Nadprzyrodzone

Najpierw spadają liście jesionu.

08.10.2013

Czyta się kilka minut

W nocy przychodzi przymrozek i rano, gdy wychodzę z domu, słyszę szelest w nieruchomym powietrzu. Spadają jeden za drugim. Nie ma wiatru, więc ten delikatny i bezbronny dźwięk jest w dwójnasób przejmujący. Niektóre zdążyły już pożółknąć, a inne ledwo pociemniały. Mróz wszedł w łodyżki, stały się kruche i martwe. I jeszcze ta cisza wokół, to świetliste powietrze, w którym dźwięki rozchodzą jak kręgi na wodzie. Jeszcze trochę słabo widać, bo mgła zasnuwa krajobraz, ale słońce już wstało, bo zasłona rzednie. Kolory jak z ołtarza, z książki albo wprost z obrazu.

Cienie są długie i czarne. Zalegają ciężej i dłużej. Wewnątrz ciemnych plam skrzy się szron. Jakby chłód przesączał się z głębi ziemi i występował na powierzchnię. Każdego roku nieodmiennie nie mogę oderwać wzroku od tej przemiany. Wciąż nadchodzi i wciąż jest tak, jakby przyszła pierwszy raz. Być może to jest sposób, by wyrwać nas z monotonii dni, której jedynym sensem jest to, że przybliża nas do śmierci. Oglądamy coroczne zamieranie, coroczny pogrzeb świata, by zyskać pozór własnej nieśmiertelności? Tak, wiem, wiem: za bardzo kombinuję...

Przedwczoraj obudził mnie dziwny dźwięk: uporczywy, głośny stukot w drewnianą ścianę domu. Wyszedłem wpół śpiąc. Coś furknęło mi nad głową i przysiadło na jesionie. Przez zasłonę snu ledwo widziałem, ale na pewno był to dzięcioł: zielony albo zielono-siwy. Posiedział chwilę, jakby chciał mi dać szansę, a potem poderwał się i zniknął w głębi mglistego krajobrazu. Była może siódma rano i wszystko dopiero się zaczynało. Mgła, blask i cisza, która wypełniała dolinę po brzegi. Wiosną o tej porze powietrze nasiąknięte było świergotem setki ptaków. A teraz nic. Absolutny brak dźwięków. Spadały tylko pojedynczo przemarznięte liście. Lecąc w dół potrącały o gałęzie. Świat rozciągał się na tysiąc kilometrów w każdą stronę i wewnątrz tych tysięcy tylko dźwięk liścia.

Nie wróciłem już do środka. Czymś tam się okryłem i patrzyłem, jak się podnosi mgła, jak wstaje słońce, jak się rozwija splendor schyłku, śmierci i jesieni. Na czerwień buków, na żółknącą zieleń brzóz i burość olch, które co roku zamierają bez ostentacji. Pod niebem przesłoniętym perłową łuską chmur, przez którą raz po raz przesączało się światło z tamtej strony. Wyraziste i ostre jak w żadnej innej porze roku. Dlaczego? Żebyśmy się napatrzyli, żeby obraz wraził się na wieki w źrenicę i nerwami zawędrował do pamięci, do serca, do duszy – w co tam sobie kto wierzy? Żeby został za nami, bo przecież z czasem, z upływem, z wiekiem zostanie jako pociecha tylko on, jako dowód, żeśmy w ogóle istnieli. Po to wyświetla się nam ta jesień w glorii i jakaś hiperrealna. Pora skompresowana, intensywna jak tuż przed klęską. Z obfitością barw po lasach i ogrodach. Krew, złoto, ogień. Alchemia. Owoce w sadach i ciężkie, cieliste głowy dyń zalegające tysiącami pola.

Zbudził mnie zielony dzięcioł i patrzyłem na to wszystko, a czego nie widziałem, tom sobie wyobrażał albo przypominał. Wpatrywałem się w głąb październikowego dnia jak w szklaną kulę. Są dni, w których spływa na nas łaska. Po prostu. I coś w rodzaju trudnej pociechy, że nim wszystko zgaśnie, wpierw zajaśnieje płomieniem, od którego nie da się oderwać oczu.

Przyszedł wieczór. Był zimny i przejrzysty. Gwiazdy lśniły jak kryształki lodu. Stałem na tarasie i nasłuchiwałem. Wysoko nad domem, nad łąką krążyły ptaki. Jak co roku o tej porze gęsi i żurawie leciały na południe. Widać, za wcześnie zastała je noc i nerwowo naradzały się w sprawie noclegu. Potężny klangor kołował w ciemnym niebie. Gdyby umilkły, echo poniosłoby ich głosy aż za Uherec, przez przełęcze na Słowację i pewnie dalej, może i nad Wielką Nizinę Węgierską, skąd zapewne częściowo przybywały. Ale nie cichły. Nawoływały się niewidzialne w czarnym powietrzu pod gwiazdami z lodu. Ten dźwięk, tak ogromny, dziki i przedwieczny, sprawiał, że skóra cierpła ni to z lęku, ni z radości: że oto przemawia do nas starsze, większe i, kto wie, czy nie rozumniejsze.

Zatoczyły jeszcze parę kręgów i powiosłowały w głąb nieba na mroczne południe. Potem już tylko odgłosy rykowiska dobiegały ze stoków Mareszki. Też dzikie, starodawne, ale i bydlęco ociężałe i cielesne. Niepodobne do hipnotycznej i wiodącej na pokuszenie pieśni przelotnych ptaków.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2013