Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Warszawa np. zaczyna udawać, że jest Rzymem albo Neapolem. Knajpy otwierają ogródki, na skwerach pojawiają się darmowe leżaki, a dziewczęta w letnich sukienkach pomykają ulicami na miejskich rowerach.
Stanisław Dygat twierdził, że każde miasto na świecie ma swoją szczególną mgiełkę. Paryska jest różowa, wenecka lśniąco błękitna, a londyńska jak grochówka. Mgiełka podkreśla miejską urodę, jak piękna kobieta twarz szminką.
Warszawa ewidentnie tęskni za jakimś pastelowym kolorem mgły. Zazdrości miastom południa. Cieszy się, gdy świeża zieleń i ciepło maskują jej naturalną brzydotę. Siedząc na leżaczku, z rozmysłem nie zauważamy przecież liszajowatej ściany kamienicy. Tonąc w zapachu truskawek sprzedawanych na każdym rogu udajemy, że wcale nie miesza się on ze smrodem z pobliskiego zakładu wulkanizacyjnego. Na własne życzenie ulegamy zbiorowej halucynacji: „Ta wiosna nie skończy się nigdy”.
Nawet kasandryczne wizje polityków – którzy wyliczają, jak wielkie nieszczęścia spadną na nas w przypadku wygranej ich konkurencji – nie robią na nas większego wrażenia. Chcemy wierzyć, że ich gadanie nas nie dotyczy. Oraz w to, że już zawsze będziemy w południe pili mrożoną kawę, a nie podwójne espresso. I że w najgorszym razie przyjdzie nam narzucić marynarkę, nie kożuch.
Ale będzie jak zawsze. W lipcu dnia zacznie ubywać, choć postaramy się nie zwracać na to uwagi. W sierpniu zaskoczą nas pierwsze chłodne noce. Wrzesień będzie prawdziwym testem. Podejmiemy straceńczą, beznadziejną walkę: jak długo można chodzić bez płaszcza? Jak długo da się pić herbatę w ogródku? Czy zaryzykować jeszcze raz podróż do pracy na rowerze? W październiku, lecząc się z pierwszego przeziębienia, zrozumiemy, że znowu przegraliśmy.
Nasz kraj jest zimny. Nasi sąsiedzi nieprzyjemni, a niektórzy groźni. Politycy to karły, małostkowi wątrobiarze. Kryzys nie chce się skończyć, a ręce mamy czerwone od mrozu i uszy sine. Letnie sukienki to przelotny kilkunastotygodniowy epizod, odległy sen.
Zieleń zniknie, zapanuje szarość, truskawki będą tylko hiszpańskie albo mrożone – jedne i drugie są nic nie warte. Liszajowate ściany wychyną i zapach z zakładu wulkanizacyjnego się rozpełznie. Dalej udawać się nie da.
Będziemy więc narzekać: „Jakżeż tu wszystko jest nielogiczne, niewygodne, absurdalne”, „Monotonia życia, ubóstwo kulturalne, potwornie idiotyczna prasa i radio, zresztą wszędzie absurdalny, nic wspólnego z rzeczywistością nie mający żargon partyjny, mieszanina absurdalnej doktryny z konsekwentnym cwaniactwem oszustów – wszystko to niesamowite”. (To nie ja tak narzekam. To Stefan Kisielewski tak narzekał równo 40 lat temu).
Tyle zostanie nam z marzeń i mgiełki. Jedyne, co można zrobić, to spakować walizki. Sprawdzona metoda. Najwięksi pisarze urodzeni pod naszą szerokością geograficzną tracili na południu fortuny. Pili, popadali w hazard i zachwycali się.
Antoni Czechow pisał do rodziny z Włoch: „Rosjanin, człowiek biedny i poniżony, w tutejszym świecie piękna, bogactwa i wolności łatwo może zwariować. Chciałby tu zostać na wieki”.
Za to jego towarzysz podróży opowiadał, że Czechowa Włochy szybko znudziły. Raz bezceremonialnie położył się w Wenecji na placu Świętego Marka i oznajmił: „Dobrze by było teraz w guberni moskiewskiej rozciągnąć się na trawie”.
Znaczy tęsknił. I tak źle, i tak niedobrze.
Co robić?
Ulegać zbiorowej halucynacji. Do października mamy prawo mówić z pełnym przekonaniem: „Ta wiosna nigdy się nie skończy!”.