Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Dokładnie taka jest różnica między rywalizacją między- i wewnątrzpartyjną. W walce między partiami największy entuzjazm widowni wzbudza nokautujący cios w zęby; rozkwaszony nos czy rozbita brew dodają tylko kolorytu. Przegrany się nie liczy – może być bez przytomności zniesiony z ringu, by leczyć rany przed kolejnym starciem. W zapasach zaś pokonany, choć też obalony na ziemię, zawsze może stanąć obok zwycięzcy, gdy ręka tego drugiego wznoszona jest w górę. W walce wewnątrzpartyjnej przegrani są potrzebni, by wesprzeć zwycięzców w decydującym już starciu: z innymi ugrupowaniami. Kluczem jest taki dobór reguł i strategii, by ani nieuchronny zwycięzca nie był nadmiernie osłabiony, ani pokonany nie został śmiertelnym wrogiem. Tym różni się on od parlamentarnej opozycji, bez której dobrej woli z reguły da się obejść.
Zapaśniczej techniki politycy – wprawieni w międzypartyjnym mordobiciu – muszą się dopiero uczyć. Tak przynajmniej można sądzić po przebiegu rywalizacji Tusk–Gowin. Szczególnie niebezpieczne jest tutaj sugerowanie nielojalności względem ugrupowania, o przywództwo którego toczy się gra. Nie ma sensu rozstrzygać teraz, kto zaczął – czy Gowin, o którego ewentualnej nowej inicjatywie od miesięcy rozprawiają media, czy Tusk, pokazujący wewnętrznym oponentom drzwi w apogeum światopoglądowego konfliktu w PO. Jest sens zadawać zawodnikom tylko proste pytania: czy wymierzając przeciwnikowi takie ciosy, na jakie się zdecydowali, zastanawiali się, czego się spodziewają w chwili ogłoszenia wyników? Co powiedzą, jeśli wygrają? Co – w razie przegranej? Dla przyszłości polskiej demokracji będą to wypowiedzi ważniejsze, niż im się to dzisiaj wydaje. To one ustawią myślenie o sensie otwartej walki o przywództwo.