Nasza mała stabilizacja

W Polsce ciągle jest tak, jak w "Wyzwoleniu" Wyspiańskiego: po jednej stronie języki historyczne, nieopisujące już rzeczywistości, ale wciąż opisujące emocje, których nas wyuczono i z których otrząsamy się z trudem. Po drugiej stronie "normalność", ale bez własnego języka, wstydząca się i ukrywająca.

11.10.2011

Czyta się kilka minut

W Polsce wyborca, szczególnie umiarkowany, wywodzący się z nowego, ale już tęskniącego za stabilizacją mieszczaństwa, jak Alicja w krainie czarów musi biec bardzo szybko, żeby stać mniej więcej w tym samym miejscu. Musi też strasznie się emocjonować i angażować, żeby wszystko w jego kraju pozostało mniej więcej po staremu. Tak właśnie wyglądały te wybory dla nas. My - "straszni mieszczanie" w średnim wieku - zagłosowaliśmy zachowawczo, na to, co było. Z jednym oczywiście wyjątkiem: wschodzącym Palikotem, który zdetronizował zstępującego Napieralskiego.

Przez 15 lat po odzyskaniu niepodległości modliliśmy się o ustabilizowanie polskiej sceny partyjnej. Partie - poza "postkomunistami" i "ludowcami" - istniały wtedy zazwyczaj nie dłużej niż jedną kadencję, a czasem krócej. Od 2005 r. żyjemy jednak w kraju, gdzie scena polityczna się ustabilizowała, na dobre i złe. Wybory wygrywają PO i PiS w nieco różnych konfiguracjach, ale zawsze dzieląc pomiędzy siebie prawie cały Sejm. Więcej kłopotu sprawi nam jednak odpowiedź na pytanie, co właściwie się w Polsce ustabilizowało, jeśli nie liczyć dwóch szyldów partyjnych.

Z jednej strony Platforma sięgająca od popartych przez siebie lub startujących z jej list polityków lewicowo-liberalnych - Borowskiego, Piniora, Rosatiego, Sierakowskiej, Arłukowicza, aż po polityków konserwatywnych i mocno konserwatywnych - Gowina, Libickiego. Tusk przez ostatnie cztery lata czerpiący legitymizację ze źródeł wobec siebie i swojej własnej partii całkowicie zewnętrznych - z Unii Europejskiej (gdzie ludzie PO istotnie reprezentują nas lepiej niż ludzie PiS) oraz z "oddolnej modernizacji i okcydentalizacji" (jak to ujął Paweł Śpiewak), dokonującej się w Polsce od 20 lat, której PO postanowiło po prostu patronować.

Po drugiej stronie mamy PiS, wahający się, czy być opozycją systemową, czy pozasystemową. Zbierający elektorat chętnie układający się w cierpiętnicze pozy na krzyżu, pod warunkiem, że to krzyż pluszowy. Odważnie wygrażający pięścią władzy, pod warunkiem, że to władza miękka i nierepresyjna. Rafał Ziemkiewicz, Jerzy Robert Nowak, którzy przed 1989 r. żadnej okupacji w Polsce nie zauważali, a w każdym razie żadnej głośno się nie przeciwstawiali, dzisiaj mogą się do woli zachwycać posmoleńską żałobą, jako objawioną im niespodziewanie wielkością Polski, która choć w okowach, ale przynajmniej głośno jęczeć potrafi. Więcej jest takich celebrytów i ludzi prostych po prawej stronie, a Jarosław Kaczyński nauczył się nimi zarządzać, raz częstując ich nostalgią za Gierkiem, a raz odświeżonym podziałem na Solidarność i ZOMO.

Wybory dowiodły, że jedynie Jarosław Kaczyński gwarantuje stabilność elektoratu gotowego mobilizować się po każdej katastrofie, żeby przeżywać "okupację", "kondominium", "dziadowskie państwo", żeby wygrażać "obcej" władzy bez żadnego ryzyka. Tylko Jarosław Kaczyński lepi te 30 proc. ludzi realnie wykluczonych społecznie i ludzi wykluczonych tylko "symbolicznie", antykomunistów i nostalgików za PRL-em, tradycjonalistów obawiających się sekularyzacji oraz resentymentalnych przeciwników "salonu", którzy własny "antysalon" już zdołali zbudować.

Rydzyk i Kowal, Poncyljusz i Ziobro, Kurski i Kowal, Jurek i Hofman... natychmiast rozszarpaliby polityczną schedę po Jarosławie Kaczyńskim na strzępy, prędzej klecąc nowy Konwent Św. Katarzyny (nieudana próba zjednoczenia prawicy w połowie lat 90.), niż utrzymując 30 proc., które dziś ma PiS.

Ten brak alternatywy stabilizuje pozycję Kaczyńskiego, tak samo jak silny Kaczyński ustabilizował pozycję Tuska. Zatem w Polsce ciągle jest tak, jak w "Wyzwoleniu" Wyspiańskiego. Po jednej stronie języki historyczne, obsługiwane skutecznie przez Kaczyńskiego, wyraziste i groteskowe, nieopisujące już rzeczywistości egzystencjalnej Polski i Polaków, ale wciąż opisujące wewnętrzne emocje, których nas wyuczono i z których otrząsamy się z trudem. Po drugiej stronie "normalność", ale bez własnego silnego języka, wstydząca się i ukrywająca. Kiedy Sikorski powiedział o Powstaniu Warszawskim prawdę, że było narodową katastrofą, politycznym i militarnym błędem, prezydent RP Komorowski i prezydent Warszawy Gronkiewicz-Waltz tak samo przerażeni przemówili "bezpiecznym", historycznym językiem prawicy, chwalącym insurekcję i martyrologię.

Czy to "stabilne" artykulacyjne rozdanie kiedyś się zmieni? Na razie "normalność" nowego polskiego mieszczaństwa pozostaje bez własnego wyrazistego języka, czasem także bez wystarczającej odwagi. Na rynku idei i języków ciągle dominuje prewencyjna zachowawczość i języki przeszłości. Język insurekcyjny i martyrologiczny, groteskowe we własnym państwie, ale obdarzone 30-procentowym elektoratem. A także dominujący w PiS i PO język klerykalny. Klerykalny, a nie religijny, ciągle mieszający religijną wiarę ze świecką władzą państwową. Bez przekonania, raczej z ostrożności wobec znacznej części Kościoła, która do klerykalizmu (a nie do ryzykownej religijności w świeckim państwie) się przyzwyczaiła.

Ta artykulacyjna blokada powoduje czkawkę - czkawkę Palikota. W kraju sekularyzacji dokonującej się oddolnie, ale na poziomie publicznym zablokowanej przez upór Kościoła i tchórzostwo klasy politycznej, musiał pojawić się agresywny antyklerykalizm. No i się pojawił. Część episkopatu, do ostatniej godziny kampanii "polująca" na Nergala w jury "The Voice of Poland", sama została "upolowana" przez lidera trzeciej siły w parlamencie. Nie chciałbym tego, bo wolę sekularyzację brytyjską, niemiecką niż wojnę republiki z Kościołem w stylu hiszpańskim. Ale jeśli w Polsce nie będzie sekularyzacji - takiej, która ratuje religijną wiarę jednostek oddzielając ją od świeckiej władzy państwowej - będzie antyklerykalizm, który w znacznej części tego społeczeństwa, im młodszej, tym liczniejszej, także wiarę religijną wielu jednostek zabije.

Sukces Palikota jest zatem prostą odpowiedzią na próbę klerykalizacji polityki przez Jarosława Kaczyńskiego, traktującego Kościół instrumentalnie. Jest także odpowiedzią na to, że część Kościoła ofertę Kaczyńskiego przyjęła. I stanęła murem za antymieszczańską partią skazaną na umiarkowaną porażkę w kraju coraz silniejszego mieszczaństwa. W dodatku, jeśli "nasza mała stabilizacja" będzie postępować, Palikot ma dużo większy potencjał niż jego dzisiejsze 10 proc.

PO jest podzielone. Ma wielu konserwatywnych (szczerze lub z wyrachowania) polityków, ma bardziej liberalnego Donalda Tuska jako wisienkę na torcie, ma liberalnych i lewicowych "spadochroniarzy" Tuska, wyłącznie od niego zależnych, nielubianych przez aparat. Ale elektorat Platformy jest o wiele bardziej podzielony. Sikorski został przez ten elektorat nagrodzony za swoją krytykę Powstania Warszawskiego, Palikot został nie tylko przez elektorat SLD, ale także przez wyborców PO nagrodzony za swój atak na klerykalizację polityki. Potencjał Palikota jest większy, bo gdyby PiS zaczął się przed kolejnymi wyborami sypać, Palikot może sobie z Platformy dobrać jeszcze co najmniej 5 proc. głosów. Będą to głosy liberałów, antyklerykałów, antytradycjonalistów, zmęczonych udawanym klerykalizmem swej politycznej reprezentacji, którym jednak w tych wyborach zadrżała jeszcze ręka, kiedy ze zdroworozsądkowej matematyki wyszło im, że już dziś mogą mieć Palikota na 15 procentach, ale wtedy Kaczyński pokona Tuska, a tego nie chcieli.

No i wreszcie: Donald Tusk jest dziś silniejszy i bardziej swobodny niż przed wyborami. PSL może terroryzować Palikotem, dla Palikota mieć alternatywę w postaci posłów SLD, SLD straszyć Palikotem i PSL-em. Także własne "spółdzielnie", te bardziej konserwatywne od niego, Tusk może terroryzować perspektywą wciągnięcia do koalicji 40 posłów Palikota, a także argumentem silniejszym, bo przecież prawdziwym: "nie mówcie mi, że elektorat PO jest wyłącznie konserwatywny, gdybyśmy nie stracili naszego liberalnego elektoratu na rzecz Palikota, mielibyśmy dziś większość, rządzilibyśmy sami".

Nie wiadomo tylko, co Tusk ze swoją odzyskaną manewrowością uczyni. Czy uczyni cokolwiek.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2011