Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Zachodnie media nazywają go „nacjonalistą”, choć zmienił ostatnio swój stosunek do UE (po wyborach zapowiedział, że kraj nie zrezygnuje ze starań o członkostwo). Chorwacka prasa jest bardziej precyzyjna – określa Nikolicia mianem „byłego radykała”.
Zwycięstwo Nikolicia oznacza kres 8-letnich rządów Borisa Tadicia, który przeprowadził kraj przez najważniejsze wydarzenia ostatnich lat: ogłoszenie niepodległości Czarnogóry (2006) i Kosowa (2008), aresztowanie znanych zbrodniarzy wojennych oraz uzyskanie przez Serbię statusu kandydata do członkostwa w UE (2012). Choć za dwóch kadencji Tadicia powierzchnia kraju zmniejszyła się o jedną trzecią (a samego prezydenta krytykowano za utrzymywanie sztabu PR-owców), jego rządy pomogły okrzepnąć młodej serbskiej demokracji.
Teraz Serbię czeka prawdopodobnie okres politycznej kohabitacji (w wyniku wyborów parlamentarnych sprzed 2 tygodni może powstać prozachodni rząd), który, paradoksalnie, może wzmocnić system polityczny państwa. Z drugiej strony, Belgrad zaostrzy język dyskusji z kosowskimi Albańczykami. Już w niedzielę, w pierwszym wystąpieniu po ogłoszeniu częściowych wyników, Nikolić wyliczał, ilu Serbów żyje w krajach sąsiednich – to retoryka bliźniaczo podobna do języka z czasów dyktatury Miloševicia.
Na powrót do Serbii nacjonalistów jest już jednak późno. W odgrodzonym przez lata od Zachodu kraju wyrosło tymczasem młode pokolenie – znające języki, coraz śmielej podróżujące po Europie. Jego dobremu nastrojowi, bardziej od marzeń rodziców o „Wielkiej Serbii”, zagraża dziś 24-procentowe bezrobocie. W czasie, gdy niepokoje w Atenach znajdują natychmiastowy wyraz w hasłach wypisywanych sprayem na murach niedalekiego Belgradu, słowa prezydenta-elekta, że kraj nie wejdzie do Unii za wszelką cenę, nabierają wyjątkowo dosłownego – nawet jak na Bałkany – znaczenia.