Nieświęty Mikołaj

Debiut Amerykanina Theodore’a Melfiego pomyślany został jako komedia familijna przeznaczona dla tych starszych i mniej grzecznych. To film o świętości, która znajduje się daleko od kościelnej kruchty.

08.12.2014

Czyta się kilka minut

Bill Murray w filmie „Mów mi Vincent” / Fot. Materiały prasowe
Bill Murray w filmie „Mów mi Vincent” / Fot. Materiały prasowe

Twarz Billa Murraya powinna zostać gruntownie opisana przez Marka Bieńczyka. Pod maską pokerzysty kryje się twarz ikona, twarz mapa, godna najlepszego pióra. Patrząc na aktora znanego z „Dnia świstaka”, „Między słowami”, a ostatnio ze świetnego epizodu w serialu „Olive Kitteridge”, widzimy mężczyznę, któremu w życiu nie wszystko się udało. Z wiekiem ta twarz nabiera jeszcze większego wyrazu. Jej właściciel już nic nie musi. Wystarczy, że jest na ekranie.

W komedii „Mów mi Vincent” Murray gra świętego. Ale to święty z mocno przekrzywioną aureolą: z nieodłączną szklaneczką whisky, zamiłowaniem do hazardu, długami na koncie i ciętą ripostą na każdą okazję. Vincent najwyraźniej nie chce zestarzeć się z godnością. W chwilach samotności towarzyszy mu prostytutka Daka (Naomi Watts) – nie pierwszej już młodości, na dodatek w widocznej ciąży. „Każdy święty chodzi uśmiechnięty” – śpiewał niegdyś dziecięcy zespół Arka Noego. Vincent ma więcej ze zgryźliwego tetryka niż dobrotliwego staruszka. Im bardziej jednak rozrabia i obraża, tym usilniej wierzymy, że obietnica zawarta w oryginalnym tytule filmu („St. Vincent”) musi zostać spełniona. Wcześniej czy później bohater odsłoni swoją lepszą twarz, a w finale dostąpi zasłużonej beatyfikacji. W końcu gra go Bill Murray.

W debiutanckim filmie Theodore’a Melfiego wszyscy bohaterowie to życiowi rozbitkowie z ubogiej części Brooklynu. Nową sąsiadką Vincenta jest Maggie (Melissa McCarthy) – otyła rozwódka z kłopotliwym synkiem, na tyle zdesperowana, że powierza opiekę nad dzieckiem zdegenerowanemu sąsiadowi. Mały Oliver w nowej podstawówce natychmiast zostaje klasowym fajtłapą, toteż znajomość z Vincentem, który z niejednego pieca chleb jadł, stanie się niezłą szkołą przetrwania. Oczywiście Vincent za opiekę nad chłopcem każe sobie płacić, dzięki czemu stać go na łóżkowe uciechy z ciężarną Daką, przybyłą niedawno z któregoś z krajów Europy Wschodniej i nawet niekojarzącą twarzy ojca swego dziecka. W tle jest jeszcze żona Vincenta, cierpiąca na demencję, zamknięta od lat w domu opieki. Jednym słowem: skład personalny raczej mało komediowy.

„Mów mi Vincent” należy do kategorii określanej przez Amerykanów jako feel-good movies, czyli filmy wprawiające nas w dobry nastrój, w tym przypadku – w nastrój świątecznego ciepełka. Ta naiwna powiastka o złym Mikołaju, który w końcu okazuje się dobry, a nawet święty, dzięki rolom Murraya i McCarthy nabiera nieco szorstkości. A tym samym szczypty życiowego prawdopodobieństwa. Zbieranina nieudaczników i życiowych przegranych tworzy na ekranie rodzaj cudacznej rodziny, nieprzepisowej i bynajmniej nie świętej, a jednak spełniającej swoją podstawową funkcję, jaką jest udzielanie swoim członkom wsparcia, wybaczanie błędów i bycie razem mimo wszystko. Świeża produkcja braci Weinsteinów pomyślana została jako zuchwalsza postać komedii familijnej, przeznaczona raczej dla tych starszych i mniej grzecznych. To film o świętości, która znajduje się daleko od kościelnej kruchty.

Szkoda, że Melfie, jako scenarzysta i reżyser w jednej osobie, w finale sabotuje własne wysiłki i rozbraja cały wywrotowy ładunek. Urok tej pokryzysowej komedii, godzącej w amerykański optymizm i znajdującej swoich bohaterów gdzieś na marginesach głównego nurtu społecznego i filmowego, bierze w łeb, kiedy pokiereszowany przez życie, złamany chorobą Vincent urasta nagle do rangi wielkiego bohatera codzienności. Ba – zasłużonego nie tylko dla bliskich i sąsiadów, ale i dla amerykańskiej historii! W kulminacyjnej scenie uświęcenia Vincenta twórcy filmu sięgają po serię najbardziej zużytych i bombastycznych środków, by wyrazić apoteozę bohatera, włącznie z laudacją i owacją na stojąco. Twarz Vincenta próbuje ukryć zakłopotanie, a my mamy wrażenie, jakby to sam Bill Murray wstydził się za realizatorów. Ten typ mężczyzny – raczej opiekuna niż zdobywcy, raczej aktora niż gwiazdora – bardzo nie lubi, jak grają mu fanfary.

MÓW MI VINCENT (St. Vincent) – scen. i reż. Theodore Melfie, zdj. John Lindley, wyst. Bill Murray, Melissa McCarthy, Naomi Watts i inni. Prod. USA 2014. W kinach od 12 grudnia.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2014