Pociąg do przeszłości

"Niech pan patrzy, co ten człowiek wyprawia"- łapie się za głowę Tadeusz Mazowiecki. "Najpierw te dwie, teraz ta trzecia. Olbrzymia. To niewyobrażalne" - wtóruje Wiesław Chrzanowski. Obaj patrzą na to, co robi ich wychowanek. No właśnie, co?

19.02.2008

Czyta się kilka minut

Dworzec w Sopocie, godzina 7.16. Niewysoki, pulchny mężczyzna w zsuniętych na nos okularach i niedbale naciągniętej czapce wygląda trochę jak krasnal. Ciągnie kuferek, wsiada do wagonu. Rusza w podróż przez Polskę - do Rzeszowa. To Aleksander Hall: publicysta, wykładowca, historyk. A ostatnio także mąż pani minister edukacji.

Półtora roku pracy

Do Rzeszowa Hall jeździ wykładać historię i nauki polityczne w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania. Po drodze zatrzymuje się w Krakowie, by spotkać się ze studentami Wyższej Szkoły Europejskiej im. Tischnera. Długa podróż.

- Wykłady zajmują cztery dni co dwa tygodnie. Jazda jest wyczerpująca, ale pozostałe dziesięć dni mam już tylko dla siebie - mówi.

Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów zajmuje mu lektura gazet. Potem idzie do Warsu na śniadanie: jajecznica, herbata. "Przepraszam, dziękuję, miłego dnia": ten ujmujący sposób bycia to dla dziennikarza kłopot, bo nikt nie chce powiedzieć o nim złego słowa. Już Kisiel pisał w "Abecadle": "To najmilszy chłopak, jakiego znam".

Na szczęście Hall nie jest człowiekiem sukcesu. Pojmowanego współcześnie, oczywiście. Zwróćcie uwagę: od kilku lat rządzi prawica. Ma 70 proc. poparcia, a Hall, jej współtwórca, nie jest nawet lokalnym radnym.

Nie wygląda na zmartwionego. Jego ostatnia tysiącstronicowa książka "Francja i wielcy Francuzi" (Iskry, 2007) cieszy się uznaniem. Kosztowała półtora roku pracy. Właśnie patrząc na to dzieło, Mazowiecki złapał się za głowę. A Hall ma na koncie jeszcze dwie książki o Francji. Nie powstałyby, gdyby ich autor odnosił sukcesy w polityce.

Kisiel już nie napisałby o nim, że "jest mało pracowity".

Milcz Pan

Hall to dziwne zwierzę. Prawicowiec, ale IV RP nie lubił. Antykomunista, ale bez lustracyjnego zapału. Nawet własnej teczki nie chciał czytać.

Jednak na początku 2005 r. kupił książkę Sławomira Cenckiewicza "Oczami bezpieki" i poczuł się zmuszony wrócić do dawnych czasów: "Gdy w książce Cenckiewicza czytam z bezpieczniackich donosów o swoich uczuciach sprzed ćwierć wieku i o swoich sprawach bardzo osobistych, zastanawiam się, gdzie przebiega granica między poszukiwaniem prawdy historycznej a prawem do prywatności, tak potrzebnym w epoce triumfów »Big Brothera«, »Baru« i innych spektakli, w których chodzi o podglądanie innych" - pisał w "Gazecie Wyborczej".

Hall: - Cenckiewicz przychodził do mnie z sensacjami w stylu: wykryłem agenta! I trafiał kulą w płot. Kiedyś znów spotkałem go w pociągu, wracając z Rzeszowa. Mówił o teczkach: "Ho, ho. Ile o panu jest tam napisane". Niestety, odkryciami dzielił się nie tylko ze mną.

Hall kruszył kopie z powodu Matyldy Sobieskiej i Adama Hodysza. O Sobieskiej, swojej młodzieńczej miłości, mówi powściągliwie: M.S. Polemizując z Cenckiewiczem, przyznał, że 25 lat temu powiedział jej o jedno zdanie za dużo. Hodysza, współpracującego z podziemiem oficera SB, nazywa bohaterem. Cenckiewiczowi wygarnął: "Jeśli ma Pan jakieś nowe dokumenty w sprawie Hodysza, to proszę je pokazać. Jeśli nie, to milcz Pan".

- Ludzie opozycji inaczej patrzą na lustrację niż ci, którzy w walce nie uczestniczyli. Są świadomi tamtych trudności i po ludzku wyrozumiali - historyk Andrzej Friszke tłumaczy reakcję Halla. - Mają też poczucie zwycięstwa: komuna upadła, więc zdrajcy w gruncie rzeczy nie zaszkodzili. I bronią swej prywatności. To zderzenie wartości: prawda kontra prawo do prywatności.

Jak Hall wybrnął z tej kolizji?

Friszke: - Zdrowym rozsądkiem. Nie przecenia roli agentury. Tym różni się choćby od Andrzeja Gwiazdy, ale ma rację - dokumenty to potwierdzają.

Jesienią 2006 r. Hall odebrał telefon. Dzwonił dawny kolega Janusz Molke. Nie rozmawiali kilkanaście lat: od czasu, gdy wyszło na jaw, że Molke był esbekiem. Teraz dzwonił, by przeprosić, i Hall przeprosiny przyjął.

Ostatnia szansa

Czy biografia Halla to dowód, że przyzwoitość i konsekwencja nie popłacają? Przekonał się o tym, gdy w 2001 r. nie wszedł do Sejmu. - Nie zostałem zaakceptowany przez mieszkańców regionu, w którym działałem od 30 lat. Musiałem to przyjąć - kwituje.

Postanowił wziąć urlop od polityki. Tak na dwa lata. Coś jednak z życiem trzeba było robić. Zaczął pisać biografię Charlesa de Gaulle’a. Potem związał się ze szkołą w Rzeszowie. Wiosną 2004 r. obronił doktorat.

Urlop od polityki przedłużał się, aż tu w czerwcu 2004 r. Janusz Lewandowski został eurodeputowanym i zwolnił miejsce na Wiejskiej, które powinno przypaść Hallowi. Lokalne gazety wyliczyły: dostanie dietę (2312 zł) oraz uposażenie (9249 zł), na biuro kolejne 10 tys. Namawiał go Rokita, który w PO czuł się wtedy świetnie. Żona mówiła, że to może ostatnia szansa powrotu do polityki.

Pamięta, jak jechał pociągiem do Rzeszowa, gdy zaczęli wydzwaniać dziennikarze i pytać, czy wejdzie do gry.

- Nie chciałem wracać kuchennymi drzwiami - mówi.

Nie widział się w PO. A być posłem niezależnym, planktonem, brać kasę i nic nie móc zrobić? Bez sensu.

Mazowiecki: - Dobrze zrobił. Uważał, że parlament tamtej kadencji był straszny.

Teraz, znów jadąc do Rzeszowa, mówi: - Prawicy, o jakiej marzyłem, już nie zbuduję. Do polityki nie wrócę. Pracuję nad habilitacją.

Przebijemy się

Kiedyś myślał inaczej. "Co z tego, że dotrwa, gdy po wyborach przestanie istnieć?" - odpowiadał zirytowany w kwietniu 2000 r.

Jarosławowi Kurskiemu na pytanie, czy AWS dotrwa do wyborów. I dalej: "Naszą ambicją jest odnieść sukces i taka powinna być strategia AWS".

Nie było wtedy jeszcze PO ani PiS. AWS rządziła, ale chyba nawet jesień średniowiecza była czasem spokojniejszym. Zbliżały się wybory prezydenckie, Akcja była do nich nieprzygotowana, w klubie grupka 21 posłów (zwano ich "oczko") ustawicznie głosowała przeciw własnemu rządowi. Hall rzucił ideę prawyborów obozu postsolidarnościowego, bo tylko wspólny kandydat prawicy i Unii Wolności ma szansę wygrać z Aleksandrem Kwaśniewskim. Nikt go nie słuchał.

Z bliskimi ludźmi - Janem Rokitą, Bronisławem Komorowskim, Wiesławem Walendziakiem, Kazimierzem Ujazdowskim - kombinował, co robić.

- Czułem, że sami możemy się przebić - tłumaczy Hall. - Ale Rokita wierzył w AWS.

Tyle że za chwilę AWS posypała się jak domek z kart. Powstała Platforma.

- Inni podjęli inicjatywę, ale powinniśmy dołączyć. Tak myślałem - mówi.

Przeciw był znów Rokita, bo "PO to KLD-bis, a tu trzeba budować prawicę". Robiło się mało poważnie. Ówczesna partia Halla i Rokity, Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe, to wychodziła z AWS, to zostawała. Obaj marzyli o wielkiej i rozumnej prawicy, ale nie mogli się porozumieć, jak ją tworzyć. Rokita w końcu wskoczył na Platformę; Hall do Sejmu już się nie przebił.

Wspólne marzenie

Pierwszy raz nie przebił się w 1993 r. Tamte wybory były pogromem prawicy. Na domiar złego jego ówczesna formacja, Partia Konserwatywna, rozłaziła się w szwach. Miała być poważną prawicą, skrojoną na wzór europejski - rok po wyborach odeszło wielu działaczy.

Hall w tym czasie zarabiał na życie. Od 1996 r. uczył historii w Gdańskim Liceum Autonomicznym. - Myślę, że przechodziłem dobrze ten czas. Polityka nigdy nie była moim jedynym żywiołem - mówi.

Stała się na powrót, gdy w styczniu 1997 r. powstało SKL. Stworzyli je Hall, Rokita i Artur Balazs. - Pojawiła się szansa na wymarzoną prawicę - mówi.

SKL rosło w siłę. Marian Krzaklewski pod sztandarem AWS przywrócił prawicy jedność i wiarę w siebie. I choć konserwatystom nie podobał się mariaż z Radiem Maryja, nie wybrzydzali. - Ale czuliśmy się źle - mówi Hall. - W dodatku zorientowaliśmy się, że Rokita patrzył na SKL jak na przepustkę do AWS.

Po zwycięstwie Akcja obrała inny niż wymarzony przez Halla kierunek. Zabrała się co prawda za wielkie reformy społeczne, ale rozsadziły ją utajone na chwilę ambicje polityków. Hall nawoływał do opamiętania. Bez skutku. Marzenie o wielkiej rozumnej prawicy rozwiało się.

Ojcobójca i morderca

A marzył o niej od początku lat 90. Był wtedy posłem Unii Demokratycznej. Partia ta, "zszyta" z komitetów wspierających Mazowieckiego, trzeszczała od narodzin. Mazowiecki: - Dobrześmy się rozumieli w tej Unii, ale był problem skrzydeł. Tu Kuroń, tam Hall. Dwie frakcje widziały partię według swoich wyobrażeń.

Wyobrażenie Halla coraz rzadziej brało górę. Jak podczas głosowania na marszałka Sejmu, gdy UD zgłosiła kandydaturę Olgi Krzyżanowskiej, a sejmowa prawica Wiesława Chrzanowskiego. Ten drugi Hallowi był bliższy. Musiał się jednak podporządkować.

- Miałem wyrzuty sumienia po głosowaniu - mówi.

Chrzanowski: - Podszedł do mnie i powiedział, że jest mu głupio. Ja żalu nie miałem.

Hall: - Także za swoją porażkę uważam, że Mazowiecki i Chrzanowski nie stworzyli tandemu. Przecież oni powinni być w jednej wielkiej chadeckiej partii.

Ale sam długo nie wytrzymał w partii z Mazowieckim: odszedł we wrześniu 1992 r. - Cóż mogłem powiedzieć? - wspomina były premier. - Olek miał to ciągłe marzenie o rozumnej prawicy. Przekonywałem go, że w Polsce prawica jest skażona skrajnością. Szanowałem jednak ten wybór. Nie był koniunkturalny.

Odejście Halla z UD to bodaj pierwszy po 1989 r. przykład decyzji politycznej podjętej z przyczyn programowych, a nie towarzyskich czy ambicjonalnych. Hall ruszył w nieznane.

- Podejmując się tego zadania, miał jednak w tyle głowy świadomość słabości prawicy - ocenia Chrzanowski. - Był w tym defetyzm, że sami nie damy rady, że trzeba się oglądać na centrum. To mnie z nim różniło.

Gdyby Chrzanowski z Mazowieckim potrafili stworzyć jedną partię, polityczne decyzje Halla byłyby łatwiejsze. Choćby podczas wyborów szefa sejmowej komisji konstytucyjnej.

- Nie będę o tym mówił - macha ręką Mazowiecki.

Nie pamięta?

- Pamiętam. I co z tego? Olek uległ taktyce prawicy.

Hall ledwo co wyszedł z UD, lecz - aby nie startować przeciw Mazowieckiemu - wycofał swoją kandydaturę. Tyle że prawica zgłosiła kolejnego kandydata. Hall nie chciał go poprzeć, ale głosowanie za Mazowieckim, jego zdaniem, byłoby sprzeczne z logiką. Wstrzymał się od głosu i były premier przegrał. "Gazeta Wyborcza" okrzyknęła Halla ojcobójcą.

- Bolało, ale nie mogłem postąpić inaczej - mówi.

Chęć bycia konsekwentnym co rusz zmuszała go do zachowań, które na pierwszy rzut oka wyglądały na brak konsekwencji. Odszedł z UD, by tworzyć prawicę, a prawica wtedy była na froncie "zimnej wojny religijnej", akurat toczono bój o aborcję. W styczniu 1993 r. zgłosił poprawki umożliwiające obowiązujący do dziś kompromis. Tyle że część prawicy kompromis wykluczała.

Po głosowaniu szedł z jednym z posłów sejmowym korytarzem. Z przeciwka zaś pewna prawicowa posłanka. "Mordercy!" - syknęła.

Zły duch

O zdradę ideałów oskarżano go już wcześ­niej. Zwłaszcza po tym, gdy we wrześniu 1989 r. przyjął propozycję Mazowieckiego i wszedł do rządu. Rozeszły się wtedy jego drogi z większością przyjaciół. Dla radykalizujących się młodych z Wybrzeża, jak Wiesław Walendziak, okazał się apostatą.

Hall: - Miałem wrażenie, że więzi z młodą gwardią są silne, że rozumiemy się bez słów. To był błąd. Oni uważali, że zmiany idą za wolno. Swoje zrobiło i to, że w Gdańsku bywałem rzadko. Ale nie wiem, czybym ich przekonał, bo Lech Wałęsa, dla nich autorytet, też coraz krytyczniej patrzył na linię rządu.

- Zrezygnował wtedy z politycznych ambicji i oddał się celowi, jakim była budowa państwa - ocenia Friszke. - Ale koszt był spory: nie mamy normalnej prawicy. Z drugiej strony, jego środowisko nie powstrzymałoby trendu. Już rok 1990 pokazał, że demagogia popłaca.

Hall należał do najbliższych współpracowników Mazowieckiego. Co prawda, gdy pierwszy raz szedł do gabinetu premiera, strażnicy nie chcieli go wpuścić, bo przyszedł niedbale ubrany, z reklamówką w ręce.

Był "złym duchem" Mazowieckiego. Popierał usuwanie oblegających gmachy PZPR młodych radykałów i użycie siły wobec rolników pod Mławą. - Państwo wkraczające na drogę demokracji nie mogło być państwem słabym, jak PRL pod koniec, lecz powinno mieć odwagę bronić prawa - mówi. - Nie doceniłem tego, że ludzie w mundurach formacji, która niedawno pałowała opozycję, teraz też się źle kojarzyli.

Czas budowy nowego państwa to także czas przykrych niespodzianek. Wiosną 1990 r. dowiedział się, że jeden ze współpracowników, Zdzisław Pietkun, którego wziął ze sobą do Warszawy, był w latach 80. agentem SB o pseudonimie "Irmina". I chyba nie przypadkiem zniknął z gmachu przy al. Ujazdowskich w momencie rozwiązania tej formacji.

Te rewelacje jednak nie zrobiły z Halla zwolennika rozliczeń, do których coraz głośniej nawoływał Wałęsa. Został przy Mazowieckim. Co więcej, namawiał go do startu w wyborach prezydenckich. "Wojna na górze" wchodziła w ostatnie stadium i żadne próby mediacji nie pomagały. Na jednym ze spotkań "ostatniej szansy" u arcybiskupa Gocłowskiego obecni byli Wałęsa, Mazowiecki, Geremek, Olszewski, Hall, Michnik i Kuroń. Wałęsa swoje: "Ja będę prezydentem, a pan Bronek wiceprezydentem". Zapadło milczenie. Michnik padł na kolana i zaczął błagać Wałęsę, by nie startował. Nagle Hall bez ogródek wypalił: "Lechu, ty się do tego nie nadajesz". Cisza do kwadratu.

Mazowiecki: - Wałęsa nie mógł mu tego zapomnieć. Nawet kiedy już się ze mną pogodził.

Hall coraz rzadziej bywał w Gdańsku. - Nie było to przyjemne. To był bastion wałęsizmu, a czas był taki, że nawet przyjaźnie pękały - wspomina.

Przyjaźnie odbudował. Pozostał jednak przy zdaniu, że Mazowiecki byłby lepszym wyjściem dla kraju. - Drugi raz zaangażowałbym się po jego stronie - mówi. - Ale czy wiedząc, że musi przegrać, namawiałbym go do startu? Nie wiem.

Rzetelna robota

Poznał go bliżej na strajku w stoczni, w sierpniu 1988 r.

- Zaimponował mi - mówi Hall. - Przyjechał i został, choć nie musiał.

Spali na styropianie. Patrzyli na nowe pokolenie robotników i mieli nadzieję, że strajk pomoże w odrodzeniu "Solidarności". Odtąd byli politycznym tandemem. Mistrz i uczeń.

Tymczasem strajk brnął w ślepą uliczkę. Po pacyfikacji Nowej Huty i pod stocznię podjechało ZOMO z całym inwentarzem: suki, koguty, syreny. Wojna nerwów. Z każdą godziną stawało się jasne, że zwycięstwa nie będzie.

- Ale Lechu chodził i wołał "Nie ma wolności bez »Solidarności«!" - mówi Hall. - Podgrzewał atmosferę, lecz nie miał pomysłu na zakończenie strajku. To, co robił Mazowiecki, było za to rzetelną robotą polityka szukającego wyjścia.

- Zależało mi, aby ci młodzi ludzie nie wyszli stamtąd z poczuciem klęski - wspomina Mazowiecki, który poróżnił się wtedy z Wałęsą.

Wynik był remisowy: strajk zakończyli sami strajkujący.

Zwycięstwo przyszło rok później. Hall zasiadł do Okrągłego Stołu. Jeszcze jesienią 1988 r. na łamach "TP" postulował dialog, pod warunkiem uznania przez władzę "Solidarności". "Przebudowa fasady jest oczywiście możliwa bez »Solidarności«, prawdziwe polityczne otwarcie - nie" - pisał.

Ale przed wyborami w 1989 r. domagał się, by "Solidarność" uznała inne środowiska i otworzyła dla nich listy wyborcze. Mazowiecki był tego samego zdania. Obaj w geście protestu odmówili kandydowania.

Chrzanowski: - Olek pokazał klasę. Z drugiej strony szkoda, że nie poszedł dalej. Uważał jednak, że w 1989 r. nierealne jest budowanie ugrupowania, które by stało w opozycji do głównego nurtu.

Hall to ja

To, że potrafi iść pod prąd, pokazał jednak wielokrotnie. Zwłaszcza w czasie stanu wojennego. Do podziemnych struktur "Solidarności" wszedł za namową Bogdana Borusewicza.

- "Borsuk" przekonał mnie, że trzeba pokazać trwałość symbolu, jakim był związek - mówi.

Pierwsze dni po 13 grudnia były najbardziej dramatyczne. Z obławy mało komu udało się wydostać. Także Hall o mało nie wpadł. Gdy na widok milicji zaczął uciekać, natychmiast się wywrócił. Milicjanci podnieśli go, otrzepali ze śniegu i po wylegitymowaniu puścili, próbując jeszcze uspokoić. Trudno powiedzieć, co się działo na komisariacie, gdy zrozumieli, kogo mieli w ręku.

Mieszkał wtedy trochę na Wybrzeżu, trochę pod Warszawą, gościł też w Krakowie. Bywał w luksusowych willach i w komórkach pod podłogą. Z każdym miesiącem tracił wiarę w sens ukrywania. - Wymagało to ogromnej pracy wielu ludzi, a pożytku dawało niewiele - mówi.

Legenda potrzebowała jednak bohaterów i Hall był jej zakładnikiem. Lecz coraz mniej zgadzał się z polityką podziemnego związku. Dał temu wyraz z początkiem 1984 r. , gdy sprzeciwił się strajkowi generalnemu.

- Na co komu frontalna konfrontacja? - mówi. - Byłem zwolennikiem długiego marszu i odtworzenia środowisk.

Zarzucono mu nielojalność.

- Ale z prawdziwym konfliktem lojalności zmierzył się, gdy rozważał ujawnienie - ocenia Friszke. - Z jednej strony była wierność dla sprawy, która w 1984 r. wydawała się przegrana, z drugiej wierność roli, jaką sobie wyznaczył, czyli myśliciela budującego zalążki prawicy.

Do wyjścia z podziemia namawiał go Stanisław Stomma. Przekonywał, że jest potrzebny w życiu legalnym. W wyprowadzanie ludzi z podziemia, bez upokarzających oświadczeń, angażował się także Chrzanowski. Łącznikiem, który na Wybrzeżu prowadził go do Halla, był... Pietkun.

Nie wiadomo, kiedy Pietkun stał się "Irminą".

- To jedna z największych zagadek podziemia - mówi Friszke - Pietkun związany był z opozycją od 1978 r. Nie ma pewności, czy nie zwerbowano go już po wyrzuceniu ze studiów. Nie wiadomo też, co przekazywał SB, a może i wywiadowi. Dokumentacji tych spraw nikt nie odnalazł.

Hall: - Jeśli zwerbowali go przed 1984 r., to by znaczyło, że SB znała każdy mój ruch.

Wreszcie postanowił się ujawnić. Jego decyzja budziła kontrowersje: ortodoksi mawiali, że z konspiry wychodzi się tylko przez więzienie.

Hall: - Starałem się wyjść honorowo: wystąpiłem ze struktur, odczekałem pół roku i wróciłem do domu.

Pierwsze, co zrobił, to telefon do Wałęsy. Po 10 minutach przyjechała SB. Zapytali o Halla. "Hall to ja", odparł i pojechał na komisariat. Ale równie szybko go puścili.

Nie wierzył, że "Solidarność" wróci. Na powierzchni zaangażował się w pracę klubu myśli politycznej "Dziekania" kierowanego przez Stommę. Był przekonany, że to początek marszu, który zaprowadzi kiedyś do wielkiej prawicowej partii. Jednak w czasie pielgrzymki Jana Pawła II w 1987 r. przekonał się, że wszystko musi się kręcić wokół słowa: "Solidarność".

- To był czas politycznego dojrzewania Olka - ocenia Chrzanowski. - Z działacza stawał się politykiem. I to był też początek jego drogi do Okrągłego Stołu.

Hall: - Zorientowałem się, że jestem facetem w średnim wieku, a nie dobrze zapowiadającym się liderem młodego środowiska.

Sami jurodiwi

Był nim z pewnością, gdy 15 sierpnia 1980 r. razem z działaczami Ruchu Młodej Polski wkroczył do stoczni. Na ich widok Wałęsa zaintonował hymn.

Hall: - To, jak on panował nad sytuacją, rzucało się w oczy.

Ale z początku strajk go nie porwał. Pierwszego dnia, w rozmowie telefonicznej ze swą sympatią Matyldą Sobieską mówił, że nie spodziewa się rewelacji. Był zmęczony, ledwo zakończyła się akcja na rzecz uwolnienia działaczy RMP, a tu znów trzeba było zakasać rękawy. Ale środowisko Halla zaangażowało się w strajk na całego.

Po zwycięstwie Wałęsa powiedział: "Chcę się na was oprzeć", więc tworzyli administrację powstającego związku. Ale bez Halla. - Uważałem, że trzeba wspierać, ale nie należy się roztapiać. Mieliśmy własną tożsamość - tłumaczy.

Kończył się czas opozycji lat 70. Hall wiedział, że będzie inaczej.

Nie wiedział tylko, czy lepiej. To był też czas jego miłości. Pewnego dnia zwierzył się Sobieskiej, że w SB jest "ktoś, kto nam pomaga". To było to jedno zdanie za dużo. Nie wiedział, że związek z Sobieską dogorywa, a ona sama od 1979 r. jest agentką o pseudonimie "Andrzej" i pisze na niego raporty. Ostatni raz widział ją w 1981 r.

Karnawał "Solidarności" wciągnął też jego rodziców. Ojciec przestał płacić składki w PZPR, matka wyprosiła wejściówkę na I Zjazd "Solidarności". Patrzyła, jak jej kudłaty, nieogolony syn spacerował przed halą z równie dziwnie wyglądającym Lesławem Maleszką. "Co za ludzie w tej »Solidarności«, sami jurodiwi" - pomyślała.

Hall koncentrował się na tworzeniu włas­nego środowiska. Jednocześnie miał niemal nieograniczony dostęp do Wałęsy.

- On się nas oparł organizacyjnie, ale dobrze, że od polityki miał dojrzalszych doradców. Tej roli moglibyśmy nie udźwig­nąć. Nie umielibyśmy wypracować tej linii unikania starcia - wspomina.

Ale 12 grudnia 1981 r. doradcy Wałęsy z Komisji Krajowej nie obawiali się starcia. Tego dnia Hall miał imieniny, lecz nie był w imprezowym nastroju. Od "kogoś, kto nam pomaga" dostał informację "Ula przeprasza cię, ale dziś do ciebie nie przyjdzie". Pobiegł do stoczni, na obrady Komisji. Powiadomił Wałęsę, namawiał działaczy, by się ukryli. Ale ci nie dali wiary, że dzieje się coś niedobrego. Wierzyli w dziesięciomilionowy związek.

- Przez chwilę żyłem w dwóch epokach równolegle - mówi. - Już wiedziałem, a oni ciągle obradowali.

Osobowość psychopatyczna

Halla szyfrem uprzedził Adam Hodysz: esbek, który w 1978 r. przeszedł na stronę opozycji.

A było to tak: po jednym z zatrzymań Hodysz odprowadzał Halla do wyjścia i wtedy zadeklarował pomoc. Jeszcze tego samego dnia spotkali się i uzgodnili formę współpracy. Informacje Hodysza okazały się bezcenne. Na początek: że władza szykuje represje, a w Wolnych Związkach Zawodowych jest agent.

Hodysz pracował dla opozycji przez sześć lat, aż do momentu aresztowania. Dzięki niemu opozycja mogła izolować agentów przysyłanych choćby do kółka kształceniowego, które Hall prowadził.

Hodysz zapłacił wysoką cenę: wpadł w 1984 r. i poszedł na długie lata do więzienia. Dlatego Halla tak zirytowała książka Cenckiewicza, sugerująca, że ich współpracownik mógł służyć władzy do manipulowania opozycją.

W tamtym czasie Hall prowadził cygańskie życie. - Rodzice tolerowali to, choć ojca irytowała groźba rewizji. Ale zawsze miałem wikt i opierunek.

Nie miał za to pracy. Groziło mu wojsko, bo zmieniono mu kategorię na A, choć wcześniej miał w papierach: "Osobowość psychopatyczna, schizoidalna. Wybitnie niechlujny wygląd zewnętrzny".

- Cóż, to ostatnie się zgadzało - przyznaje.

Uczyć nie mógł. Raz dostał pracę w bibliotece i został zwolniony dyscyplinarnie. Znajomy załatwił mu pracę ze schizofrenikami. On "osobowość psychopatyczna", był psychoterapeutą. - Mam z tego powodu wyrzuty sumienia. Nie miałem kwalifikacji do pracy z tymi ludźmi - mówi.

I tę pracę stracił, lecz z powodów politycznych, a nie braku kwalifikacji.

Wreszcie dostał stypendium od Towarzystwa Kursów Naukowych - podziemnego uniwersytetu. Wypłacał mu je Jan Józef Lipski.

Jajecznica z 20 jaj

Był to już czas, gdy Halla znano z debat w prasie podziemnej. Jego polemika z KOR--ow­cami odbiła się echem. Chrzanowski pamiętał te teksty i ucieszył się, gdy poznał Halla. Brali udział w sesji, którą w 1978 r. zorganizował o. Ludwik Wiśniewski, pt. "Patriotyzm, nacjonalizm, katolicyzm". Przyjechały wielkie nazwiska: Jerzy Turowicz, Bohdan Cywiński, Jan Strzelecki. Chrzanowski miał "reprezentować" nacjonalizm i czuł się zaproszony głównie po to, by inni mogli go krytykować. Turowicz opowiadał o antysemityzmie przedwojennej endecji.

Chrzanowski: - Nagle głos zabrał Hall i wymieniał: Ignacy Chrzanowski, Władysław Konopczyński, Edward Taylor, Józef Kostrzewski. Czy nacjonalizm można sprowadzać tylko do tępego antysemityzmu? Turowicz złagodził stanowisko.

Chrzanowski był zachwycony: narodowa młodzież, którą do tej pory znał, była, owszem, przyzwoita i na Msze za Dmowskiego chadzała, ale gdańszczanie byli bardziej wyrobieni intelektualnie.

Spotykali się częściej. Hall przyprowadzał nowych ludzi. Z Łodzi, z Poznania. Warszawski dom Chrzanowskiego stał się metą dla działaczy RMP. Nocowali tu, dyskutowali, oświadczali się swoim dziewczynom.

- No, prowadziłem podrzędną noclegownię - uśmiecha się Chrzanowski. - W sklepach mało co było, więc jak widziałem jajka, kupowałem zapas. Robiliśmy jajecznicę na wielkiej patelni.

Hall cierpiał, bo lubił herbatę, a u Chrzanowskiego było jej mało. Ten zaś próbował tłumaczyć Hallowi, że ubrania do plecaka można zapakować poskładane. - Bardzo go to irytowało - mówi Chrzanowski.

Wizja i rozczarowania

Ta znajomość okazała się ważna. Chrzanowski, były żołnierz AK i więzień stalinowski, miał wszelkie cechy autorytetu, którego młode środowisko potrzebowało. Wcześniejsze doświadczenia były bowiem trudne.

A wydawało się, że gdy na przełomie 1975/76 Hall poznał Andrzeja Czumę, wszystko było jak trzeba. Czuma wyszedł wtedy z więzienia za próbę wysadzenia pomnika Lenina w Poroninie. Stała za nim legenda. - Imponowała nam ta konspiracja niepodległościowa - wspomina Hall.

Gdańszczanie poznali też Leszka Moczulskiego. W 1976 r. przystąpili do Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Niestety, w ROPCiO doszło do rywalizacji Czumy z Moczulskim. Moczulski miał charyzmę, roztaczał wizję wielkiej organizacji niepodległościowej.

- Czuma nie mógł zaakceptować przewagi intelektualnej Moczulskiego - mówi Hall. - Padły brzydkie oskarżenia, o malwersacje i kontakty z służbami. Mogli się uzupełniać, a tak ich autorytety na naszych oczach się załamywały. Musieliśmy stanąć na nogach.

Gdańska młodzież, pod nieformalnym przywództwem Halla, zaczyna tworzyć swój ruch. Od 1977 r. wychodzi pismo "Bratniak", w 1978 r. powstaje Ruch Młodej Polski. W deklaracji wymienili sprawy najważniejsze: "osoba ludzka, wspólnota narodowa, państwo". W tej właśnie kolejności.

- Cechowała ich przewaga myślenia nad czynem - mówi Friszke. - A jeśli czyn, to związany z rozpowszechnianiem myśli.

Nie jesteśmy wariatami

Trzon RMP stanowili ludzie, którzy w 1972 r. zjawili się u o. Ludwika Wiśniewskiego. Wybąkali prośbę, by był ich przewodnikiem w antykomunistycznym sprzeciwie. Zgodził się. To był przełom: Wiśniewski, człowiek otwartego katolicyzmu spod znaku "Tygodnika Powszechnego", na prelekcje zapraszał Mazowieckiego, Kisielewskiego.

Hall: - Otwierał przed nami świat. Jego rekomendacja wystarczała i poznawaliśmy ludzi, do których nasi rówieśnicy nie mieli szans trafić.

Dzięki tym kontaktom dowiedzieli się ważnej rzeczy: nie byli samotnymi wariatami. Poważni ludzie myśleli tak jak oni.

Ale ich grupka odróżniała się na tle niewielkiej opozycji przedsierpniowej.

- Czytałem teksty Kuronia - wspomina Hall. - Miałem dla niego ogromny szacunek, ale to nie był mój język.

Przyszłych KOR-owców grupa Halla poznała na obozie Klubu Inteligencji Katolickiej w beskidzkiej Pewli. Dyskutowali, ale nie dali się przekonać.

Friszke: - Byli odważni, odwołując się do endecji, bo była ona synonimem antysemityzmu. Uważano, że to ich doprowadzi do moczaryzmu. Obawy okazały się nieuzasadnione.

Smuga na ścianie

Skąd w Gdańsku na początku lat 70., w środku PRL, pojawili się ludzie marzący o prawicy?

- Młodzież, która pytała o Polskę, szukała często w tradycji przedkomunistycznej - mówi Friszke. - Studenci historii czerpali inspirację z dwudziestolecia. Po drugie, w Warszawie ton nadawały środowiska wyrosłe z Marca 1968, a Gdańsk był prowincją. Ale Hall od początku w myśli Dmowskiego szukał tego, co da się pogodzić z demokracją.

Nie wyniósł tych przekonań z domu. Ojciec należał do PZPR. Na Olka wpływ za to miał dziadek, który mieszkał w Zabrzu, i u którego spędzał dużo czasu.

Gdy przyszedł 1968 r. , piętnastoletni Hall był już po lekturze kilku ważnych książek. Wiedział, czym był Katyń. I gdy słuchał, jak Gomułka pluł na Pawła Jasienicę, jego ulubionego autora, miał jasność, po której stronie się opowiedzieć.

- To był moment identyfikacji - mówi.

Trzymał kciuki za studentów. Ale w 1968 r. śledził także wydarzenia we Francji. I kibicował... de Gaulle’owi. W zrewoltowanej paryskiej młodzieży widział komunistycznych utopistów, a jemu spodobała się prawica i jej szacunek dla państwa.

Niedługo potem w liceum Hall - wraz z Arkadiuszem Rybickim, Grzegorzem Grzelakiem i Wojciechem Samolińskim - założył Front Wyzwolenia Narodowego. Chcieli walczyć z komuną przy pomocy małego sabotażu. Pisali po murach "MO równa się swastyka", zrywali portrety Lenina. Wydmuszkami z farbą celowali w partyjne hasła.

Hallowi nie zawsze się udawało. Raz wydmuszki rozgniótł w kieszeni i wrócił do domu w poplamionych spodniach.

Friszke: - To była niebezpieczna zabawa. Mogła prowadzić do wieloletniego więzienia. Na szczęście daleko w tym nie zaszli.

- Nie bardzo wiedzieliśmy, co robić - przyznaje Hall. - Wzorce wzięliśmy z AK. Ten radykalizm miał i tę cechę, że Katyń, zbrodnie UB, Gomułka to było jedno. Dlatego w 1970 r. nie zaskoczyła mnie brutalność władzy. Później zrozumiałem cezurę roku 1956.

Z czasem doszły pomysły użycia materiałów wybuchowych. Dla Halla było to już o krok za daleko. Grupie groził rozłam. Gorące głowy ostudził dopiero o. Wiśniewski.

Najpierw jednak, wiosną 1969 r. , na ścianie jednej z kamienic przy ul. Mariackiej pojawił się antykomunistyczny napis: to była pierwsza akcja Halla i kolegów.

SB szybko go zamalowała. Pozostała ciemna smuga farby. Jest tam do dziś.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Publicysta, dziennikarz, historyk, ekspert w tematyce wschodniej, redaktor naczelny „Nowej Europy Wschodniej”. Wieloletni dziennikarz „Tygodnika”. Autor i współautor książek: „Przed Bogiem” (2005), „Białoruś - kartofle i dżinsy” (2007), „Ograbiony naród ‒… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2008