Miasta po zapaści

Plebiscyt na tytuł „polskiego Detroit” został rozstrzygnięty. Kryteria, według których był przeprowadzany, są jednak naciągane.

14.03.2015

Czyta się kilka minut

Stare Bałuty, jedna z najbardziej zapomnianych dzielnic Łodzi. Pełno tu zaniedbanych kamienic, opuszczonych zakładów przemysłowych i warsztatów. / Fot. Filip Springer
Stare Bałuty, jedna z najbardziej zapomnianych dzielnic Łodzi. Pełno tu zaniedbanych kamienic, opuszczonych zakładów przemysłowych i warsztatów. / Fot. Filip Springer

Sposób, w jaki umierają członkowie danego społeczeństwa, świadczy też o tym, jak ono żyje” – to słowa jednego z lekarzy medycyny sądowej w Detroit, mieście, w którym co roku ginie 400 osób, a liczba niewyjaśnionych morderstw utrzymuje się na stałym poziomie 10 tysięcy. To samo, co o ludziach, można by powiedzieć o miastach. To, jak umierają, odzwierciedla sposób, w jaki funkcjonowały i na jakim fundamencie powstały.

Powrót

Jest rok 2007 – amerykański dziennikarz Charlie LeDuff postanawia rzucić pracę w szacownym „New York Timesie” i wrócić do rodzinnego Detroit. Przemawiają do niego liczby, o których coraz głośniej w ogólnokrajowych mediach. Bezrobocie wśród Afroamerykanów sięga aż 50 proc. W ciągu 60 lat uciekło 1,2 mln mieszkańców. 40 proc. powierzchni miasta pozostaje niezamieszkałe. Detroit to stolica podpaleń, biedy, bezrobocia, zadłużonych nieruchomości, przestępczości i korupcji. LeDuff zatrudnia się więc w lokalnym dzienniku „Detroit News” i postanawia na nowo poznać swoje miasto. Efektem jego dociekań jest książka „Detroit. Sekcja zwłok Ameryki”, wydana właśnie nakładem Wydawnictwa Czarne.

W 1960 r. przez miasto przejeżdżał John Steinbeck, pracując nad książką „Podróże z Charleyem”, która miała się stać opisem współczesnych mu Stanów Zjednoczonych. Detroit było wtedy jednym z pięciu najbogatszych miast Ameryki, wzniesionym na potędze trzech wielkich zakładów samochodowych: Chryslera, Forda i General Motors. Steinbeck pisał, że powietrze w mieście „naładowane jest elektrycznością”, a „witalność jest wszędzie”. 7 lat później energii było tu aż za dużo: wybuchły jedne z najbardziej krwawych i gwałtownych w historii USA zamieszek na tle rasowym. Przez tydzień miasto pogrążone było w prawdziwym chaosie. Sytuacja została opanowana dzięki czołgom, broni automatycznej i oddziałowi komandosów zrzuconemu na miasto z samolotów.

A to był dopiero początek problemów. Jak pisze LeDuff, zapaść miasta rozpoczęła się już w latach 50., została jednak naprawdę dostrzeżona dopiero, gdy w 2008 r. padł amerykański bank Lehman Brothers, a wraz z nim spora część amerykańskiej gospodarki. Prezesi Wielkiej Trójki zaczęli regularnie pielgrzymować do Waszyngtonu z prośbami o publiczną pomoc. Otrzymali ją, ale pod warunkiem blisko pięćdziesięcioprocentowej redukcji zatrudnienia. To dobiło Detroit ostatecznie.

Gonzo

Książka LeDuffa z bezstronnym dziennikarstwem nie ma nic wspólnego. Jego reportaż napisany jest w stylu gonzo – emocjonalnie, pierwszoosobowo i ze wszech miar subiektywnie. O jednej z miejskich radnych, skazanej za korupcję Monice Conyers, LeDuff pisze, że jest „ekscentryczną i wyrachowaną diwą. Wulkanem seksu i krzykaczką”, „każdy najmniejszy kąsek władzy dokarmia jej id”, jej asystent zaś to „rozpustny oszust o nazwisku Sam Riddle”. Od początku wiemy, po czyjej stronie stoi autor. On sam zresztą wprost deklaruje, że interesują go „luzerzy” – zarabiający płacę minimalną albo bezrobotni mieszkańcy miasta, którym zabrakło sił lub środków, by w porę stąd uciec. Politycy to dla niego skorumpowana sitwa – złodzieje, cwaniacy i chamy. To im wytacza wojnę w swoich kolejnych tekstach pisanych dla „Detroit News”.

Wykorzystując dziennikarski warsztat wypracowany w najlepszej redakcji na świecie, LeDuff staje więc po jednej stronie barykady i otwiera ogień ze wszystkich luf. „Gonzo” to dla dziennikarza gatunek pisarski, który zawsze oznacza pójście drogą na skróty, a więc zabieg rozczarowujący i nieco desperacki. Gdzie jednak, jeśli nie w pogrążonym w anarchii Detroit, ruch taki może być bardziej uzasadniony? Charlie LeDuff wie zresztą, że w zepsutym do cna mieście jego pisanie niewiele zmieni: „Wydawało się, że każdy ma to gdzieś; no może oprócz pewnej papużki, której kartki z moim artykułem dostały się jako wyściółka do klatki”.

Książka LeDuffa, choć skrzy się czarnym humorem, jest przygnębiająco ponura. Detroit ukazane jest jako miasto zsuwające się w otchłań i nic ani nikt nie jest w stanie tego procesu zatrzymać. A to przecież tylko jedna prawda o tym mieście. W 2010 r. przyjeżdża tu holenderski reporter Geert Mak, który jedzie przez Amerykę śladami Steinbecka. W hotelowym lobby przegląda „Detroit News”, pełne doniesień o morderstwach, napadach i pożarach, a potem rusza w miasto. Spotyka ludzi grających w szachy i cieszących się panującą wokół ciszą. Odkrywa społeczne inicjatywy, takie jak jadłodajnię Soup, w której klienci demokratycznie głosują, na co ma zostać przeznaczony jej comiesięczny dochód. Pisze o inkubatorach przedsiębiorczości, miejskich farmach organizowanych na nieużywanych działkach czy eksperymentach mieszkaniowo-społecznych, takich jak Detroit Unreal Estate Agency. Dla holenderskiego reportera katastrofa, która dotknęła Detroit, nie jest żadnym końcem, lecz po prostu nowym początkiem.

Ziemia obiecana

Podobne podejście ma pochodzący z Detroit bloger i reżyser filmów dokumentalnych Philip Lauri. By upadek rodzinnego miasta umieścić w szerszym kontekście, Lauri poszukał w Europie miejsca o podobnej historii. Tak trafił do Łodzi.

Z chwilą gdy Detroit stało się bohaterem światowych mediów, w Polsce rozpoczął się nieoficjalny casting na jego polski odpowiednik. Kandydatów było kilku. Zapaść górnictwa powaliła na kolana wiele śląskich ośrodków, z Bytomiem na czele. Podobny los podzielił Wałbrzych, targany w ostatnich latach także korupcyjnymi aferami. Upadek przemysłu pogrążył Radom. Żadne z tych miast nie było jednak wystarczająco duże, by łatka „polskiego Detroit” przykleiła się do niego na dłużej. Stanęło więc na Łodzi.

Pisał o tym na łamach „Gazety Wyborczej” pochodzący stąd reporter Michał Matys. W łódzkich problemach widział bezpośrednie analogie dla tego, co dzieje się za oceanem. Miasto również wyrosło na przemysłowej monokulturze, a potem przeżyło jej nagłą śmierć. Dziś to jedna z najszybciej wyludniających się polskich metropolii. Pełno tu zaniedbanych kamienic i pustych działek, w oczy kłuje patologiczna bieda. Bezrobocie jest wyższe niż w innych dużych miastach, średnie płace niższe.

Swoim tekstem „Łódź – miasto przeklęte” Matys rozpętał jednak burzę. Pisząc o „polskim Detroit”, skupił się na ciemnej stronie miasta. Miał do tego prawo, reportaż jest wszak sposobem reagowania na rzeczywistość, a ta w Łodzi często rysuje się w ciemnych barwach. Nie tak czarnych jednak jak w Michigan.

Podobieństwa pomiędzy oboma miastami mają bowiem charakter naskórkowy. Skala łódzkich problemów jest kompletnie nieporównywalna do tego, co spotkało Detroit. Tam od lat trwa proces stopniowego wycofywania się władz z odpowiedzialności za miasto i dostarczania podstawowych usług jego mieszkańcom. W Łodzi nic takiego się nie dzieje: miasto jest wielkim placem budowy, magistrat wdraża też innowacyjny pod wieloma względami program rewitalizacji śródmiejskiej zabudowy „Mia100 Kamienic”. Wszystkie te działania mogą być rzecz jasna krytykowane – jak zresztą w każdym mieście – za nieudolne zarządzanie, zbyt mały (lub zbyt duży) rozmach czy marnotrawienie publicznych pieniędzy. Nie zmienia to jednak faktu, że Łódź w ostatnich latach się zmienia – i to na lepsze.

Pustostany do zapełnienia

Dla Philipa Lauriego postindustrialna zapaść, która dotknęła Łódź i Detroit, jest tylko początkiem, a nie treścią opowieści. W swoim filmie „After the factory” skupia się na tym, co wyłania się po niej. Łódzkimi bohaterami jego filmu są młodzi, kreatywni i pełni energii mieszkańcy miasta, którzy ani myślą się stąd wyprowadzać. Wśród nich są założyciele popularnej klubokawiarni Owoce i Warzywa czy znanego już w całej Polsce sklepu „Pan tu nie stał”, zbudowanego na polskim sentymencie do estetyki PRL-u. Siedziba „Pan tu nie stał” znajduje się w kompleksie OFF Piotrkowska: pofabrycznej przestrzeni zaadaptowanej pod kawiarnie, restauracje, sklepy z designem, pracownie start-upów i artystów. Miejsce buzuje energią, która przy odpowiednim strumieniowaniu wypełni też inne łódzkie pustostany.

Trzeba będzie na to poczekać, być może nawet dłuższą chwilę, ale zapaść porównywalna z Detroit temu miastu na pewno nie grozi. Podobnie jak żadnemu innemu w Polsce. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2015