Nic o nich bez nich

Dr Tomasz Rakowski, badacz polskiej biedy: Tysiące Polaków przeszło przez doświadczenie ubóstwa samotnie. Elity wciąż patrzą na nich w sposób kolonialny.

19.04.2015

Czyta się kilka minut

 / Fot. Grzegorz Klatka / FORUM
/ Fot. Grzegorz Klatka / FORUM

PRZEMYSŁAW WILCZYŃSKI: Pytam Tomasza Rakowskiego nie naukowca, ale obywatela jeżdżącego metrem, pociągiem, chodzącego po ulicach: czy w Polsce AD 2015 widzi biedę?
TOMASZ RAKOWSKI: Najczęściej stykam się z nią jako lekarz, bo poza swoją aktywnością naukową wiele lat pracowałem jeżdżąc w karetce, a w ostatnich latach dyżurując na oddziale ratunkowym. Odwiedzając domy chorych w Warszawie, widziałem biedę związaną z chorobami, niepełnosprawnością, często również z alkoholizmem. Stykałem się też z ubóstwem na skutek zaniedbań, swoistego samowykluczenia z życia. Ta bieda była widoczna na pierwszy rzut oka.
Zdarzało mi się również spotykać biedę trudniej dostrzegalną. Ubogie rodziny często starają się w różny sposób pokazywać, że sobie radzą, że wszystko jest zadbane, umyte, posprzątane. Ubóstwo wychodzi w takiej sytuacji dopiero wtedy, gdy okazuje się, że kogoś na coś nie stać, choćby na leki w aptece.
Widzę też oczywiście miejską biedę na ulicach. Tę związaną z bezdomnością, która z kolei łączy się zwykle z trwałą chorobą alkoholową.
 

Służba zdrowia to obszar, na którym bieda i nierówności mają szczególnie jaskrawe konsekwencje?
Tutaj bieda po prostu stosunkowo łatwo wychodzi na jaw. Np. na oddziałach ratunkowych spotykam ludzi starszych, do których ubóstwa dokłada się samotność i alienacja. Pracuję w rejonie Starego Mokotowa: widzę seniorów pozbawionych wsparcia rodziny i niemal jakichkolwiek relacji społecznych.
Z drugiej strony, wbrew temu, co się często o naszej służbie zdrowia mówi, nie jest ona obszarem nierówności takich jak chociażby w USA. Mamy jednak system, który gwarantuje zaawansowane leczenie bez względu na dochody. Widać to zwłaszcza przy okazji chorób ciężkich, złożonych, w których leczeniu najlepsze prywatne ubezpieczenie ma niewielkie znaczenie. Mimo straszliwych warunków panujących na oddziałach ratunkowych, urągających nierzadko człowieczeństwu, uważam, że możliwości opieki zdrowotnej dla osoby ubogiej są w Polsce nieporównanie lepsze i bardziej egalitarne niż w wielu innych krajach.
 

Pana główna działalność to ta naukowa. Co w ogóle antropolog ma do roboty wśród ludzi biednych?
Jest w stanie poznać ich życie dokładniej, wchodząc na kolejne stopnie kulturowej zażyłości ze światem tych ludzi. Może odkryć nie tylko to, co widoczne gołym okiem, ale też elementy głęboko zinternalizowane, ucieleśnione, często nieświadome. To mogą być gesty, odruchy, zwyczaje, które coś o nas mówią, ale nie jesteśmy tego do końca świadomi.
 

Odkrywa je Pan od lat. Do roku 2006 prowadził Pan badania wśród zubożałych społeczności terenów wiejskich i wśród ludzi, którzy utracili pracę w kopalni, np. w Wałbrzychu. Później zaangażował się Pan w projekty animacyjno-etnograficzne w Ostałówku i Broniowie blisko Szydłowca, gdzie występuje wysokie bezrobocie i wiele problemów społecznych. Ile to już w sumie czasu spędzonego wśród ubogich?
Pewnie tysiące godzin, bo badania etnografa polegają na poznawaniu ludzi, ale też – przynajmniej według metodologii przyjętej nad Wisłą – powracaniu w te same miejsca. Przyjazd PKS-em na wieś, obchód kolejnych „respondentów” i nawet dwugodzinna rozmowa to dla etnologa może być jedynie wstęp do nawiązania relacji.
Wielokrotnie pracowałem z grupami studentów, mieszkaliśmy wspólnie u ludzi pod Szydłowcem. Takie spotkania bywają trudne nie tylko dla nas, również dla gospodarzy – choćby dlatego, że trzeba zorganizować nocleg, mieszkać razem. Już przy tak błahej okazji wchodzi się w świat ludzi, ich codzienne życie.
 

Jaką historię przeżył Pan przez te lata szczególnie?
Historię Wacława Okońskiego (imię i nazwisko zmienione), zbieracza złomu spod kopalni Bełchatów. Człowieka biednego, który doświadczał wraz z rodziną nieustannego niedostatku. Pracował na kopalni, zajmował się konserwacją urządzeń. Był wtedy mistrzem, złotą rączką, a potem się to skończyło, bo stracił pracę. Miał dom, gospodarstwo, jakieś zwierzęta, imał się nielegalnych zajęć, ale cały czas żył w cieniu kopalni, która była całym jego życiem. Zbierał odpady przemysłowe, które znalazł na jej terenie, m.in. gumy, którymi opalał mieszkanie. To było niezwykłe: nadal czuł się „klucznikiem”, gospodarzem tej kopalni. Ona nie pozwalała o sobie zapomnieć, a jemu nie dawała zapomnieć o swojej historii. Żył tym swoim przeszłym życiem, co ktoś mógłby uznać za mitologizację minionego, a ja widziałem w tym zmaganie ze swoją stratą, a także z biografią i tożsamością.
Z jednej strony była tu praca antropologa – szukanie znaczeń, skojarzeń, symboli, doświadczeń – z drugiej relacja z człowiekiem. O Wacławie Okońskim myślę do dzisiaj, choć kilka lat temu ciężko zachorował i zmarł.
 

Od lat rzuca Pan wyzwanie tradycyjnemu opisowi polskiej biedy. I proponuje – to chyba kluczowa fraza – „antropologiczne przesunięcie perspektywy”. Co to takiego?
To postulat, by badacze, tudzież dziennikarze i publicyści, zbyt łatwo nie traktowali biedy i niedostatku jako pewnego rodzaju defektu czy niekompetencji kulturowej. I by spróbowali poszukać w niej pełnoprawnego humanistycznego doświadczenia. Weźmy całą sferę wiejskich skarg, lamentów i narzekań.
Coś, co bywa często rozpoznawane jako negatywna kondycja psychofizyczna – „nic mu się nie chce”; „obraził się na świat” – może być nie tyle postawą, co pełnoprawnym sposobem przeżywania swojego losu.
 

Mierzymy zachowania osób ubogich własnymi miarami?
Trudno nam się wydobyć z własnych kategorii kulturowych, z naszego głównego nurtu społecznego, gdzie obowiązującym modelem życia jest keep smiling, „bycie zaradnym”, „przedsiębiorczym”, niezaczynającym rozmowy o pracę od skargi. Zbyt łatwo niezaradnością nazywamy coś, co jest po prostu innego rodzaju zaradnością.
 

Takie zaradności opisał Pan w książce „Łowcy, zbieracze, praktycy niemocy”.
Opisałem np. proces budowania samowystarczalności wiejskiej: konstruowania urządzeń, pieców, trociniaków, zdobywania opału, zbierania ziół dla pośredników firm zielarskich, zdobywania – w obliczu niedostatku – wiedzy o otaczającej przestrzeni.
 

Opisał Pan też narodziny biedaszybnictwa na terenach wokół Wałbrzycha, gdzie ludzie w trakcie transformacji masowo tracili pracę.
To było jak wymyślanie kopalń na nowo, bo przecież ci ludzie nie mieli żadnych inżynierów, sztygarów, którzy organizowaliby pracę, planowali umocnienia.
 

Biedaszybów już właściwie nie ma, zmienia się też opisywana przez Pana wieś. Jak wygląda dzisiaj z Pana perspektywy?
Dominuje niepewność, spotyka się związki na odległość, wynikające z masowego doświadczenia emigranckiego, które jest doświadczeniem wręcz integrującym dzisiejsze pokolenie młodych. Inny widoczny element życia ludzi na wsi to praca na czarno. Jak mi powiedział jeden z mieszkańców Ostałówka, „z robotą nie ma już problemu, prawdziwym kłopotem jest się zarejestrować”.
Poza tym widać dużo biedy wynikającej z chorób, niepełnosprawności, alkoholizmu. Istnieje opisywane przez socjologów pasmo dziedziczenia biedy, zwłaszcza w rodzinach wielodzietnych. Teraz mamy więc biedę bardziej umocowaną strukturalnie – doświadczenie nagłej degradacji, utraty, która przychodzi „znikąd”, staje się powoli przeszłością. Kulminacją tego rodzaju doświadczeń były lata 2004-05, kiedy wskaźniki bezrobocia i ubóstwa były najwyższe.
Ponadto dzisiaj ta bieda to często doświadczenie kobiet, matek, które na swoich barkach noszą „zarządzanie ubóstwem”, za wszelką cenę starając się uczynić je mało widocznym.
 

Dzisiaj bieda jest więc częściej doświadczeniem indywidualnym, bez grupowego, transformacyjnego kontekstu?
Ten kontekst rzeczywiście odchodzi do historii.
 

To dobrze?
Chyba tak, i niech odchodzi, chociaż z ubóstwem zawsze będziemy się zmagać, zawsze będą grupy doświadczające niedostatku, na różnym poziomie. Zmieniają się zresztą oblicza biedy, np. mamy dzisiaj do czynienia ze zjawiskiem time poverty. Polega ono na tym, że ludzie dostają pieniądze na jako takie życie, ale kosztem spędzania niemal całego życia w pracy. Dzisiaj niedostatek rzadziej dotyczy potrzeb podstawowych – jak jedzenie – a częściej takich elementów jak choćby uczestnictwo w kulturze.
 

Przyjrzyjmy się najczęstszym narracjom o biedzie w sferze publicznej. Często pada np. wspomniane już określenie: „wyuczona bezradność”. W zwulgaryzowanej wersji medialnej to pojęcie – pokazujące wprawdzie jakąś część polskiej biedy – zyskuje rangę uniwersalnej prawdy o całym zjawisku.
I powoduje ogromne szkody. Oczywiście, takie zjawisko ma miejsce, doświadczają go chociażby pracownicy socjalni. Problem jednak w tym, że ubóstwo masowe było zaskoczeniem dla wszystkich Polaków, w związku z czym agresywne stereotypy ubóstwa „na własne życzenie” są krzywdzące.
 

Łatwiej sobie z fenomenem biedy poradzić, etykietując go?
Tak, bo stereotyp pozwala uporządkować świat. Mamy doświadczenie, które jest dla wszystkich bolesne, to oswajamy je, nazywając „wyuczoną bezradnością”. Pomijam już fakt, że w odniesieniu do wielu ludzi w latach 90. ten stereotyp był absurdalny: jak się ma „wyuczona bezradność” do tysięcy górników, którzy nagle tracą pracę? Oczywiście można mówić, że oni potrafią być tylko górnikami, nie umieją się odnaleźć, ale przecież ci ludzie jakoś sobie z obecnością biedy radzili!
Używając podobnych zbitek, sprawiamy, że znikają nam z oczu uwarunkowania społeczne i strukturalne biedy. To, że w jakimś sensie wszyscy odpowiadamy za istnienie ubóstwa.
 

„Bieda z własnej winy” ma swój medialny rewers, za który odpowiadają z kolei politycy. To wykładnia, wedle której za nic nie odpowiadamy, bo wszystko jest „winą państwa”. W wersji najnowszej to przekonanie przybrało postać propozycji SLD, by wypłacać renty „ofiarom reform Balcerowicza”.
A więc wahadło idzie w drugą stronę. To zresztą również podejście „kolonizujące”, uprzedmiatawiające tych ludzi: zakładamy, że oni nie nauczą się „działania”, „dynamizmu”, „elastyczności”, bo nie są z Doliny Krzemowej, tylko z Wałbrzycha, więc wypłaćmy im odszkodowania. W tej drugiej narracji istnieją jedynie przyczyny strukturalne biedy.
 

Do których politycy SLD się przyczynili, współtworząc przecież III RP, a nawet kontynuując w jakimś sensie zapoczątkowane przez Balcerowicza reformy.
Tyle że wtedy ci politycy „ofiar transformacji” nie widzieli, nie próbowali rozumieć. W ogóle zjawisko biedy nie było przez polityków rozpoznawane – nie mieliśmy przez wszystkie lata III RP próby głębszego zrozumienia tego fenomenu. Zdarza się, że niektórzy politycy wolą szafować „sprawiedliwością społeczną”, państwem, które ma odpowiadać za los każdego z nas i ma obowiązek „likwidować” biedę. To nic innego, jak odbieranie ubóstwu ludzkiej twarzy, wprzęganie go w tryby tej czy innej ideologii.
 

A jak wygląda wypełnianie systemowych luk przez instytucje pomocowe, w tym organizacje pozarządowe?
Obserwuję, jak działają, jak rozwiązują problemy, jak wprowadzają programy aktywizujące. Tym, co mnie od dawna dotyka, jest cała ta coroczna machina „grantobiorców” i „grantodawców”, która nie pozwala na dłuższe, staranne działania.
 

Co to według Pana za świat?
Świat, który często produkuje gotową wizję życia społecznego. Życia, w którym trzeba za wszelką cenę budować kompetencje pochodzące z naszego świata, tak jak my je rozumiemy, niech to będą np. „kompetencje obywatelskie”.
 

To chyba dobrze?
Niekoniecznie, bo mamy do czynienia z językiem działaczy, pracowników organizacji, którzy widzą odbiorców swoich działań jako członków wspólnoty dotkniętych defektem.
Jednym ze sposobów radzenia sobie ze zubożeniem jest wchodzenie w stowarzyszenia, spółdzielcze banki żywności, samopomoc, która jest nierejestrowana. Te formy aktywności istnieją, trzeba je tylko dostrzec! W Ostałówku i Broniowie wszyscy bezrobotni mężczyźni byli w pewnym momencie członkami ochotniczej straży pożarnej. Całą swoją dumę i umiejętności wkładali w tę działalność. Koła gospodyń, kółka różańcowe, młodzi, którzy budują własne siłownie – to są wszystko struktury obywatelskie. Tymczasem wiele organizacji traktuje tych ludzi jako „obywatelsko niekompetentnych”. To dotyczy ludzi, którzy mogliby niejednego nauczyć budowania społeczeństwa obywatelskiego, którzy wykuwają codzienną pracą idiom tego, co to znaczy być we wspólnocie.
Ktoś, kto w nocy pracuje w lesie, a w dzień przerabia ciągnik; ktoś, komu robota pali się w rękach, tyle że jest niezarejestrowana, nagle styka się z językiem „aktywizacji”, kompletnie nieuwzględniającym jego aktywności.
 

Ale przecież na różnego rodzaju programy aktywizujące ludzie zgłaszają się sami, więc są one chyba potrzebne.
Powiem tak: one są potrzebne w świecie, w którym są potrzebne. W miastach, w dużych podmiejskich osiedlach mogą dawać skutek, trafiać do ludzi rozczarowanych pracą czy dotychczasowym zawodem. Ale jeśli takie szkolenia przesycone są „elastycznością”, „kreatywnością”, to trzeba wiedzieć, że potrzebne są w pierwszym rzędzie korporacji, szefostwu, potrzebne są pracodawcom, którzy takich chcą mieć pracowników – będących „ciągle w ruchu”. Jednak słowa takie jak „kreatywność” w świecie chłopców, którzy własnymi rękami potrafią zbudować na wsi samochód, stają się absurdalne. Specyfiką wsi jest przecież oddolna kreatywność: to jest świat „samoróbek” – kosiarek, traktorów, urządzeń – które obniżają koszty życia, ale przede wszystkim dają poczucie własnej sprawności, sprytu, „pomyślunku”.
Kursy „kreatywności przez kulturę” albo „wzmacniania kompetencji kulturowych” wchodzą zatem w świat ludzi, którzy tymi kompetencjami są nasyceni, tyle że budują ją wedle własnych wzorców. Nie chodzi o to, żeby z mistrza, pana Zielonki z Broniowa, zrobić inżyniera w Dolinie Krzemowej. Chodzi o to, by osoby odpowiedzialne za lokalne polityki pomocowe dostrzegali potencjał, który tkwi w ludziach. By mieli coś, co nazywam etnograficzną wrażliwością, wyobraźnią, która pozwala dostrzec w ludziach poddawanych naciskom bezrobocia i rynku pracy, często biednych – jednostki na swój sposób twórcze. Nie domagam się więc, by programy pomocowe powyrzucać do kosza, ale by wzbogacić je o to, co etnograficzne i lokalne. I przestać traktować odbiorców działań aktywizujących jak mieszkańców kulturalnej czy obywatelskiej pustyni. Wieś Broniów, w której prowadzimy nasze projekty animacyjne, z pewnością jest dotknięta problemami, ale na pewno nie jest pustynią.
 

Od jakiegoś czasu toczy się u nas intensywna debata nad kosztami transformacji. Z wyznaniami neoliberałów, którzy mówią, że nie dostrzegali kosztów reform, ale też z głosami ludzi takich jak Karol Modzelewski – wcześniej niespecjalnie słuchany – który w autobiograficznej książce pisze o „wolności bez braterstwa”. Zaczynamy się dojrzale zastanawiać nad bilansem transformacji?
Myślę, że tak. Ale skoro zaczynamy dzisiaj, to oznacza też, że tysiące ludzi przeszło przez dramatyczne doświadczenia samotnie – bez towarzyszenia polityków, dziennikarzy, naukowców. Teraz odkrywamy, że wylądowaliśmy w innym świecie, w którym coś się stało z tkanką społeczną. Że mamy społeczeństwo, któremu brakuje jakiegoś ważnego spoiwa.
 

Zaczynamy towarzyszyć ludziom, którym nie wyszło, poniewczasie?
Absolutnie tak! To bardzo dobrze, ale też wiele osób deklarujących rozczarowanie niektórymi elementami przemian przegapiło czas, kiedy było to naprawdę potrzebne. Nigdy nie jest za późno na refleksję, ale najpoważniejszy sprawdzian ludzkiej solidarności przespaliśmy. ©℗

Dr TOMASZ RAKOWSKI jest lekarzem i etnologiem, pracuje w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej UW. Zajmuje się m.in. antropologią społeczności zubożałych, oddolnymi mechanizmami rozwojowymi, animacją kultury. Wydał m.in. książkę „Łowcy, zbieracze, praktycy niemocy. Etnografia człowieka zdegradowanego” (wyd. słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2009), za którą otrzymał Nagrodę im. Józefa Tischnera.

Polska bieda
7,4 proc. obywateli, czyli około 2,8 miliona Polek i Polaków – taki był, wedle danych GUS, zasięg skrajnego ubóstwa w Polsce w 2013 r. Ubóstwo skrajne to zejście poniżej granicy minimalnego standardu egzystencji, oznaczające „biologiczne zagrożenie życia i rozwoju psychofizycznego człowieka”. Polską biedę w ujęciu statystycznym można w ostatnich latach uznać za zjawisko w miarę ustabilizowane: choć od 2010 r. notujemy jej nieznaczny wzrost (5,8 proc. w 2010 r., 6,8 proc. w latach 2011-12), apogeum zjawiska, przypadające na lata 2002-05, mamy za sobą. Przykładowo w 2005 r. skrajną biedą dotkniętych było ponad 12 proc. Polaków, czyli ponad 5 mln osób.
Dwie najbardziej zagrożone ubóstwem grupy społeczne to dzieci i bezrobotni. W gospodarstwach, w których w 2013 r. przynajmniej jedna osoba nie miała pracy, 14 proc. (a więc dwa razy więcej niż średnia krajowa) żyło w skrajnej nędzy. Z kolei w rodzinach z co najmniej czworgiem dzieci niemal co czwarty Polak nie przekroczył progu minimum egzystencji. Najbiedniejszymi województwami pozostają od lat warmińsko-mazurskie, podlaskie i świętokrzyskie.
Jak wygląda zjawisko polskich nierówności na tle innych krajów europejskich i w porównaniu z poprzednimi latami? Tzw. współczynnik Giniego, obrazujący właśnie nierówności, wyniósł w Polsce w 2013 r. mniej więcej tyle samo co w całej UE. Co jednak istotne, przez ostatnie lata polskie nierówności (przynajmniej te liczone wedle wspomnianego współczynnika) malały, podczas gdy unijne – pozostawały na mniej więcej niezmienionym poziomie. Podobnie jak w przypadku zjawiska biedy, apogeum problemu nierówności – przypadające na rok 2005 – mamy za sobą.
PW ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2015