Rękawiczka, która stworzyła dłoń

Ponieważ w Austrii wszyscy wymazują pamięć, Jelinek dokonuje wymazania wszystkich. Jest niestrudzona w sztuce protestu i osamotniona w swojej samotni.

02.07.2012

Czyta się kilka minut

Nietrudno wyobrazić sobie Austrię bez Ingeborg Bachmann, Thomasa Bernharda czy Elfriede Jelinek. Przecież machają już do nas prospekty kurortów w Embach, macha Klagenfurt i Graz. Schlieranzauer niczym żywa inkarnacja „Dawida” Donatella. Enologicznie podróżować też nie zawadzi – chociażby do Rolanda Welicha po jego koronny Hausmark rocznik 2005.

Ale już literaturę obszaru niemieckojęzycznego bez tej trójki, która oderwała się dawno od peletonu, żebyśmy „nie ulegli unicestwieniu przez prawdę”, wyobrazić sobie nie sposób. Jakąż to prawdę miał na myśli Nietzsche, kiedy ją wypowiadał? Czy chodziło mu o to, że sztuka chroni nas przed zajrzeniem zbyt głęboko w jakąś nicość, która może nas zlikwidować? Czy może, że sztuka daje nam możliwość rozpoznania szwindlu, kryjącego się pod pojęciem „prawdy”, jedynie słusznej idei? Szwindlu, który niestety miał i ciągle ma tragiczne konsekwencje.

Detonacja w hermetycznej kapsule

Śmiem twierdzić, że ta na wskroś niepokojąca refleksja, która nie jest przecież żadną definicją sztuki, znajduje się w centrum eseistyki Elfriede Jelinek, co nie znaczy, że jest w środku, ale że opływa ją ze wszystkich stron. Czasem łagodnie, czasem wżera się głęboko i nie zostawia na nas suchej nitki. Wszystkie inne nici też wypadają z rąk. W wydanym właśnie tomie „Moja sztuka protestu” chodzi oczywiście o Austrię, poczciwą Felix Austria, która okazuje się takim potworem, że od razu możemy poczuć się lepiej. Taka nagroda, takie wyróżnienie bardzo pomagają. Chyba że jednak zdecydujemy się zejść niżej, po schodach, także schodach języka, do piwnicy, którą od z górą 40 lat, od cienistego debiutu „Lisas Schatten” pokazuje nam Jelinek. I zobaczyć tam siebie.

Nie będzie nam łatwo, ale też łatwo nie będzie samej „Sztuce protestu”, bo pomimo skali, jaką się posługuje, i problematyki, jaką podejmuje, okazać się może detonacją w hermetycznej kapsule. Dlaczego? Może z powodu iście rewolucyjnej pasji demaskowania wszystkich i wszystkiego, łącznie z samym protestem, w sposób tak nieumiarkowany, że nie może być w sposób oczywisty drogą dla nikogo.

Kto się ma tu odnaleźć? Kogo to obchodzi w istocie i co tu się w zamian za zburzenie na tych ruinach wznosi? „Wali się w język wkręcony w imadło literatury, żeby coś wytworzył”. „Ale kogo to obchodzi?” – oto pierwsze i ostatnie zdanie zbioru esejów i przemówień. Wściekłość i bezsilność w jednym. Zawsze, kiedy Jelinek dostrzega tendencje totalitarne, musi krzyczeć.

Zaczyna się to od dokumentalnych filmów o obozach koncentracyjnych, które małej Elfi pokazuje ojciec, Friedrich Jelinek. Trwa w najgorsze, kiedy wstrzykuje sobie kolejną dawkę narkotyku pod tytułem Ilona Jelinek, matka. Odtąd będą nierozłączne aż do śmierci, która niczego nie zakończy. Wcześniej jednak pojawi się język, ta piękna utopia, który okaże się jedynym miejscem, gdzie nie sięga żaden autorytet. A nam ten krzyk wyślizguje się z rąk, jak nici – nie szkodzi. Wszystkie jej powieści, od „Jesteśmy przynętą, kochanie” przez „Żądzę” aż po „Neid” („Zazdrość”), która jest publikowana tylko w sieci, są śliskie, nie da się na nich wesprzeć ani złapać jak rybę.

„Moja sztuka protestu” mogłaby to wszystko wyjaśnić, stać się komentarzem albo księgą przypisów, niestety nie mówi niczego wprost. Mówi się z wnętrza metafory, która na naszych oczach dzieli się niekontrolowanie, choć Jelinek ją kontroluje. Dookoła są przyszpilone wszelkie konteksty, cudza historia, cudzy język zostają zaanektowane, więc trzeba by było chodzić z detektorem do wykrywania Brocha, Kafki, Nestroya i dziesiątków innych. Wszystko już powiedziano, cudzy tekst przejmujemy jako własny, dokonujemy tego abordażu pod osłoną nocy, bez salw, podrzynamy mu gardło, aż wychodzi język.

To, co Jelinek pisze o Buchnerze, pisze też o sobie: „wziął od innych trochę języka, który był dostępny, bo pasował tam, gdzie go użył, by się wypowiedzieć. I tam wmontował tę obcą mowę w swoją własną, zatkał nią dziury i zrobił nowe, by jeszcze więcej niż to, co wiedział, zostało w tym zawarte”. Dlatego Jelinek, jak i aktorzy jej sztuk teatralnych – którzy występują również w Felix Polonia, w inscenizacjach Kleczewskiej, Garbaczewskiego, Szczawińskiej – stają się mówieniem, są mówieni przez język, przez obrazy, które niosą i którym dają się nieść, dokąd się zaprowadzą.

Postacie poza mówieniem nie istnieją. Także Elfriede Jelinek zdaje się mówić, że poza literaturą nie istnieje. Dlatego zazdrości w powieści „Neid” prawdziwego życia, którego jednak nie chce wieść, nie chce, żeby ją to prawdziwe życie zwiodło.

Tam, na górze

W „Pianistce” Erika Kohout musi grać przy otwartym oknie, otwiera je zawsze matka, która jest oskarżona. W życiu, które nie jest literaturą, ale może się nią stać, Jelinek „daje koncert”, jakby dawała tym na dole wycisk. Powinni ją usłyszeć bywalcy kawiarni, a nawet przechodnie, którzy przychodzą i odchodzą, natomiast muzyka zostaje. Erika czasem zamyka okno, ponieważ nie chce się wyróżniać. Jest wykluczona, a to niestety oznacza wyróżnienie: czy się tego chce, czy nie.

Również autorka „Mojej sztuki protestu” myśli, że nie wolno jej mówić „ja”, jest tak czuła, że jej literatura mogłaby coś wyrządzić, a ona boi się władzy. Na przykład uwielbia gry słowne, bo dzięki nim bardzo szybko słabnie oddziaływanie. Nie ma tu lęku przed wpływem, za to jest lęk przed wpływaniem. Gra słów stoi na jednej szali, śmiertelna powaga na drugiej. Gry bywają lekkie, czasem niełatwe i nieprzyjemne, ale powaga jest wagi ciężkiej.

W przemówieniach polityków powaga jest ciężkiego kalibru. Żaden dyktator ani właściciel partii, który sprawuje w niej władzę absolutną (o, Felix Polonia!), nigdy nie pozwolił sobie na anagram i kalambur, byłby to koniec dyktatury.

Pewien krytyk, przywoła go Jelinek, pisząc o Martinie Walserze, powie, że pisarze zemsty wcale nie są najlepszymi pisarzami. Ciekawe, dlaczego Marcel Reich-Ranicki w swoim stylu podwójnie ukatrupi feministkę Jelinek, twierdząc, że jest wspaniałą kobietą, ale marną pisarką (powieści dobrej nie napisała). Czy wedle Ranickiego Jelinek nie pisze dobrych powieści właśnie z powodu zemsty? Z powodu pasji odsłaniania tego, co ma zostać zakryte, i dlatego jest tym samym obsceniczne? Zapewne tak jest skupiona na sobie i dlatego tyle poświęca w esejach miejscach na nie-Ja. I tyle sił twórczych traci, udowadniając, że wielcy pisarze omijali siebie, zapominali o sobie. Może za wyjątkiem Hermanna Brocha. Odliczam: Walser, Schumann, Bernhard, Hölderlin, w swojej wieży, która też może być upolityczniona. Nie wspominając już o Paulu Celanie. Oni wszyscy byli tam, w górze. Wykluczeni, zamknięci na klucz, tak jak K. w „Procesie” Kafki, któremu starsi panowie dwaj przekręcają nóż w sercu również dwa razy. Chorzy na śmierć.

Jelinek też przemawia z jakiejś góry, na którą wyniosła ją – podobnie jak Bernharda, Hölderlina i całą resztę – choroba. Choroba towarzysząca Bernhardowi wyróżniła go, w przeciwieństwie do geniuszy normalności, Brocha i Frischa oraz 2/3 społeczeństwa austriackiego, które nie głosowało na Jörga Haidera. Człowiek chory jest wyłączony ze społeczeństwa, zdrowi chcą zająć jego miejsce, pisze Jelinek, a po nie tak znów długiej chwili dodaje: nas chorych niesłychanie to pociąga, kiedy możemy uczepić się zdrowia, choć przeczuwamy, że zdrowie jest dla nas niezbyt zdrowe. Zdrowy jest i ma rację. To przeraża najbardziej. Jego racja. To, co wykrzyczał niegdyś Tomasz Mann, wcale nie krzycząc, dociera aż tutaj i odbija się echem.

Castorp: Choroba jest przecież poniekąd czymś godnym szacunku. Sądzi się na ogół, że człowiek głupi może być zdrowy i normalny, że choroba musi człowieka czynić mądrym, subtelnym i niezwykłym.

Settembrini: Choroba nie jest bynajmniej wytworna ani godna szacunku. Takie zapatrywanie pochodzi z tych wieków przesądnej skruchy, kiedy idea człowieczeństwa odartego z godności wyrodziła się w karykaturę, z tych wieków lęku, kiedy harmonia i zdrowie uważane były za wytwór diabła, a ułomność starczyła za glejt prosto do nieba.

Była wykluczona, zamknięta jest do dzisiaj. Ale literatura (i z tego Jelinek doskonale zdaje sobie sprawę) to nie koncert przy otwartym oknie, ale drewniany koń pod bramą miasta. „Być może fakt, że wolno mi tu mówić, jest już znów pewnego rodzaju sprawowaniem władzy, która wynosi mnie ponad innych”. Na nic zdająca się równoważyć deklaracja, że to, na co może sobie Jelinek pozwolić, to, by nic nie było dla niej święte. „Lepiej milion razy pozostać nieskutecznym i niesłyszanym, niż stać się kimś takim jak Chrystus”. Obawiam się, że Jelinek ma się czego bać. Tam, na górze nie leżakuje, raczej ciska piorunami...

Proszę Państwa do gazu

Proszę państwa do Grazu. Specjalnie podnieśliśmy ceny. Świat stoi potworem, szczególnie alpejskie doliny i szczyty. Tylko u nas krowy są fioletowe, z fioletowego również mleka jest czekolada, która poprawia pamięć, dlaczego więc wszyscy cierpią, wcale nie cierpiąc, na amnezję?

Kurt Waldheim nic nie wie o 180 deportowanych Żydach, oni też już nic nie wiedzą. Ale zostanie prezydentem. Walter Luftl patrzy przez lufcik do wnętrza komory tlenowej, ponieważ cyklon B jest wbrew naturze. Niedługo i on zostanie odznaczony. Piece firmy Topf i synowie też nie mają takiej mocy przerobowej. Stodoły w innych częściach naszego pięknego globu są pociągnięte niepalnym impregnatem, żebyśmy nie spalili się ze wstydu. Nie wspominając już o piwnicach Josefa Fritzla. Przed piecem Topf i synowie pojawia się ciotka Elfriede, ale na szczęście nie znika. Może dlatego, że nazywa się Topf. Nie każdy ma szczęście nazywać się tak samo jak piec, w którym może być spalony. Ciotka Elfi jest jedyną z całej rodziny, której nie wykopali grobu w powietrzu.

Teraz wiemy, dlaczego czaszka Elfriede Jelinek pęka, musi coś z tym zrobić, dlatego zakłada jednoosobową firmę denazyfikacyjną. Auslöschung to propozycja oczyszczenia, uratowania ludzkiej godności i prawdy przez „wymazanie” – bezkompromisową i bezwarunkową redukcję, najradykalniejszą amputację chorej tkanki (Krystian Lupa).

Ponieważ w Austrii wszyscy wymazują pamięć w niewinnie białych rękawiczkach i niewinnie białych strojach młodzieńców z filmu „Funny Games” Michaela Hanekego (moim zdaniem powinien dołączyć do trójki, która oderwała się od peletonu), Jelinek dokonuje wymazywania wszystkich. Jest niestrudzona w sztuce protestu i osamotniona w swojej samotni, którą wybudowała matka, ale nie ma też złudzeń. Tam, gdzie inni wymazują przeszłość, powstaje dziura, w której żadne pisanie się nie utrzyma. „Między literaturą a rzeczywistością nie ma już dla literatury miejsca”.

Oczywiście, miejsce literatury jest za kratą. Za Celanowską „Sprachgitter”. I tam może Jelinek oraz tyle samo warty Thomas Bernhard stać na warcie wartości, wietrzyć swoje Wolfsegg ze złych duchów, „otworzyć wszystko na oścież, klucze wrzucić do studni, żeby już nikt nie mógł niczego zamknąć”. Chętnie ustanowimy konkurs literacki imieniem Eliasa Canettiego, byle tylko sam Canetti trzymał się z daleka od Austrii. To samo dotyczy Nestbeschmutzerin Jelinek. Canetti był niewygodny jak fotel, a fotel niewygodny się wyrzuca. Pisał: fakt, że wojna zapewnia masie trwałość, bardzo przyczynia się do popularności tej pierwszej. I to też nam przypomina Jelinek.

Otóż wojna mobilizuje jednostki, żeby stały się masą krytyczną wobec innej, która nie będzie stawiała oporu. Zadawanie pytań staje się zbyteczne, ponieważ pytania rozmontowują masę, dekoncentrują ją, a tym samym dopuszczają indywidualną winę. Po jednej stronie jest więc zmobilizowana masa, która występuje przeciw jednostkom, ale natychmiast też musi te jednostki na swój wzór skoncentrować, najlepiej za drutami, likwidacja masy rozmywa się jak odpowiedzialność. To jest niewygodne, kiedy nasze ja – a tu Jelinek idzie na spacer z Erichem Frommem pod rękę – zyskuje coś wspaniałego za udział w masie. Traci suwerenność, ale przy tym puchnie i otrzymuje za to puchar Gordon Benetta. Jelinek też się rozszerza, ale ze wściekłości, ponieważ wie, że taka nagroda jest pożądana w każdym czasie.

Dlatego nie ma umiaru i stosuje przesadę, jak tylko i gdziekolwiek się da. Jest to jej odpowiedź na uporządkowanie. Słoweńcy powinni być na swoim miejscu, najlepiej za Styrią. Łatwo się domyślić, jakie miejsce mieli niegdyś zająć Żydzi i Romowie, nieposiadający swojego miejsca. „W którą stronę mam tchnąć własne słowa, kiedy inni są gotowi wydać ostatnie tchnienie za swój cel, do którego pcha ich instynkt prawdy, a nie pustka, którą mają w sobie?”.

Co się stało z oczami Elfriede?

Dwie fotografie, które wykonała Hilde Zemann na przestrzeni trzydziestu kilku lat. Pierwsza, podpisana „Anfang der siebziger Jahre” (z okresu debiutu Jelinek), i druga, która przeszywa nas z niemal każdej okładki powieści. Po takim spojrzeniu powstają dziury, które trudno zszyć. Na zdjęciu z 1967 r. Jelinek patrzy przed siebie, w przyszłość. Tam coś musi być wspaniałego, nie napiszę „pięknego”, ponieważ słowo „piękne” najczęściej podobno pojawia się u schizofreników. Elfi ma 17 lat i już zna wszystkie odcienie neurozy, ale patrzy raźnie w przyszłość, z której dopiero będzie razić.

Gdybym był kobietą, mógłbym wytrzymać wzrok Elfi z okładki, chociaż kobiety potrafią być nie mniej okrutne, ale tylko dlatego, że odbiera im się ich własny głos. Kobieta-strażniczka w więzieniu Abu Ghraib może tresować mężczyznę, który przegrał, a więc stał się kobietą, ale za rolę tresera musi zapłacić ciążą. Zachodzi tu proces zapładniania, którego dokonuje kolega strażnik, ponieważ kobieta musi jednak znać swoje miejsce w szyku bojowym. Na przykład wystawy Anety Grzeszczykowskiej pokazują dziury, przez które ten proces zachodzi, i w których żadne pisanie się też nie utrzyma. To jest skazane na klęskę urodzaju.

Kobieta zawiera umowę o pracę zwaną małżeństwem i ciężko haruje w „Pożądaniu”, można jej rozewrzeć otwory, żeby mieć lepszy wgląd, ale tam nic nie ma. Jelinek równie ciężko haruje w „Mojej sztuce protestu”, jest w niej idealnie pozbawiona ciała, po to, żeby kobietę przywrócić historii, wyciągnąć ją z bezczasu, ale także z przestrzeni, a konkretnie z ziemi, do której jest przypisana jako czysta natura.

Kiedyś, dawno, dawno temu słowo stało się ciałem, ale teraz ciało na powrót musi się stać słowem. Zwłaszcza kobiecym. Jedyny striptiz, jaki się tu, na naszych oczach dokona, będzie odsłanianiem w procesie mówienia. Afirmacji przyrody też nie będzie, przyroda musi być zanegowana tak samo jak kobieta, która do niej należy. Kicz alpejskiej łąki, kwiaty, którym Friedrich Jelinek obcina głowy, i resztę landszaftów zostawmy mężczyznom, homoerotycznym związkom mężczyzn. Ciało musi zostać zanegowane, być może dlatego, że alianci kręcili swoje filmy w obozach zagłady ciała, a oglądała je kilkuletnia Elfriede, ale też dlatego, że dzisiaj ciało służy wszechobecnej przemocy seksualnej i religijnej.

Takie ciało staje się cięższe w znaczeniu religijnym, kiedy przepasane jest np. ładunkiem wybuchowym. Robią to również kobiety, które muszą zakrywać swoje nic, stają się dopiero kimś, kiedy przepasze je mężczyzna i pośle w przepaść. „Najchętniej nie miałabym nic. Tak, chciałabym być istotą bezcielesną lub spłonąć jak kawałek bibułki”.

Nie tylko pytam, co się stało z oczami Elfriede, ale też gdzie się podziały inne części ciała autorki, bo w „Mojej sztuce protestu” Jelinek jest tylko mówieniem. Gdzie się podziała ta wyparta cielesność? Sięgnijmy, uwaga na palce, znów do Eriki Kohout, która jest pianistką, a także do Anny Witkowskiej, która jest również wykluczoną pianistką, wreszcie do „Pożądania”, w którym seksualna perwersja przeradza się wręcz w swoje zaprzeczenie. Anty-porno, tak określa to Jelinek. Obsceniczne jest tylko to, co jest w ukryciu.

***

Co ukrywa sama Jelinek? Czy jest to tak trudne, że trzeba się tego pozbyć, usunąć za swoją granicę? Odetchnąć. Ale z pozorną ulgą, bowiem świat wtedy staje się naprawdę nie do zniesienia. Do ochrony przed światem służy dom, warownia: waruj języku, nie wpuszczamy tu żadnych obcych. Ale zazdrościmy życia, którego nie mamy, i z tą niewybaczalną stratą walczyć możemy tylko literaturą. „Nie pozwalam, żeby płynęła ze mnie krew, wolę oczywiście, żeby to były słowa”.    


Elfriede Jelinek „Moja sztuka protestu. Eseje i przemówienia”, red. Agnieszka Jeziorska i Monika Szczepaniak, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2012


RADOSŁAW KOBIERSKI (ur. 1971) jest poetą, prozaikiem, krytykiem literackim, fotografikiem. Ostatnio opublikował m.in. tom wierszy „Lacrimosa” (2008) oraz powieść „Ziemia Nod” (2010), za którą otrzymał nagrodę Gwarancja Kultury, przyznawaną przez TVP Kultura.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2012