System widzi Marysię

Dziecko w trzydziestoosobowej klasie ma siedzieć i słuchać, a nie dziwić się, że niebo było przed momentem czyste, a teraz nadleciały chmury.

03.09.2012

Czyta się kilka minut

Nie robimy niczego przeciw szkole – zaznacza, zapraszając telefonicznie na spotkanie w swoim warszawskim mieszkaniu, Nina Michalak, trzydziestojednoletnia matka sześcioletniej Heleny i rok starszej Nadziei, które zdecydowała się uczyć w domu, rezygnując z tradycyjnej edukacji szkolno-klasowej.

– Nie nadaję się na krytyka szkoły publicznej – zastrzega Dariusz Gąsiorowski, ojciec sześcioletniej Marysi, która od roku chodzi do prywatnej szkoły podstawowej Montessori w Warszawie. – Edukacja mojego starszego dziecka pokazała, że szkoła publiczna często daje to, czego niepubliczna nie zapewnia. Specyficzny układ płatnik–szkoła może sprawiać, że placówki prywatne i społeczne rezygnują z wytyczania dzieciom granic. I z budowania autorytetu, bez którego trudno o skuteczność w nauczaniu.

A jednak „wymyślili” dla swoich dzieci edukację z dala od oświaty publicznej. Czego szukali poza nią?

MARYSIA CHCE ZOSTAĆ

– Może trudno w to uwierzyć, ale omyłkowo posłaliśmy Marysię do pierwszej klasy już w wieku pięciu lat! – mówi Dariusz Gąsiorowski pokazując w swoim biurze blisko centrum Warszawy zawieszone na ścianach zdjęcia dwójki dzieci na nartach: 16-letniego syna i 6-letniej córki Marysi.

Po raz pierwszy do Montessori – coraz popularniejszej w Polsce sieci szkół niepublicznych (nazwa od Marii Montessori, włoskiej lekarki, twórczyni metody nauczania opartej na swobodnym rozwoju dziecka i indywidualnym podejściu do ucznia) – rodzice wysyłają córkę w wieku czterech lat, na dwutygodniową „szkołę letnią” w Warszawie. Po raz drugi rok później. – Wielokulturowe środowisko, dużo języków obcych i zabawy – relacjonuje Gąsiorowski. – Uderzyło nas, jak szybko nasze dziecko było z tych zajęć zadowolone.

Jak mówi, szkoła niepubliczna nie była wcześniej w planach – dopiero rozmowa z dyrektorką i bałagan w pobliskich szkołach publicznych spowodował, że Gąsiorowscy zdecydowali się zaprowadzić Marysię do klasy zerowej. – Musieliśmy się ze szkołą źle zrozumieć. Jest rozpoczęcie roku, a tu się okazuje, że została zapisana do pierwszej klasy! – relacjonuje ojciec. – Po burzliwej naradzie dyrektorka przekonała nas, że wiedzą, co robią. Założyli, że chcieliśmy posłać dziecko do szkoły rok wcześniej. Zaufaliśmy szkole, zwłaszcza że znaliśmy ją z dwóch pobytów córki na „szkole letniej”. Panie już wtedy potrafiły nasze dziecko opisać tak, jakby znały ją od dawna: „odpowiedzialna za innych, otwarta, nad wiek dojrzała emocjonalnie”.

Kryzys przychodzi po dwóch miesiącach – szkoła wzywa Gąsiorowskich, by wspólnie rozważyć przeniesienie Marysi do klasy zerowej. Powód? Nadganianie mogłoby się odbywać zbyt dużym kosztem dla dziecka. – Ale sama Marysia nieoczekiwanie zaprotestowała – opowiada jej ojciec. – Usłyszałem przypadkiem jej rozmowę ze starszym synem. „Zrobię wszystko, żeby tam zostać” – tak powiedziało o szkole pięcioletnie dziecko!

– Wtedy do akcji wkroczyła wychowawczyni, deklarując, że bierze wszystko na siebie: indywidualną pracą z dzieckiem nadrobi zaległości – kontynuuje Gąsiorowski. – Ponownie zostaliśmy wezwani w maju. Powiedzieli, że wszystko jest w porządku, a mówiąc to, nauczycielka wyglądała, jakby to była najważniejsza wiadomość w jej życiu. To było w pewnym sensie wzruszające: nauczyciele nawet na moment nie dali nam odczuć, że nasze dziecko jest częścią anonimowej masy.

NADZIEJA I SYSTEM

– Ja mówię, pan nagrywa, wy nie przeszkadzacie – Nina Michalak, drobna, energiczna blondynka w okularach, musi podnosić głos, by w swoim przestronnym mieszkaniu przebić się przez hałas, który robią córki: 7-letnia Nadzieja, 6-letnia Helena, 4-letnia Łucja oraz dwa lata młodsza Natalia. Ta ostatnia siedzi, a właściwie skacze na kolanach matki: w ciągu niemal trzech godzin przerywanej rozmowy zdąży wylać na obrus wodę (by następnie pracowicie „rozklepać” ją po stole), wysypać na podłogę kilkaset monet i dokonać kilku prób połknięcia białego guzika.

– „Połącz elementy tak, żeby powstał lecący ptak” – Nina Michalak przy pomocy jednej ręki prezentuje rysunkowe zadanie dla dzieci z klas I-III (łączenie linią kropek). – Tutaj kreska jest jeszcze prosta, ale tu już falowana. Moje dziecko wykonało to zadanie w godzinę, bo ma drobne problemy mięśniowe, wykonuje pracę wolniej i z przerwami. Kto jej da w szkole godzinę? Dzieci, które skończą zadanie, pójdą się bawić, a pozostałym pani powie, żeby dokończyli w domu.

Główna zaleta nauczania domowego? – Elastyczność, możliwość skrojenia edukacji na miarę konkretnego dziecka, jego potrzeb, możliwości, talentów – mówi dr hab. Marek Budajczak, pedagog z Zakładu Poradnictwa Społecznego WSE UAM w Poznaniu, prekursor edukacji domowej w Polsce. W 1994 r. podejmuje z żoną decyzję, by nie posyłać dzieci do szkoły, i mimo że jest to już wtedy legalne, rozpoczyna się wieloletnia batalia z urzędnikami, nauczycielami, dyrektorami (jeden z burmistrzów próbuje nałożyć na Budajczaków karę grzywny; wicedyrektor pobliskiej szkoły mówi: „Oddajcie nam nasze dzieci”).

Dziś nauczanie domowe nie budzi aż tak dużych kontrowersji. Według szacunków poznańskiego naukowca domowo uczy się w Polsce ponad tysiąc dzieci (w USA to ponad 2 mln). Choć państwo nie jest nowemu ruchowi zbyt przychylne, główne formalne ograniczenia w prawie to konieczność uzyskania zgody dyrektora szkoły (w dowolnym punkcie Polski) i obowiązek stawienia się co roku na egzaminach klasyfikacyjnych.

– Nadzieja i Helena są razem w pierwszej klasie – mówi Nina Michalak. – Helena w teście gotowości szkolnej po zerówce wypadła lepiej niż starsza córka. Moje dzieci robią jedne rzeczy lepiej, drugie gorzej. Jedne szybciej, drugie wolniej. Nadzieja ma dysgrafię, trudności z koncentracją, musi mieć nastrój, ochotę, atmosferę. Szkoła by ją przygniotła, to ona musiałaby się dostosować do systemu, nie system do niej.

MOLOCH NIE DLA NIEJ

Zdarza się, że decyzjom o wysłaniu dziecka do szkoły „spoza systemu” – tak w uproszczeniu nazwijmy różne formy nauczania poza szkołami publicznymi – nie towarzyszy dogłębne zainteresowanie tematem, lektura książek pedagogicznych, jak choćby w przypadku Niny Michalak. Pani Agnieszka (nazwiska podawać nie chce) – matka czwartoklasistki uczęszczającej do jednej ze społecznych podstawówek w Krakowie – przyznaje, że wielu rodziców z jej szkoły nie jest świadomych różnic między placówką społeczną a prywatną (i tu, i tam w grę wchodzi czesne: od kilkuset złotych miesięcznie do – jak np. w warszawskiej Montessori – kilku tysięcy). Jej samej ta pierwsza kojarzy się ze spokojem i kameralną atmosferą.

– Najważniejsze, że w klasie jest maksymalnie piętnaście osób – mówi krakowianka, popijając kawę w Centrum Handlowym Bonarka. – Nauczyciele prowadzą lekcje swobodniej, mogą się pochylić nad uczniem. Kiedy idę na wywiadówkę, nie ma zastanawiania się czy szukania w notatkach. Nauczyciel mówi mi wszystko o dziecku: tu nie ma problemów, tutaj ma pasje, uwielbia plastykę, chodzi na kółko plastyczne i origami.

Co się dzieje, gdy potrzeba pomocy? – Moja córka miała problemy ze skupieniem – relacjonuje matka. – Niektóre rzeczy robiła wolniej. Od trzeciej klasy pani zaczęła z nią indywidualnie ćwiczyć koncentrację i zapamiętywanie. Pod koniec roku było znacznie lepiej. Poza tym są indywidualne spotkania z logopedą, psychologiem. Ta szkoła do niej pasuje. Moloch byłby nie dla niej.

PO PIERWSZE: NIE STYGMATYZOWAĆ

– Nic przeciwko szkole – powtarzają jak refren rodzice dzieci „spoza systemu”. Ale o szkolnej „testomanii”, z jej tendencją do zadaniowych schematów, nie mają najlepszego zdania. – Inny powód wysłania dziecka do społecznej? Przygotowywanie dzieci „pod testy”, skupienie na wynikach nie jest tu dla nauczycieli najważniejsze – deklaruje pani Agnieszka.

Jeśli „testomanię” uznać za skrajny przejaw tendencji do oceniania i selekcjonowania uczniów (wedle jednej i tej samej sztancy, wyznaczonej przez klucz odpowiedzi), po drugiej stronie będzie całkowite odrzucenie ocen.

– Jedynki, piątki, nawet buźki, słoneczka i chmurki, są symbolami: niczego dziecku nie mówią – mówi Nina Michalak. – W szkole na polskim zawsze dostawałam tróję, i nigdy nie mogłam pojąć, co nie pasuje mojej polonistce. A mama, też nauczycielka polskiego, mówiła, gdzie czego brakuje, co by napisała inaczej albo gdzie przydałyby się dodatkowe argumenty. Tak też, opisując dokładnie ich dokonania, oceniam pracę swoich córek. Mówię im, co jest dobre, co mi się podoba i co można poprawić. Razem zastanawiamy się, jak to zrobić.

Kiedy o przedstawienie filozofii działania szkoły Montessori proszę dyrektorkę jednej z warszawskich placówek, Małgorzatę Tarnowską, zaczyna od wspomnień z dzieciństwa. – Ojciec zabrał mnie na „kółko taneczne”, gdzie po odśpiewaniu i odtańczeniu części egzaminacyjnej został w mojej obecności poinformowany, że „dziecko się nie nadaje”. A dziecko miało wtedy 6 lat. Potem długo nie tańczyłam.

Jak mówi Tarnowska, w jej szkole nie ma tradycyjnych ocen. – Nie przekreślamy nic na czerwono – zaznacza. – Po co wytykać błędy, frustrować – lepiej, żeby dziecko samo doszło do tego, co warto poprawić. Nauczyciel to przewodnik, który znając ogólną naturę i indywidualne potrzeby dzieci, tak kieruje ich rozwojem, by były pewne siebie i chciały się uczyć.

PO DRUGIE: ZAINTERESOWAĆ

– „Dlaczego wychodzi księżyc?”; „Co to za gwiazda?” „Czy jak się żaba skaleczy, to krwawi?” – Nina Michalak przytacza pytania, zadawane przez jej dzieci podczas zajęć domowych.

– Szkoła nie lubi dziecięcych pytań? – pytam, ale moja rozmówczyni patrzy na mnie jakby z politowaniem: – Pan pyta retorycznie czy naprawdę nie wie? Dziecko w trzydziestoosobowej klasie ma siedzieć i słuchać, a nie dziwić się, że niebo było przed momentem czyste, a teraz nadleciały chmury.

Marek Budajczak wspomina edukację domową swoich dzieci, dzisiaj w wieku ponad dwudziestu lat („Nie są na garnuszku państwa, nie są outsiderami; przeciwnie, angażują się w pracę dla innych” – zapewnia poznański naukowiec w odpowiedzi na wątpliwość, czy edukacja domowa może przygotować do życia w zbiorowości). – Uczyliśmy dzieci leksyki łacińskiej, języka włoskiego, otwieraliśmy im oczy na sztuki plastyczne, o których w szkołach nie ma specjalnie mowy – mówi Budajczak. – Pasje moich dzieci? Córka ma zainteresowania historyczno-artystyczne. Uczy też dzieci języków obcych. Syn jest zawodowym pedagogiem oraz muzykiem, gra w kilku zespołach, a jednocześnie jako wolontariusz-nauczyciel muzyki udzielał się w kilku domach dziecka i instytucjach wychowawczych.

– W Montessori nie ma sześcio-, siedmio- czy dwunastolatka – przekonuje z kolei Małgorzata Tarnowska. – Jest młody człowiek, jednostka, która ma swoje potrzeby (lubi czytać to, a nie tamto), wrażliwość (nie może pracować w atmosferze hałasu), pasje (kocha malować). Dla każdego z nich jest osobny plan pracy. Nauczyciel, znając dziecko, tak przygotuje materiał, żeby dziecko się nie nudziło, żeby rozwijało swoje pasje, realizując jednocześnie podstawę programową.

PO TRZECIE: MYŚLEĆ

– Szkoła nie nauczyła mnie, jak działa lodówka – w deklaracji Niny Michalak pobrzmiewa nuta żalu do oficjalnej edukacji, którą ukończyła dyplomem magistra pedagogiki (uprawnienia do nauczania wczesnoszkolnego).

– Wyszło, kiedy mój tata tłumaczył mi jakieś zawiłości z fizyki. Nagle zniecierpliwiony pyta: „No, chyba wiesz, jak działa lodówka?!”. A ja na to: „A co ma do tego lodówka – mam coś ugotować?”. „Uczenie” myślenia to dla mnie sprzyjanie temu, by dziecko łączyło przyczyny ze skutkami, tworzyło związki, widząc jakieś zjawisko, zaczynało się zastanawiać, dlaczego to tak wygląda i jaki będzie tego efekt. Dążyło do zrozumienia. W taki sposób próbuję pokazywać dzieciom świat.

Nina Michalak otwiera podręcznik swoich córek. – „Zastanów się, gdzie są takie drogi; która przypomina drogę do twojej szkoły?” – czyta na głos polecenie pod obrazkami prezentującymi ulicę z pasami i światłami. – To zadanie służy wpojeniu zasad bezpieczeństwa na drodze. W naszej dzielnicy nie ma żadnych pasów, więc moje córki z tego schematu niczego się nie nauczą! Na szczęście my takie zajęcia prowadzimy codziennie w terenie. Bierzemy rower, hulajnogę, wózek i idziemy.

Co będzie, gdy cztery córki Niny Michalak będą musiały przygotowywać się do testów: kompetencyjnych, maturalnych? – To bardzo proste – odpowiada młoda matka na pożegnanie. – Już teraz spędzamy jakiś czas, analizując podręcznikowe zadania i przygotowując się do egzaminów klasyfikacyjnych. Resztę poświęcamy na myślenie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2012