Skrzypce supermenki

Laurie Anderson – kompozytorka, myślicielka, ikona performance’u, wdowa po Lou Reedzie – przyjeżdża na festiwal Sacrum Profanum.

08.09.2014

Czyta się kilka minut

Laurie Anderson w swoim nowojorskim studiu / Fot. Lucie Jansch
Laurie Anderson w swoim nowojorskim studiu / Fot. Lucie Jansch

Był początek lat 80., jej kariera jeszcze na dobre się nie zaczęła, a „New York Times” już okrzyknął ją najlepszą i najbardziej popularną performerką pokolenia. Laurie Anderson te słowa z pewnością ucieszyły, ale też nie zrobiły na niej większego wrażenia. Przez życie idzie bowiem z pogodnym dystansem, który skraca jedynie na scenie, gdzie bezustannie podejmuje ryzyko, zadaje pytania i testuje najnowsze technologie. Muzykę słyszy wszędzie – swój pierwszy utwór skomponowała na samochodowe klaksony. W jej kolejnych zaskakujących próbach odbija się słynna myśl jednego z jej mentorów – Johna Cage’a: „Nie mogę zrozumieć, dlaczego ludzie boją się nowych idei. Ja boję się tych starych”.

Niewątpliwą zasługą Anderson jest umiejętność nadawania swoim eksperymentom ciepłego, przyjaznego oblicza. Choć w jej pracach próżno doszukiwać się koniunkturalizmu, nierzadko podejmują one dialog z popkulturą, przyciągając pokaźne audytorium. Drugorzędne znaczenie ma przy tym fakt, czy Amerykanka akurat gra na skrzypcach, pisze książki, śpiewa, rzeźbi czy przygotowuje kolejny performance. Poruszając istotne tematy społeczno-polityczne i świadomie nawiązując do wielkich kontestatorów amerykańskiej literatury, Anderson pozostaje jedną z najważniejszych postaci amerykańskiej sceny eksperymentalnej drugiej połowy XX wieku.


Technologia nas nie ocali


Jej największego hitu nie wyemitowałoby dziś żadne komercyjne radio. Naprawdę trudno zrozumieć, jak ośmiominutowe, elektroniczne „O Superman” w 1981 r. wspięło się na drugie miejsce brytyjskiej listy singli. – Oczywiście, to było zaskakujące – mówi „Tygodnikowi” artystka. – Z tym że ja o to w ogóle nie zabiegałam. Jeśli dostajesz coś, o czym nigdy nie marzyłaś, to jest to zupełnie inna sprawa od tej, gdy spełniają się twoje marzenia. Jasne, byłam szczęśliwa, ale nie obezwładniona sukcesem. Pomyślałam sobie raczej: „o, to interesujące... i bardzo dziwne”.

Ta niepokojąca opowieść o zawierzeniu maszynom naznacza karierę Amerykanki. Sama przyznaje, że w przypadku „O Superman” udało się jej dotrzeć do ludzkiego strachu przed technologią. Przed tym, że może nas zawieść, że nas nie ocali. Pomimo tak mocnego wejścia Anderson nie zaaklimatyzowała się jednak w świecie popularnej rozrywki. – Na początku byłam dla nich intruzem, a potem po prostu kimś obcym – wspomina artystka. – Sama oddaliłam się od tego świata. A może to on oddalił się ode mnie? Pewnie to był symultaniczny proces. I dobrze się stało.

Anderson bacznie śledziła rozwój instrumentów elektronicznych i testowała możliwości, jakie oferują. Choć znacznie częściej jej utwory porównuje się z pracami Philipa Glassa, Roberta Wilsona czy Terry’ego Rileya, równie dobrze można się w nich doszukać ech Kraftwerku. – Używaliśmy tego samego sprzętu, więc naturalnie operowaliśmy podobnym dźwiękiem – przyznaje autorka „Big Science”. – Oczywiście moje brzmienie nie było tak industrialne; ale z drugiej strony, niewielu artystów mogłoby z Kraftwerkiem konkurować w tej materii.

Rezultatem tego nieprzeciętnego zainteresowania światem komputerów i innych elektronicznych urządzeń był pobyt Laurie Anderson w NASA (którego efektem był utwór „The End of the Moon”, z monologiem artystki zawierającym kosmiczne rozważania) oraz cała paleta jej muzycznych wynalazków. Najbardziej znanym są skrzypce, w których struny zastąpiła taśma magnetyczna. Często mówi się o głębokiej wierze, jaką obywatelka Nowego Jorku pokłada w technologii. – Fakt, ona potrafi być bardzo pomocna, ale nie nazwałabym się wyznawczynią – zastrzega performerka. – Ostatnio staram się wręcz zminimalizować jej wpływ... Może nie tyle zminimalizować, co używać jej w mniejszym stopniu i – przede wszystkim – rozmiarze. Dzięki temu podróże stają się łatwiejsze i przyjemniejsze. Instrumentarium, z którego będę korzystać w Polsce, waży o połowę mniej od tego, które miałam ze sobą, gdy byłam u was po raz ostatni. I to akurat sprawia mi sporo radości.

Gdy pytam, czy ten minimalizm nie odebrał czegoś wizualnie imponującym koncertom kompozytorów muzyki elektronicznej, chwilę się zastanawia. – Myślisz, że ludzie lubią te duże instrumenty na scenie? Cóż, możesz mieć rację. Może wystarczy jednak puścić w ich stronę dużo światła? Zwężą się im źrenice i nie zwrócą uwagi.


Dźwięki lepsze niż zdjęcia


Jednym z najczęściej podejmowanych przez Anderson tematów jest język. Sama włada kilkoma, a w jej tekstach treść jest równie ważna, jak brzmienie kolejnych fraz. Można tu dostrzec podobieństwo z wczesnymi utworami jej dobrego znajomego – Briana Eno, dla którego inspirację stanowiła fonetyczna poezja Hugo Balla oraz kolaże Kurta Schwittersa. Anderson z gracją balansuje pomiędzy tymi podejściami, czym z pewnością nie pomaga swoim tłumaczom. Wie o tym Julia Fiedorczuk, której przekładowi zawdzięczamy książkę „Język przyszłości”, wydaną dwa lata temu przez wrocławskie Biuro Literackie.

Choć Laurie Anderson chętnie kreśli kolejne znaki, wydaje się, że ważniejsze jest dla niej słowo mówione. Znaczenie wzbogacone unikatowym pakietem emocji i brzmieniem głosu. Dlatego sama chętniej nazywa siebie opowiadaczką historii niż wokalistką. Historie również kolekcjonuje. Kilka lat temu na zlecenie francuskiego radia przez trzy miesiące nosiła w kieszeni włączony mikrofon. W ten sposób stworzyła bardzo specyficzne słuchowisko. – Nigdy nie prowadziłam takiego audiopamiętnika, więc „Nothing In My Pockets” było dla mnie ciekawym doświadczeniem – mówi Anderson. – Przekonałam się przy tym, że słuchając, znacznie łatwiej przywołać konkretne wydarzenia niż oglądając je na zdjęciach. Dźwięki są znacznie prawdziwsze niż fotografie.

Opowiadaniem artystka zajmuje się także na swojej ostatniej płycie. W utworach zawartych na „Homeland” Anderson zastanawia się, co oznacza bycie Amerykanką w XXI wieku. Sprawdza żywotność mitów założycielskich i wielkich demokratycznych idei, szydzi z gadających głów i nie szczędzi cierpkich słów konserwatystom. Nieważne, czy to Bush, Nixon czy Reagan – żaden nie ma u niej lekko.

Pamiętając o tym, jak ważne jest dla Anderson słowo, można się zastanawiać, czy koncerty artystki w krajach nieanglojęzycznych nie tracą swojej siły. Amerykanka uspokaja, że nie ma to znaczenia. Tym bardziej że jej występy zmieniły ostatnio charakter. – Zrozumiałam, że język można powołać do życia za pomocą samego tylko instrumentu. Pojęłam to zaledwie kilka lat temu. Wcześniej w ogóle nie zdarzało mi się improwizować. A obecnie daje mi to mnóstwo satysfakcji.


Odpłynąć w wielkiej łodzi


W ramach krakowskiego festiwalu Sacrum Profanum Laurie Anderson wystąpi wraz z Kronos Quartet, by wykonać 70-minutowy utwór „Landfall”. Jednak gdy pytam ją o szczegóły dotyczące kompozycji i samego koncertu, z rozbrajającą szczerością przyznaje, że nie ma pojęcia, czego powinniśmy się spodziewać. – Na scenie staram się podążać za swoim instynktem – tłumaczy.

Na kierunek obrany w ostatnich latach przez Anderson wpłynął John Zorn – saksofonista, kompozytor i jedna z największych postaci free jazzu. – Poprosił mnie, żebyśmy wspólnie improwizowali – wspomina artystka. – Zapytałam, o co mu chodzi, bo w ogóle tego nie rozumiałam. A on powiedział, że oboje wchodzimy na scenę i zobaczymy, co się wydarzy. Pomyślałam wtedy, że to naprawdę fatalny pomysł. Jednak gdy tylko zaczęliśmy grać, wszystko zaczęło się układać. Czułam się tak, jakbyśmy po prostu rozmawiali. Jakbym, ot tak, wyszła sobie pogawędzić z Johnem.

Tym, co zafascynowało Anderson w improwizacji, było także podejście do czasu. – Nie masz pojęcia, co się zaraz wydarzy, co zagrasz i w którą stronę będziesz zmierzać – wyjaśnia. – Twoja publiczność doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Widzą, że się zgubiłeś i czegoś szukasz. Oni więc również starają się to znaleźć. Jakoś poukładać sobie tę muzykę, którą słyszą. Jeśli to się uda, przeżywasz prawdziwe uniesienie. Zazwyczaj przynosi je najdziwniejszy wybór. Ten najmniej spodziewany akord przenosi cię na kolejny pułap. To jest prawdziwa przygoda.

Anderson zaczęła myśleć o swojej sztuce w innych kategoriach. Zamiast pielęgnowania idealnych struktur, rozpoczyna teraz od losowego kolażu. – Gdy grałam z Johnem, struktury muzyczne zaczęły się rysować dopiero po jakimś czasie. Narastały, komplikowały się, a my obracaliśmy je, przyglądaliśmy się im, by na koniec odpłynąć w nich jak w wielkiej łodzi.

Nie byłoby tej spontanicznej, mniej naukowej filozofii Laurie Anderson, gdyby nie jej najbliższy przyjaciel, a później mąż – zmarły przed rokiem lider zespołu The Velvet Underground, Lou Reed. Gdy pytam, co zawdzięcza mu jako artystka, czego ją nauczył, długo milczy. Zastanawia się. W końcu mówi bardzo pewnie: – Pomógł mi znaleźć przestrzeń dla emocji. Pokazał, że nie zawsze warto być teoretykiem. Bo jeśli pojawia się jakaś piękna idea, to trzeba wcielać ją w życie. I nie bać się porywów serca.


FESTIWAL SACRUM PROFANUM, Kraków, 14 – 20 września 2014 r. Laurie Anderson i Kronos Quartet wystąpią 18 września w Łaźni Nowej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i krytyk muzyczny, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side” (2018 r.).

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2014