Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Nie dysponuje potężnymi mediami, środkami finansowymi ani wsparciem episkopatu, a jego najbardziej rozpoznawalny „reprezentant” ma zakaz wypowiadania się w mediach poza „Tygodnikiem”. Nie mówimy też o jakiejś odrębnej grupie, konkretnym środowisku o wyraźnych instytucjonalnych granicach (dlatego słowa „reprezentant” użyłem w poprzednim zdaniu w cudzysłowie). Kiedy się go atakuje, tak naprawdę atakuje się trochę nie wiadomo kogo. Wiadomo jedno: to koń trojański w mieście Boga. Jeśli szybko wyprowadzi się konia, w mieście Boga zapanuje porządek.
Jest w krytykach Kościoła otwartego pewna niekonsekwencja. Z jednej strony można przeczytać o jego malejącym wpływie na całość Kościoła, z drugiej – o znacznych szkodach, jakie wyrządza. Dezawuowaniu znaczenia towarzyszy nadymanie odpowiedzialności. Kościół otwarty „osłabia”, bo np. „poklepuje”. Widzę, że zarzut „poklepywania” bardzo się części publicystów spodobał. Kościół otwarty „poklepuje” po to, by jego „poklepywali”. Oto duchowni, którzy starają się przypodobać „salonowi”, a salon cieszy się, przytula i wykorzystuje ich naiwność. Już nieważne, co tam kto konkretnie powiedział lub napisał, ważne kto kogo „poklepał”.
W Kościele otwartym – podobnie jak w „zamkniętym”, „zachowawczym”, „integrystycznym”, „antyliberalnym” czy jak go tam zwał (żadnego z tych określeń nie lubię) – istnieje cała paleta poglądów i postaw. Nie wszyscy zgadzają się ze wszystkimi, wewnętrznych dyskusji jest co niemiara, a wokół niektórych spraw powstały nawet podziały trudne do przezwyciężenia. Dźwigamy etykietkę „liberałów”, choć tak naprawdę wielu z nas wcale liberałami nie jest – ani w kwestiach moralnych, ani gospodarczych, ani dotyczących np. koniecznych zmian w Kościele. Są katolicy otwarci, którzy chętnie skłoniliby cały Kościół do przemyślenia raz jeszcze sprawy antykoncepcji, i tacy, którym odpowiada to, co jest. Są zwolenniczki i zwolennicy zniesienia obowiązkowego celibatu oraz wprowadzenia kapłaństwa kobiet i osoby, którym takie rozwiązania nie mieszczą się w głowie. Wbrew pozorom, Kościół otwarty wcale nie jest taki liberalny, jak go się po drugiej stronie maluje.
Pamiętam, jak przed laty Krzysztof Michalski trzeźwo zauważył, że w Polsce, inaczej niż na Zachodzie, „jakoś nie ma oszalałych liberalnych księży”, którzy stawialiby radykalne żądania. Czego najczęściej domagają się rodzimi katoliccy „liberałowie”? Prześledźmy uważnie teksty, a okaże się, że piszą głównie o konieczności „zmiany języka”, o „wysyłaniu jasnych komunikatów” w kontrowersyjnych sprawach, o zaniechaniu myślenia w kategoriach walki itp. Czasem jakiś publicysta zauważy, że „może należałoby rozważyć...” Tyle że to nieśmiałe „może” w polskich warunkach traktowane jest jak zdetonowanie bomby. Jeden z duchownych zwrócił mi kiedyś uwagę, że gdyby polski ksiądz na kazaniu popełnił poważny błąd dogmatyczny, to nikt nie zwróciłby uwagi. Ale gdyby powiedział, że trzeba przemyśleć raz jeszcze katolicką etykę seksualną, musiałby się tłumaczyć przed przełożonymi.
Piszę ten tekst zaniepokojony – ale i zainspirowany – tym, co dzieje się teraz wokół afer pedofilskich z udziałem polskich duchownych. W tej akurat kwestii środowiska otwarte i ich adwersarze (a przynajmniej znaczna ich część) mówią w Kościele jednym głosem. To oznacza, że są sprawy, w których porozumienie można osiągnąć nawet wówczas, gdy jest się w stanie ideowej wojny. Wiadomo, jaka droga rozwiązywania podobnych problemów jest słuszna, a jaka nie. Rozumiem, że dla większości księży biegający za nimi dziennikarze są irytujący. Nikt nie lubi być przyciskany do muru, tym bardziej gdy towarzyszy temu mikrofon i kamera. Słowa: „Poczekamy, zobaczymy” nie wystarczą już dziś jednak za odpowiedź. Jeśli komuś zależy na mieście Boga, na tym, żeby kolejne pokolenia się w nim odnalazły, musi umieć powiedzieć więcej. I więcej w tej sprawie zrobić.