdzie niemieckie albo francuskie bedekery szczegółowo opisywały każdą opuszczoną kapliczkę i każdy zapyziały kościółek, byleby tylko nie ominąć czegoś, co mogłoby cudem przywrócić wiarę w wykańczające się powoli człowieczeństwo, które zdradziło odwieczne ideały.

Bedekery wprowadziły do europejskiej kultury zwyczaj polowania w czasie podróży na muzealne okruchy kosztem tego, co trywialne, dzieląc egzystencję na dwie połowy: wzniosłą, opartą na sumiennym odhaczaniu zabytków, i znacznie podrzędniejszą, zanurzoną w niespektakularnej codzienności, która przecieka leniwie przez palce i której nie sposób przełożyć na celny obrót frazy. Dzisiejsze przewodniki bardziej jeszcze tę przepaść pogłębiły, bo dają do zrozumienia, że jeśli czegoś nie zobaczysz, to twój czas w Toskanii będzie kompletnie stracony, a życie utraci tę odrobinę sensu, która jeszcze się jakoś ciebie, nie wiedzieć czemu, trzyma.


Trzy zwierzęta


Weźmy takiego Hipolita Taine’a, który 150 lat temu podróżował po Włoszech. W Sienie, w tej samej Sienie, w której siedzimy na tarasie Palazzo di Valli i patrzymy daleko na zieleniejące winnice Chianti, popijając – dla odmiany – chłodne Bianco di Pitigliano, Taine zadawał sobie pytanie: „dlaczego ludzie, którzy wynaleźli malarstwo, przeżyli sto pięćdziesiąt lat z oczyma zamkniętymi, nie spostrzegając ciała?”. Chodziło mu o to, że po Giotcie, a przed Leonardem nie wiedziano, co począć z ludzkim ciałem, jak je malować, żeby oddać jego naturalność. Kiedy więc tylko dotarł do Florencji, wybrał się do Pizy, żeby sobie na to pytanie odpowiedzieć. I tu daje taki opis swojej misji: „Tylko tego rodzaju rzeczy zajmują w podróży. Człowiek chodzi spowity w myśl swoją, nie troszcząc się o resztę. Zdaje mi się, że robi z siebie dwie części: z jednej strony zwierzę niższe, gatunek domownika machinalnego i niezbędnego, który je za ciebie, pije za ciebie, chodzi tak, że nie wiesz o tem, sadowi się w zajazdach i powozach, znosi tak, że nie czujesz tego, nieprzyjemności, drobne kłopoty, nikczemności życia i spełnia wszystko, co się tyczy stanu jego; z drugiej strony, umysł, który wywyższa się i napina codziennie przez ciekawość gwałtowną, poruszany i przenikany pojęciami szkicowanemi, nicowanemi, odradzającemi się, dla zrozumienia uczuć wielkich ludzi i dawnych czasów. Dlaczego czuli oni w ten sposób? Jest-że to prawda, iż czuli w ten sposób? I od pytania do pytania, przy końcu tygodnia, rozumie się ich, widzi się ich oko w oko, zapominając o domowniku, który staje się niezręcznym i pełni służbę swą niedbale” (przekład, rozkoszny, Antoniego Sygietyńskiego, Warszawa 1908).

Taine zachęca do sporządzenia krótkiej typologii zwierząt pałętających się po Toskanii. A więc zwierzę najniższe: nie wie, gdzie jest, niczego nie widzi, niczego nie rozumie, gapi się tu i tam, i jeśli o czymś marzy, to tylko o tym, żeby to piekło się już skończyło, wyłazi z autokaru i do autokaru wraca, a pomiędzy pije podłe chianti do rozgotowanych klusek zalanych czerwoną breją, potem zaś opowiada znajomym z pracy, czego to się we Włoszech nie doświadczyło. Zwierzę najwyższe: pędzące od zabytku do zabytku, od ekstazy do ekstazy, czytające, a nie patrzące, przejęte losem kompletnie nieznanych ludzi sprzed 600 lat i niezwracające uwagi na ludzi obok, zanurzone w swoim świecie po czubki pojęć. Te dwa zwierzęta obijają się o siebie w San Gimignano, w Volterrze, w Pienzy, ale siebie nawzajem nie widzą, nie czują, bo pasą się na innych pastwiskach. Łatwo ich odróżnić po aparatach fotograficznych: zwierzęta niższe pstrykają smartfonami, zwierzęta najwyższe taszczą długie obiektywy. Pierwsze fotografują, co się da i jak się da, świat widzialny zmieniając w świat fejsbukowalny. Drugie starannie ustawiają składany statyw i długo wybierają najtrafniejsze ujęcie.

Ale jest też zwierzę trzeciego rodzaju, pośrednie, do którego to gatunku i my się chętnie zaliczamy, zwierzę, dla którego nikczemność życia warta jest uwagi, które ogląda pilnie inne zwierzęta i ich narowy, które szybko zapomina i szybko się uczy, które podsłuchuje, co ludzie mówią, które fotografuje jakieś liszaje i suszące się gacie zamiast zamków na wzgórzu i które pałaszuje z rozkoszą inne zwierzęta, zwłaszcza jeśli duszone w winie, obojętnie jakiego koloru. Dla takich prostych zwierząt Toskania jest, nie ma co ukrywać, miejscem o ogromnej atrakcyjności i zawsze znajdzie się tu jakiś odpowiedni kawałek do zamieszkania na chwilę i do opuszczenia bez rozpaczy, że następuje egzystencjalna katastrofa powrotu na ziemię.


Campo Santo


Też jesteśmy, jak Taine, w Pizie. Jest rano, katedrę otwierają dopiero o 10.30. Idziemy do Campo Santo, czyli mauzoleum pełnego sarkofagów, tamecznego cmentarzyska. Michał Wiszniewski pisał o nim w XIX wieku: „cmentarz przeszło dwieście łokci długi, gdzie już zmarłych nie chowają, zmienił się teraz na muzeum starożytności rzymskich i zbiór nagrobków nowoczesnych”.

Nikogo nie ma w środku, bo wszyscy bawią się w podpieranie wieży. Tylko sprzątaczki froterują marmurową podłogę i kilku ekspertów ogląda zniszczone freski.

Przez godzinę mieliśmy całe Campo Santo dla siebie, posiedzieliśmy, pogapiliśmy się, zrobiliśmy kilka nieefektownych zdjęć, poczuliśmy chłód marmurowych ław, w wirydarzu powystawialiśmy twarz na słońce. Kiedy usiedliśmy na schodkach przed wejściem, zrozumieliśmy, dlaczego w kolumbarium byliśmi sami. Para pierwsza, z Argentyny (Rosie rozpoznaje akcent): „A to co takiego? Cmentarz? A to nie, to nie dla mnie, za bardzo depresyjne”. Para druga, starzy Włosi na wycieczce. „A to co jest? Cmentarz. A, nam nie po drodze, my sobie jeszcze troszkę pożyjemy, póki czas”. Przez pół godziny naszego pilnowania cmentarza nikt tam nie wszedł i każdy, gdy tylko się dowiedział, że wchodzi na schody grobowca (chętnie służyliśmy informacjami), natychmiast dawał stamtąd nogę. Japończycy nawet się do schodów nie zbliżyli, bo po co.

Wydawać by się mogło, że jesteśmy na antypodach wzniosłych podróży, ale nie. Dla Muratowa podróże do Włoch były wcieleniem życia odnowionego, podniesionego do wyższej potęgi, były, jak to powiedział w weneckim epilogu książki, powiększaniem „skali naszych pragnień”, których ostatecznym celem powinno być prześliźnięcie się do wieczności, ostateczne porzucenie nikczemnej egzystencji.

Oczywiście, zwierzętom najniższym, czyli turystom uciekającym ze Świętego Pola, ani w głowie myśl o zbawieniu przez sztukę, jednak instynktownie wykonują oni ten sam manewr, co zwierzęta najwyższe, uciekające do siódmego nieba pojęć. Jest to manewr szybkiego odwrotu od tego, co nieatrakcyjne, od tego, co przemijające, od tego, co zbyt blisko śmierci.


Dwuznaczne piękno cyprysów


Najlepiej ten manewr widać w stosunku do pejzażu. Jak wiadomo, pejzaż jako osobny gatunek w malarstwie mógł się pojawić dopiero wtedy, gdy człowiek stanął mu naprzeciw, gdy się od niego oderwał i wyobcował. Piękny pejzaż zawsze był traktowany jako przenośnia utraconego raju, do którego dobrze byłoby wrócić po niepotrzebnym objeździe przez żmudne życie. „Ale tu pięknie!” wydukane na widok łagodnych pagórków upstrzonych cyprysami nie jest sądem estetycznym, ale, jak chciał tego Muratow, sądem głęboko moralnym. Oznacza to: tak, nareszcie po męczącej wędrówce trud ustaje, wszystko bierze się w nawias, człowiek odrywa się od przyziemności, a na jego duszę spływa obietnica zbawienia.

Oczywiście jest tak, jak chcemy, żeby było. Cyprysy pięknie odcinają się na tle chmurnego nieba i dają wielką satysfakcję zmęczonym oczom, ale trzeba pamiętać, że ich korzenie zapętlają się wokół zbutwiałych trucheł, bo to drzewa cmentarne, przyniesione do Włoch z Bliskiego Wschodu, pielęgnowane przez Etrusków wokół grobów.

Toskania to jeden wielki grób, który wszyscy przekształcamy w kolorową łąkę, nad którą latają motylki. To zimne, samotne miasta na wzgórzach, na których kamiennych ławkach grzejemy kości, zanim oddamy je ziemi. To milczące posągi, których nie ożywi żadna erudycja. Nie ma co się łudzić, nie mieszka tu wieczność, ale zmrożony czas, którego kawałeczki, jak u Andersena, wpadają łatwo w oko i tam zostają na krótszą lub dłuższą chwilę.

Wszędzie natomiast ziemia daje nam znaki, że trzeba ją uszanować, bo to z niej wszystko, nie z nieba, z dołu, nie z góry. Z niej jest wino, z nutami suszonego mięsa, mięty, słodkich jagód i przypraw korzennych, z niej oliwki, z niej trufle, z niej chleb. Gdy z toskańskiego pejzażu rychtujemy śliczny obrazek, co zrobić śmiesznie łatwo (patrz zdjęcia), łatwo przeoczyć krzyż, który stoi pochylony między cyprysami, albo kapliczkę na wzgórku, zasłoniętą przez przydrożne drzewa. Do Toskanii nie powinno się jechać po nagrodę z życia, ale po samo życie, z którego radość zaczyna się od odłożenia bedekera.

Toskania nie jest stamtąd, skąd spływa światło wiecznej sztuki. Wręcz przeciwnie, jest stąd, wszystkimi swoimi korzeniami ubabranymi w próchnie, którego smaku nie przechowują kiepskie wina. To właśnie ten zapach ziemi tak się nam bardzo w Toskanii spodobał, że pewnie tu kiedyś wrócimy, jak znajdziemy czas. Nie freski, nie rzeźby, nie kościoły, nie place i placyki, nie Florencja i nie Pienza, nie Signorelli i nie Orcagna, ale prosty dzik z polentą popijany czarnuszką w Taverna del Grappolo Blu w naszym ulubionym Montalcino.


Tekst znajdzie się w książce Michała Pawła Markowskiego „Dzień na ziemi”, która ukaże się w październiku nakładem Wydawnictwa Poznańskiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teoretyk literatury, eseista, krytyk literacki, publicysta, tłumacz, filozof. Dyrektor artystyczny Międzynarodowego Festiwalu Literatury im. Josepha Conrada w Krakowie. Stefan and Lucy Hejna Family Chair in Polish Language and Literature na University of… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2014