Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Fatalny lapsus prezydenta Baracka Obamy o „polskich obozach śmierci” wzbudził w Polsce większe zainteresowanie niż pośmiertne udekorowanie Jana Karskiego Medalem Wolności, najwyższym cywilnym odznaczeniem USA. Lapsus był okropny, tym okropniejszy, że powielał formułę od lat zwalczaną przez polskie ośrodki opiniotwórcze. Jedni dostrzegali w nim niemal casus belli, inni starali się pomniejszyć jego znaczenie. Sytuację zaczęto traktować jako test: pokaż, jak zareagowałeś, a powiem ci, kim jesteś. Bo choć wszyscy byli oburzeni, ale nie wszyscy byli oburzeni tak samo. Wszyscy oczekiwali na naprawienie przez prezydenta Obamę tego, co się wydarzyło, nie wszyscy oczekiwali tego samego. Łatwo też było przewidzieć (jak to zrobił amerykanista prof. Zbigniew Lewicki), że odpowiedź prezydenta USA jedni uznają za zadowalającą, inni wprost przeciwnie: nigdy nie będą usatysfakcjonowani.
Niemal natychmiast po wydarzeniu prezydent Bronisław Komorowski apelował, by fatalnego lapsusu nie wykorzystywać do doraźnych celów politycznych, lecz całe wydarzenie wykorzystać dla ostatecznego zamknięcia sprawy krzywdzącego wyrażenia. Prof. Lewicki wysoko ocenił inicjatywę prezydenta Komorowskiego: napisanie listu do prezydenta USA. Było to, zdaniem profesora, wyciągnięcie ręki i danie prezydentowi Obamie możliwości naprawienia tego, co się stało, i to na piśmie, w formie obszernej, konkretnej i poważnej. Taki list – zdaniem profesora – ma większe znaczenie niż wypowiedzenie rytualnego „przepraszam”. Tak też się stało.
Oburzeniem na Obamę można było objąć całą naszą politykę zagraniczną. Wyliczeniom zawiedzionych nadziei nie było końca. Amerykanie nami gardzą – mówiono – nie dali nam „tarczy”, nie dali wiz, prezydent Obama grał w golfa zamiast przyjechać na pogrzeb prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Dość – mówiono – nie będziemy więcej wspierali Stanów Zjednoczonych.
Leszek Miller utrzymywał, że błąd popełnił – owszem prezydent Obama – ale także prof. Adam Daniel Rotfeld, który powinien był orderu (nie jemu zresztą przyznanego) nie przyjąć, przerwać ceremonię, upomnieć prezydenta, pewnie doprowadzić do tego, że prezydent natychmiast odwoła to, co o „polskich obozach zagłady” powiedział. Daremnie prof. Rotfeld z właściwą sobie subtelnością wyjaśniał, że takich rzeczy się nie robi, że to by ośmieszyło Polskę, i relacjonował podjęte przez siebie i polską dyplomację kroki zmierzające do naprawienia sytuacji.
Według Jarosława Kaczyńskiego winę za prezydencki lapsus ponoszą ci Polacy, którzy nieustannie, nie wiadomo za co, przepraszają i przyznają się do niepopełnionych win. Można z tego wnosić, że nie doszłoby do kompromitującej wypowiedzi Baracka Obamy, gdyby ten wcześniej się nie naczytał książek Jana Tomasza Grossa.
Równie absurdalne wydają się komentarze do polskich reakcji – takich jak odpowiedź na pytanie, skąd tak wielkie uczulenie Polaków na określenie „polskie obozy zagłady”: że jest to reakcja nie całkiem czystych polskich sumień.
Prezydent Barack Obama do polskiego prezydenta napisał m.in.: „Żałuję tego błędu i zgadzam się, że jest on okazją do zagwarantowania, że to i przyszłe pokolenia będą znać prawdę” oraz stwierdził, że „nie istniały »polskie obozy śmierci«”.
List został natychmiast udostępniony, zawieszony na stronie Kancelarii Prezydenta i, rzecz oczywista, odnotowany w prasie amerykańskiej. Domaganie się jeszcze ustnych przeprosin (przez marszałek Ewę Kopacz, Adama Hoffmana, Jacka Kurskiego), uznanie, że ma to samo powiedzieć 38 milionom Polaków, że odpowiedź Polakom ma być dopełniona osobną deklaracją skierowaną do obywateli Stanów Zjednoczonych (Leszek Miller) itp. to albo przejaw zaciętości, albo sposób podgrzewania nastrojów. Tylko po co?...