Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W drugiej turze wyborów prezydenckich były socjaldemokratyczny premier zdobył 55 proc. głosów. Jego rywal książę Karel Schwarzenberg – 45 proc.
Zeman od początku był faworytem. Schwarzenberg zabłysnął nieoczekiwanie, przechodząc do drugiej tury. Szansa, że na Hradzie zasiądzie dawny współpracownik Václava Havla, stała się wtedy bardziej realna i dodała jego zwolennikom skrzydeł. Z równą energią jednak Schwarzenberg był atakowany – w tym przez kończącego kadencję prezydenta Václava Klausa, który w prywatnym SMS-ie napisał, że w przypadku jego wygranej wyemigruje z kraju. Nagle głównym punktem debaty okazała się drażliwa dla Czechów kwestia dekretów Benesza, na mocy których po wojnie wysiedlono z Czechosłowacji trzy miliony Niemców sudeckich. Książę był przedstawiany jako zwolennik ich unieważnienia. Pojawiły się też sugestie, że ojciec księcia współpracował z nazistami, podczas gdy było wręcz przeciwnie. „Wybory wygrało kłamstwo. I to nie jedno” – smutno skonstatował przegrany po ogłoszeniu wstępnych wyników.
Sama kampania była nowym doświadczeniem dla naszych sąsiadów: pierwszy raz wybierali oni głowę państwa w wyborach bezpośrednich. Teraz Zeman zapowiada, że uporządkuje sytuację w kraju. Zasugerował, że przydałyby się wcześniejsze wybory parlamentarne i że przyjrzy się niefortunnej amnestii ogłoszonej na początku stycznia przez odchodzącego prezydenta Klausa. Zeman i Klaus mają jednak do siebie blisko i wielkiej rewolucji nie będzie. Poza, rzecz jasna, stosunkiem do Unii Europejskiej – bo Zeman eurosceptykiem nie jest. I to – mimo wszystko – może najważniejsza konkluzja.