Noc nad Madrytem

Jestem kibicem Tottenhamu, a przecież czuję, że mogę po finale Ligi Mistrzów śpiewać hymn Liverpoolu. Taka jest moja opowieść o kibicowaniu i taka jest moja opowieść o życiu, z którym kibicowanie się splata.
z Hiszpanii

03.06.2019

Czyta się kilka minut

 / BURAK AKBULUT / ANADOLU AGENCY / GETTY IMAGES
/ BURAK AKBULUT / ANADOLU AGENCY / GETTY IMAGES

Nagle urodzona miłość nie zestarzała się dotąd, nie zwiędła, i miasto jest mi dzisiaj jak stara legenda, w której się śniło, lecz nic nie ziściło.
Józef Łobodowski, Noc nad Madrytem

W telewizji widać lepiej: twarze zawodników i trenerów, malujące się na nich emocje, powtórki najbardziej efektownych zagrań i tzw. kontrowersyjnych momentów. Kiedy oglądasz w telewizji, po paru sekundach wiesz, że sędzia miał rację, już w pierwszej minucie finału Ligi Mistrzów dyktując karnego dla Liverpoolu za – owszem, przypadkowe, ale jednak – zagranie ręką pomocnika Tottenhamu Moussy Sissoko. Czego w telewizji nie zobaczysz, to zwykłych fanów piłki, którzy długo po zakończeniu transmisji opuszczają jeszcze stadion i idą długim szpalerem w stronę miasta, zmęczeni i upojeni tym, co przeżyli, równie mocno jak piłkarze, a pewnie jeszcze mocniej, bo kiedy wdajesz się z nimi w rozmowę, słyszysz, ile dni spędzili w podróży na ten mecz i ile mają jeszcze przed sobą. Kiedy rozmawiasz z przegranymi, możesz wręcz odnieść wrażenie, że przeżywają klęskę bardziej niż ci, których wspierali, a którzy może myślą już o wakacjach albo nawet, kto wie, o zmianie klubu na taki, w którym po sukces idzie się prostszą drogą.

Wrażenie to nie zostaje z tobą jednak na długo: po pierwsze, interesujesz się futbolem nie od dziś i wiesz, że nawet jeśli są świetnie opłacani i żyją w wieżach z kości słoniowej, to piłkarze naprawdę wychodzą na boisko, by dać z siebie wszystko i szukać sensu tego, co robią (widziałeś zresztą po meczu kapitana Liverpoolu, Jordana Hendersona, podchodzącego do sektora kibiców, by płakać tam w objęciach własnego ojca, czytałeś też słowa 20-letniego obrońcy Trenta Alexandra-Arnolda, który jeszcze parę lat temu podglądał najlepszych graczy tej drużyny przez płot, a teraz pisze na portalu społecznościowym, że jest normalnym chłopakiem z Liverpoolu, któremu właśnie spełniły się marzenia). Po drugie zaś, kiedy idziesz ulicą wśród przegranych, tak naprawdę prawie w ogóle nie rozmawiasz: niewiele jest dźwięków ciszy równie intensywnych, jak te, które unoszą się nad setkami fanów futbolu wychodzących z meczu, który skończył się porażką.

Smak wielkiego dramatu

Nie będziemy tu jednak mówili o przegranych, a w każdym razie nie od razu: kończąca się właśnie noc nad Madrytem była przecież nocą wielkiego triumfu. Oto Liverpool FC, prowadzony przez charyzmatycznego Niemca Jürgena Kloppa, po raz szósty wygrał najważniejsze rozgrywki pucharowe Europy. Niewiele jest w historii futbolu klubów owianych taką legendą i rozgrywających mecze, które na zawsze wpisały się do kronik tej dyscypliny.

Tegoroczny finał Champions League nie będzie się wprawdzie do nich zaliczał – tzw. widz neutralny przyzna bez oporów, że sam mecz rozczarował (Liverpool po szybko strzelonej bramce nie grał z taką intensywnością, do jakiej przyzwyczaił miłośników piłki, ba: próbował wybijać rywali z uderzenia, pragmatycznie opóźniając każdy moment wznowienia gry) – ale po pierwsze, finały Ligi Mistrzów, gdzie sukces jest już na wyciągnięcie ręki, często przebiegają właśnie w ten sposób. Po drugie zaś: zanim Liverpool w ogóle znalazł się w finale, musiał odrobić trzybramkową stratę z pierwszego meczu z Barceloną i dokonał tego, wygrywając w rewanżu 4:0. Emocjami, jakie wówczas zafundował tzw. widzom neutralnym, można by obdzielić kilkanaście finałów.

W drodze na stadion kibice obu drużyn szli ramię w ramię, nie czuć było atmosfery zagrożenia, nawet jeśli ktoś w "niewłaściwej" koszulce wchodził samotnie w tłum fanów rywala; za chwilę idący po lewej mężczyzna weźmie ojca pod rękę / Fot. Michał Okoński

To z Liverpoolem wiąże się też opowieść o innym klasyku Ligi Mistrzów, rozgrywanym przed 14 laty w Stambule, gdzie przegrywający do przerwy 3:0 z Milanem klub z Anglii odrobił straty w ciągu drugich 45 minut, doprowadził do dogrywki, a następnie zwyciężył po serii rzutów karnych, zresztą dzięki heroicznej postawie bramkarza Jerzego Dudka. Wśród europejskich nocy jest i ta z 1977 r., kiedy po wygranej 3:1 z Borussią Mönchengladbach Liverpool pierwszy raz triumfuje w Pucharze Europy, i ta zakończona w sposób jakże odmienny, podczas której w 1985 r. na brukselskim Heysel Anglicy przegrywają 1:0 z Juventusem, a przed rozpoczęciem meczu dochodzi do bójek kibiców, zawalenia się jednej z trybun i śmierci 39 osób. Innym, choć z pewnością niezestawialnym z tamtym rodzajem dramatu był ubiegłoroczny finał, w którym Liverpool uległ ­Realowi na skutek cynicznego faulu Sergio Ramosa na Mohamedzie Salahu, przewrotki Garetha Bale’a i dwóch wciąż trudnych do pojęcia błędów bramkarza Lorisa Kariusa.

Narada w pomieszczeniu na buty

Wspominam o klęskach nie tylko dlatego, że w dziejach Liverpoolu (czy tylko jego?) było ich sporo. W 1989 r. drużyna dała sobie np. wyrwać mistrzostwo Anglii, przegrywając u siebie z Arsenalem i tracąc decydującego gola już w doliczonym czasie gry, w 2014 r. straciła szansę na tytuł po błędzie wychowanka i kapitana Stevena Gerrarda, który potknął się i zgubił piłkę, dzięki czemu to Chelsea zdobyła zwycięską bramkę.

Rzecz w tym, że nie ma chyba drugiej drużyny, która potrafiłaby się z równą determinacją po klęskach podnosić. Po ubiegłorocznej porażce np. Kariusa w bramce zastąpił Alisson Becker, w drugiej połowie meczu z Tottenhamem broniący wszystko to, co bramkarz obronić powinien; już po finale trener pokonanych Mauricio Pochettino komplementował strategię władz Liverpoolu, konsekwentnie realizujących przygotowany wspólnie z trenerem Kloppem strategiczny plan mający zapewnić klubowi stałe miejsce w europejskiej elicie. W świecie chaotycznego szastania pieniędzmi (weźcie arabskich szejków, którzy wpompowali setki milionów euro w Paris Saint-Germain, a których pracownicy w Champions League wciąż niczego nie osiągnęli) klub z miasta Beatlesów jest przykładem zarządzania odpowiedzialnego.

Ach, oczywiście: realizacja wspomnianego tu planu warunkowana jest finansami, w których przewaga w finale Ligi Mistrzów była zdecydowanie po stronie liverpoolczyków: najlepszy na boisku holenderski obrońca Virgil van Dijk kosztował 75 milionów funtów; kwotę będącą poza zasięgiem Tottenhamu, który zaciskając pasa na budowę nowego stadionu nie wydał na nowych piłkarzy ani funta. Choć z drugiej strony skupianie się na finansach byłoby niesprawiedliwością; Jürgen Klopp imponuje przede wszystkim sposobem, w jaki potrafi wyszkolić zawodników, których odziedziczył, a których kiedyś – jak Jamesa Milnera – uważano za przeciętnych.

Lepszym przykładem wyciągania wniosków z klęski byłyby więc wydarzenia po porażce z Crveną Zvezdą Belgrad w 1973 r. To wówczas, w ciasnym pomieszczeniu na piłkarskie buty, na niewygodnych krzesełkach z plastiku, nad skrzynkami piwa i pod rozwieszonymi na ścianach wycinkami z prasy, wśród których były również, co tu kryć, rozkładówki „Playboya” (tego w dzisiejszych szatniach piłkarskich szczęśliwie się już nie uświadczy, a maczyzm powoli przegrywa), spotkali się trenerzy Bill Shankly, Bob Paisley, Joe Fagan i mroczny Reuben Bennett, o którym opowiadano, że radził kontuzjowanym zawodnikom, by rozcierali bolące miejsca drucianą szczotką. Podczas szczerej wymiany zdań doszli do wniosku, że ich podopieczni nie radzą sobie na kontynencie (choć zwyciężają w Anglii), bo styl ich gry jest przestarzały, a potem dokonali taktycznej rewolucji, dzięki której prowadzony przez Paisleya Liverpool w latach 1977-84 sięgnął po cztery europejskie puchary.

Czy futbol może być zbawiony

Zawieśmy na razie pytanie, czy podobne narady w świecie dzisiejszej piłki są jeszcze możliwe – i czy np. szkoleniowiec Tottenhamu Mauricio Pochettino będzie chciał i umiał dokonywać swojej rewolucji bez potężnego zastrzyku finansowego. Przez ostatnich kilka miesięcy nie krył przecież frustracji wywołanej faktem, że ocenia się go wedle takich samych kryteriów, co szkoleniowców najbogatszych klubów, on zaś nie ma do dyspozycji dostępnych im narzędzi – z drugiej strony jednak sam przed madryckim finałem przedstawiał się jako rewolucjonista-romantyk, dając dziennikarzom za punkt odniesienia ryzykowny z perspektywy kogoś urodzonego nad Wisłą przykład swojego rodaka, Ernesto „Che” Guevary.

Wspomnijmy raczej o tym, że legendę Liverpoolu współtworzą nie ekonomiczne „narzędzia” i rodzące się w głowach ideologów abstrakcyjne pomysły na zbawianie świata, ale ludzie. Największy z nich (a przynajmniej największy przed Kloppem…) był wspomniany już Bill Shankly, choć owszem: także on próbował ponad pół wieku temu zbudować wokół stadionu Anfield rodzaj utopijnej socjalistycznej wspólnoty jednoczącej robotników ze zwykłymi mieszkańcami miasta. Urodzony w szkockim Glenbuck, w rodzinie górników, szkoleniowiec ten wierzył, że dzięki futbolowi świat stanie się bardziej sprawiedliwy, a ludzie bardziej sobie równi (co chciałbym zadedykować Pawłowi Mościckiemu, który w „Lekcjach futbolu” upiera się, że piłka nożna buduje fałszywe poczucie spotkania tam, gdzie wcale do niego nie dochodzi, pozoruje wzajemny szacunek tam, gdzie panuje wyzysk, a własną rolę zafałszowuje podwójnie, bo przedstawia się jako narzędzie pokoju i solidarności, choć rządzące nią reguły opierają się na maksymalizacji zysku i ilustrują najbardziej szokujące wymiary współczesnej gospodarki kapitalistycznej). Opowieści o tym, jak Shankly zapraszał do domu nieznajomych kibiców na filiżankę herbaty, odpisywał na ich listy, a najuboższym stawiał bilety na mecze – to też ważny rozdział legendy Liverpoolu.

Śpiew zwycięzców słychać nawet dobę po meczu. Dwóch fanów Liverpoolu pod muzeum Prado. / Fot. Michał Okoński

Tyleż człowiek lewicy, co chrześcijanin, Shankly uważał jednak, że myśli praktycznie: z rodzinnej miejscowości wyniósł przekonanie, że droga do sukcesu wiedzie przez wspólny wysiłek, w którym bliźni sobie pomagają, by na końcu móc podzielić się zyskami. „Tak właśnie widzę futbol i tak widzę ludzki los” – mówił, wskazując przy okazji, że to nie zbieranie trofeów (w czym wyspecjalizował się jego asystent, a później następca Paisley), lecz zdolność do zbudowania wokół klubu wspólnoty jest czymś, co sprawia, że futbol może być zbawiony.

Kloppa wielu fanów Liverpoolu chętnie zestawia z Shanklym. Nie chodzi jednak o skracanie dystansu z kibicami i jowialne poczucie humoru („Let’s talk about six”, śpiewał przed kamerami w Madrycie, czyniąc aluzję do szóstego Pucharu Europy, a zarazem przerabiając stary hit tria Salt’n’Pepa na temat rozmawiania o seksie; nad gustem muzycznym Niemca wypada przejść do porządku dziennego). Nie chodzi o poglądy na świat, choćby niechęć wobec brexitu, o której prasa brytyjska rozpisywała się szeroko poza kolumnami sportowymi. Nie chodzi o wyczucie prostych gestów (kiedy po meczu ściskał dwójkę bocznych obrońców, Trenta Alexandra-Arnolda i Andrew Robertsona, nie tylko wskazywał te sektory boiska, w których jego zespół imponuje najbardziej, nawet jeśli większość mediów woli zachwycać się ofensywnym tercetem Salah-Firmino-Mane – pokazywał także, że nie na wielkich gwiazdach sukces Liverpoolu zbudowano). Nie chodzi wreszcie o firmowy styl gry, którego akurat w finale nie pokazali – zamiast furiackich ataków i nieustannego biegania między rywalami podczas prób odebrania im piłki, więcej oglądaliśmy kunktatorskiego wyczekiwania na błąd, który faktycznie nastąpił, kiedy dążący do wyrównania Tottenham musiał w końcówce się odsłonić.

Chodzi o poczucie, że – jak zauważył szukający podobieństw między Szkotem i Niemcem jeden z historyków Liverpoolu Simon Hughes – futbol wedle Kloppa jest światem wspólnych opowieści, wspólnych historii i wspólnych tożsamości.

Srebrna pieśń skowronka

Co prowadzi nas znów w miejsca, których w telewizji nie pokażą. Np. do jednej z tańszych knajpek niedaleko metra ­Chueca, gdzie grupa fanów Liverpoolu niemających już szans na kupienie biletu (pod stadionem chodziły ponoć za 3 tys. euro), zajmowała się, oprócz emablowania kelnerki, formułowaniem łagodnych docinków pod adresem ubranego w koszulkę ­Tottenhamu sąsiada, do czasu gdy powiedział, że kibicuje tej drużynie od ponad 30 lat. „No to się sporo nacierpiałeś, chłopie”, skomentował któryś, a potem już życzyli sobie miłego wieczoru.

Albo do wagonu metra jadącego w kierunku Canillejas, skąd na stadion jest już tylko pół godziny spaceru, gdzie wpadłem na grupkę hałaśliwych – nie ukrywajmy – fanów Tottenhamu, z którymi, gdy już razem pośpiewaliśmy, zaczęliśmy opowiadać sobie o dzieciach, a kiedy wymienialiśmy strzelców bramek padających jako pierwsze po ich urodzeniu, mogliśmy zgadywać także, z którego są rocznika. Chłopak spod Londynu, który siedział najbliżej, jak już mi opowiedział, że od 15 lat jest posiadaczem karnetu na mecze i że na stadion ma kwadrans pociągiem, pokazał zdjęcie córeczki, śpiącej w beciku i z różowym smoczkiem opatrzonym, a jakże, klubowym logo – kończyła tego dnia osiem tygodni, a dla niego był to pierwszy wyjazd, od kiedy się urodziła. Chwila nie była odpowiednia, by się zastanawiać, czy jego klub – debiutujący w roli finalisty Champions League – może powtórzyć tę przygodę przed osiągnięciem przez dziewczynkę dojrzałości.

Tak, to jest historia uniwersalna, choć na przykładzie ­Liverpoolu łatwiej pokazać, że legendy jakiegoś klubu nie tworzą słynne mecze i wielkie gwiazdy, tylko ludzie, którzy wiążą się z nim na dobre i złe. Ludzie, których poczucie wspólnoty trwa przez pokolenia (widziałem w drodze na stadion podpierającego się laską sędziwego fana, prowadzonego pod rękę przez mężczyznę w sile wieku, najpewniej syna; widziałem dziewczynkę z rodzicami, widziałem kobietę w zaawansowanej ciąży, przytuloną do starszej siostry) i które pozwala przetrwać nawet doświadczenia tak straszliwe, jak tragedia na stadionie ­Hillsborough, gdzie w 1989 r., na skutek zaniedbań brytyjskiej policji, doszło do wybuchu paniki i tumultu, w którym zginęło 96 osób.

Żaden triumf w Lidze Mistrzów nie zmieni faktu, że to tamta katastrofa jest najważniejszym wydarzeniem w dziejach Liverpoolu, a następujące po niej dekady walki o dobrą pamięć ofiar – zakończone przeprosinami brytyjskiego premiera i sądowymi wyrokami zaledwie parę lat temu – zajmują miejsce w tej opowieści przed jakąkolwiek kroniką boiskowych sukcesów. Lekcja futbolu widzianego przez pryzmat Hillsborough nie jest, nie może być zafałszowana.

Wszystko, o czym próbuję tu opowiadać, znaleźć też można w pieśni rozbrzmiewającej nad madryckim stadionem przed i po meczu: ukochanego jeszcze przez Billa Shankly’ego sentymentalnego kawałka z musicalu „Carousel” Rodgersa i ­Hammersteina, a mającego w nim służyć pocieszeniu strapionej wdowy. Mniejsza o cukierkową interpretację zespołu Gerry and the Pacemakers (ach, te gusta trenerów…), tysiące gardeł i tak ją zagłuszą. Ważniejsze są słowa o tym, że idąc przez burzę, trzeba mieć wysoko uniesioną głowę, bo na końcu jest złote niebo i srebrna pieśń skowronka; że trzeba iść przez wiatr i deszcz, nawet gdy marzenia się rozwieją, i że nie można tracić nadziei, bo nigdy nie idzie się samemu.

Jest taka siła

Jestem, jak państwo się już zorientowali, kibicem Tottenhamu – a przecież czuję, że mogę w tę madrycką noc śpiewać hymn Liverpoolu. Taka jest moja opowieść o kibicowaniu i taka jest moja opowieść o życiu, z którym to kibicowanie się splata. Jest taka siła, która pozwala podnosić się po porażce i zaczynać po raz kolejny (fani Tottenhamu zrobili to od razu po końcowym gwizdku, z dumą śpiewając płaczącym piłkarzom z Londynu „Oh, When the Spurs Go Marching In”). Jest taka siła, która pozwala wierzyć, że cuda są możliwe (o ile, jak trzeźwo zauważa Mauricio Pochettino, wcześniej włożysz w nie wystarczająco wiele pracy). Jest taka siła, która pozwala nie narzekać, że w pierwszej połowie twoich ulubieńców zjadała trema, a w drugiej poderwali się do walki zbyt późno. Siła, która pozwala odpędzić frustrujące poczucie, że rywale byli w zasięgu, a w zamian po prostu dziękować za tych kilkadziesiąt godzin w Madrycie – zdarzyło się w ich trakcie także nieoczekiwane spotkanie na Paseo de Recoletos trenera Tottenhamu przy porannej kawie – albo wcześniej, podczas ćwierfinału w Manchesterze i półfinału w Amsterdamie, kiedy drużyna też walczyła o sukces do ostatnich sekund, tyle że wówczas szczęśliwie.

Korespondent „TP” z Mauriciem Pochettino w przeddzień finału, przy porannej kawie: wbrew stereotypom na temat świata futbolu trener Tottenhamu nie odgradzał się od kibiców, a po ulicach Madrytu poruszał się bez ochrony. / Fot. Michał Okoński

Oczywiście, Pochettino mówił niejeden raz, że finału Ligi Mistrzów się nie rozgrywa, tylko wygrywa – a tego jego piłkarze zrobić nie potrafili, nawet jeśli próbował ich wesprzeć radami motywacyjnego guru Xesco Espara, proponującego dla dodania odwagi… chodzenie po rozżarzonych węglach. Cytowanie korzystniejszych dla Tottenhamu statystyk posiadania piłki, celnych strzałów itd. mija się z celem – podobnie jak spekulowanie, którzy zawodnicy odejdą teraz z klubu i czy sam trener będzie nadal chciał tu pracować, skoro nie dostanie „narzędzi” pozwalających rywalizować z najlepszymi finansowo.

Lepiej przypomnieć ideę, do której Pochettino zdołał przekonać działaczy UEFA: żeby na pamiątkowym zdjęciu, wykonywanym tradycyjnie przed rozpoczęciem spotkania, nie było tylko zawodników wyjściowej jedenastki, ale cała drużyna, z rezerwowymi włącznie, którzy przecież także przyczynili się do tego, że ta wspaniała podróż trwała tak długo.

Przy wszystkich wyrzekaniach na ukryte w futbolu patologie wspomnienie o finale Ligi Mistrzów będzie wspomnieniem doświadczanego i na stadionie – choćby wtedy, gdy zawodnicy Liverpoolu utworzyli szpaler, by oklaskiwać idących po odbiór srebrnych medali graczy Tottenhamu – i na ulicach miasta, pomiędzy zwykłymi kibicami, ducha fair play. Futbol, proszę państwa, nie jest okrutny, nawet jeśli w pomeczowym komentarzu jeden z najbardziej zasłużonych trenerów, Arsène Wenger, upierał się, że owszem, jest. Futbol jest piękny, a siła, o której tu piszę, to miłość. ©℗

 

Podróż reporterska Michała Okońskiego do Madrytu była możliwa dzięki uprzejmości Santander Bank Polska, oficjalnego sponsora Ligi Mistrzów UEFA.

Tekst jest zmienioną wersją relacji pisanej na gorąco po meczu. Wszystkie korespondencje Michała Okońskiego z Madrytu dostępne są pod adresem powszech.net/madryt

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 23/2019