Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Kilka dni temu Nicolás Maduro został pierwszym prezydentem, który do rozpędzenia studenckiej demonstracji skierował... samoloty wojskowe. Jednak dwa myśliwce Su-30, które krążyły w czasie protestów nad miastem San Cristóbal – a także 21 śmiertelnych ofiar trwających w kraju już od miesiąca antyrządowych wystąpień – tylko zmobilizowały studentów do dalszych protestów. Ich symbolem stała się Genesis Carmona, 22-letnia zwyciężczyni konkursu piękności, która zginęła w mieście Valencia. Pierwsi zabici padli 12 lutego, dzień przed 200. rocznicą bitwy o niepodległość pod La Victoria, w której decydującą rolę odegrała młodzież.
Inaczej niż w innych krajach Ameryki Łacińskiej, wenezuelski ruch protestu ma charakter konserwatywny. Żąda uwolnienia kilkuset zatrzymanych, wycofania z ulic colectivos (uzbrojonych aktywistów prorządowych), ale także np. poprawy zaopatrzenia sklepów. Dołączyli już do niego liderzy opozycji. To zaś spowodowało, że w socjaliście Maduro obudził się duch Cháveza: w pierwszą rocznicę śmierci byłego prezydenta nazwał protestujących „faszystami” i oskarżył o to, że zamierzają dokonać zamachu stanu, wspierani – jakżeby inaczej – przez USA. Podobnie jak Chávez, sądzi on, że brutalna konfrontacja jest najlepszą metodą na opozycję: pomaga jednoczyć zwolenników i wzmacnia autokratyczną kontrolę nad obywatelami.
Maduro zapomina tylko o jednym: Chávez nigdy w takiej skali nie angażował do represji aparatu państwa. Jeśli się wkrótce nie opamięta, wyprzedzi poprzednika w jeszcze jednej konkurencji: szybkości tracenia społecznego poparcia.