Mała wojna, która zatrzymała Gruzję

To była krótka wojna i nie bardzo krwawa. Większość terytoriów, które Gruzini stracili, i tak od lat była poza ich kontrolą. Klęska ich upokorzyła, ale każde upokorzenie da się przełknąć. Najgorsze, że przegrana zahamowała gruziński marsz na Zachód.

12.08.2013

Czyta się kilka minut

Konwój armii rosyjskiej przekracza góry w pobliżu południowoosetyjskiej wioski Dżaba. 9 sierpnia 2008 r. / Fot. Dmitry Kostyukov / AFP / EAST NEWS
Konwój armii rosyjskiej przekracza góry w pobliżu południowoosetyjskiej wioski Dżaba. 9 sierpnia 2008 r. / Fot. Dmitry Kostyukov / AFP / EAST NEWS

Późną nocą do redakcji w Warszawie dociera depesza. Generał Mamuka Kuraszwili oświadczał, że wojska gruzińskie zaczęły operację militarną; celem jest „przywrócenie porządku konstytucyjnego” w separatystycznej Republice Południowej Osetii.

Wydruk depeszy trzymał w rękach młody dziennikarz, który stoi na środku newsroomu: „Zdaje się, że w Gruzji zaczęła się wojna”.

Spojrzałem mu przez ramię: „Daj spokój, jaka wojna? To rosyjska agencja, jakiś wymysł albo prowokacja”.

Ale po chwili przychodzą potwierdzenia z serwisów zachodnich: Reuters, AP, AFP. Sygnowane jako „urgent”, czyli najwyższej pilności. Jeszcze kilka minut i Gruzini z ciężkiego sprzętu – czeskich haubic Dana i wyrzutni Grad (unowocześnionych katiuszy) – niemiłosiernie ostrzeliwują pozycje osetyńskie wokół Cchinwali, stolicy separatystów.

Pewien reporter radiowy, mimo nocnej pory, dzwoni do znanego analityka spraw wschodnich. – Przyjdź jutro rano do programu, Gruzini zaczęli wojnę z Osetią.

– Przestań chrzanić – słyszy w odpowiedzi. – Wojna? To niemożliwe. Po co Gruzini mieliby zaczynać wojnę?

WBREW LOGICE

Fakt, tę wojnę mogła zacząć Rosja, Osetia, Abchazja. Wszystkim im mogło się to w jakimś stopniu opłacić. Gruzinom – nie. Zostali sprowokowani? Odpowiedzieli agresją na bezustanne ataki ze strony separatystów? Wszystko to prawda. Ale postąpili nielogicznie.

Nie byli gotowi. Nie zarządzili zawczasu mobilizacji, nie zwrócili się do Amerykanów, by zwolnili ich kontyngent z Iraku. Ważni ludzie – którzy powinni być w Tbilisi w czasie takiego kryzysu – byli na urlopach.

Gruzini wiedzieli, że po drugiej stronie Kaukazu stoi cała rosyjska 58. Armia; ich wywiad przechwycił nawet informacje, że jej część już przeprawiła się do Osetii przez wydrążony pod górami Tunel Rokijski. Gdyby Gruzini planowali wojnę, powinni ją zacząć od zburzenia tego tunelu – łączącego Osetię z Rosją. Tak mówiła logika.

Ale wybuch tej wojny przeczył logice, nie trzymał się kupy.

Dlaczego ją zaczęli? Przecież jeszcze tego popołudnia prezydent Micheil Saakaszwili wygłaszał do Osetynów i Abchazów pojednawcze orędzie. Wprowadzał jednostronne zawieszenie broni – nie będzie już odpowiadać na ich ostrzał. Proponował autonomię, federację, konfederację: niemal wszystko, co separatyści mogli sobie wyobrazić tylko w snach. A potem, nagle, w nocy, wezwał swych generałów i rozkazał: „Atakujemy!”.

Tego, że działał spontanicznie, dowodzą depesze ambasadora USA Johna F. Teffata, dyplomaty z 30-letnim stażem, które potem wyciekły przez WikiLeaks. Był on kompletnie zaskoczony. Nie zauważył żadnych szczególnych przygotowań.

A dramatyczny telefon, który Saakaszwili wykonał do przebywającego na Helu Lecha Kaczyńskiego? Mówił, że gruzińskie wsie są bombardowane i Rosjanie szykują coś dużego. Nie zasugerował nic, co mogłoby świadczyć o planach ofensywy. A rozmawiał z najlepszym przyjacielem: człowiekiem, który zawsze jak lew bronił gruzińskich spraw. Powinien go uprzedzić, przygotować – bo przecież tylko Kaczyński na zachodnich salonach usiłowałby tłumaczyć postępowanie Saakaszwilego.

Nie mógł przez telefon? Ale miał tu zaufanego człowieka: ambasadora Konstantina Kavtaradze, zaprzyjaźnionego z otoczeniem Kaczyńskiego, mającego wejście do Pałacu na jeden telefon.

„SZLIŚMY ZWYCIĘŻAĆ”

Saakaszwilego zgubiły emocje. A może i pycha?

Poznałem go w 2003 r. jeszcze jako lidera opozycji. Pytałem, jaki ma pomysł na rozwiązanie problemu Abchazji i Osetii Południowej. Bo każdy gruziński polityk musiał mieć na to pomysł. Kto o tym milczał, nie miał szans na karierę, więc z wiarą lub bez wiary, trzeba było obowiązkowo powtarzać wyborcom zaklęcia: „Wrócimy do Cchinwali, odzyskacie swoje domy w Suchumi, znów będziecie mogli jeździć tam, nad morze, całym rodzinami”.

Saakaszwili odpowiedział mi wtedy: – Wie pan, z Osetią nie będzie większego problemu. Ona jest niewielka. Niech pan zobaczy na mapie, Cchiwali jest naprawdę niedaleko. To małe miasteczko. Będzie kłopot z Abchazją, ale też damy sobie radę.

Dlatego podejrzewam go o pychę. Może myślał, że załatwi to tak szybko, że Rosjanie nie zdołają zareagować?

Wszystko zaczęło się więc nagle.

Gruzińscy żołnierze jechali uśmiechnięci jak na defiladę – ciężarówkami, samochodami osobowymi, a nawet miejskimi autobusami.

Ich regularne oddziały szturmowe to malowani chłopcy. Prezydent bardzo dbał o armię. Była jednym z symboli silnego, poukładanego, normalnego państwa.

Nowe mundury, amerykańskie hełmy, kamizelki kuloodporne, quady, zgrabne transportery Cobra, tureckiej produkcji. No i czołgi. Wszystko to poszło na Cchinwali.

Widziałem potem, jak wracali: rozbici, brudni, wystraszeni. Nie byli już dumną armią prezydenta. Odwracali wzrok, patrzyli w ziemię, choć wielu z nich nie zdążyło nawet powąchać prochu.

Gruziński rezerwista opowiadał mi: „Umieścili nas w szkole na północ od Gori (miasto blisko granicy z Osetią – red.). Szliśmy zwyciężyć. Następnego dnia okazało się, że oficerowie gdzieś zniknęli. Strzelanina zbliżała się coraz bardziej. Na niebie rosyjskie samoloty. Nami nikt się nie interesował. Najpierw jeden wyszedł na drogę i zaczął łapać okazję do Tbilisi, potem jeszcze dwóch. W końcu wszyscy wybiegliśmy na drogę. Zatrzymywaliśmy, kogo popadnie. Za plecami była wojna, coraz bliżej. Bałem się, chciałem stamtąd uciec”.

RZEMIEŚLNICY WOJNY

Gruziński sukces trwał dwa dni. Przekroczenie granicy administracyjnej z Osetią, zajęcie Cchinwali, łatwe zwycięstwa nad osetyńską niby-armią.

Rosjanie tylko na to czekali. Uderzyli z pełną siłą. Przełamali front, zmusili do odwrotu, a potem do ucieczki. Panowali w powietrzu, na morzu i lądzie.

Wiecie, jak wyglądało ich wojsko?

Szeregowcy? Dzieci w za dużych hełmach i kamaszach. Sierżanci? Mięśniaki w pasiastych podkoszulkach, o twarzach bandytów, upychający na ciężarówkach łupy wojenne: materace, poduszki. Oficerowie? Milczący, wyniośle patrzący na podbity kraj. I jeszcze ten ich wiecznie pijany generał – wojskowy komisarz Gori.

Oglądałem splądrowane przez nich gruzińskie koszary: wyniesione wszystko, co dało się wynieść (w tym wykręcona armatura); czego wynieść się nie dało, zniszczone. Rosyjskie transportery przypominały czasem wozy cygańskiego taboru.

Tylko tego jednego nie można im odebrać: potrafili się bić. Widziałem, jak ryją okopy, jak wyrywają saperkami ziemię, aby wydrążyć stanowisko strzeleckie, jak nieludzkim wysiłkiem drążą ukrycie dla czołgów na zboczu wzgórza.

Ściągnięci z najdalszych zakątków Rosji, beznamiętni rzemieślnicy wojny.

POLICJANCI NIE BIORĄ

Lotnisko w Tbilisi już nie działało, musiałem więc dojechać z Erewania. Po drodze mijałem drogie auta wypakowane po dach: to bogaci mieszkańcy gruzińskiej stolicy ratowali siebie i majątek. Byli przekonani, że rosyjskie czołgi nie zatrzymają się, że Kreml zechce wprowadzić tu swoje porządki, ustanowić marionetkowy rząd.

Tbilisi było zaciemnione, ciche, opustoszałe i wystraszone. Jedyny kierowca, który zgodził się wziąć mnie z armeńskiej granicy, wyglądał, jakby miał ze sto lat; nie radził sobie z autem. Jechał wężykiem, od krawężnika do krawężnika.

Nagle wyprzedziła nas drogówka.

– Jesteś pijany?

– Nie.

– Chuchnij – kierowca był trzeźwy. – Nie umiesz dziadku prowadzić. Siedź w domu.

– Odczep się.

– Słuchaj! Jedź wolno! Trzymaj się prawej strony! Rozumiesz?

Na tym incydent się skończył. Policjant pogroził palcem i byliśmy wolni. Każdy, kto bywał wcześniej w Gruzji – np. za czasów prezydenta Eduarda Szewardnadze – wie, jakie to niezwykłe. Wówczas drogówka przypominała średniowiecznych zbójów. Łupili bez litości, nie szukając nawet powodów. Jak zatrzymywali, trzeba było płacić. Kilka lat rządów Saakaszwilego wypleniło tę plagę.

Nawet teraz, gdy jest wojna, gdy zaraz wszystko się rozsypie, policjanci nie biorą!

PRZEŚCIERADŁO

Rosjanie weszli do Gori (nadal stał tu wielki pomnik Stalina, który tutaj się urodził), pociągnęli dalej na południe. Zatrzymali się przed Tbilisi, gotowi do ataku. Ostatnia rachityczna linia obrony miała przebiegać na przedmieściu, w okolicy centrum handlowego. Gdyby została przerwana, zostawały tylko walki uliczne.

Ale dalej nie poszli. Co ich zatrzymało? Upokarzające porozumienie pokojowe, przywiezione z Moskwy przez prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy’ego, które Saakaszwili podpisał? Nacisk USA? Czy, jak chcą niektórzy, brawurowa misja Lecha Kaczyńskiego, który przyjechał do Tbilisi z grupą prezydentów i premierów z naszej części Europy?

W każdym razie – stanęli.

Dramat zaczął docierać do ludzi z opóźnieniem.

Każda wojna to wielka polityka na salonach, szkice na mapach w sztabach. A na dole – suma ludzkich tragedii.

Podpisano porozumienia, ale wojna trwała sobie dalej, po cichu. Na północy, w strefie, której nie opuścili Rosjanie, co noc płonęły domy, rabowano i zabijano. Osetyńscy sąsiedzi brali odwet za zniszczenia, za osobiste tragedie albo zwyczajnie napychali sobie kieszenie.

Poruszanie się po tym terenie wymagało wprawy i przewodnika. Nie wolno było chodzić po głównych drogach, bo tu królowały rosyjskie wojska. Nie wolno było chodzić po wiejskich dróżkach, bo łatwo było się natknąć na osetyńską bojówkę – co było gorszym wariantem. Chodziliśmy więc przygarbieni po polach. Przemykaliśmy się po ogrodach.

Mieszkańcy bali się nas, tak jak my ich – oni na najmniejszy dźwięk kryli się w piwnicach, my wtedy kuliliśmy się, padaliśmy na ziemię. Rozmawiało się szeptem, przy szczelnie zasłoniętych storach.

Mieszkaliśmy z ukraińską fotoreporterką w gruzińskiej wiosce na odludziu. Pewnego wieczora piliśmy przyniesione przez gospodarza wino. Było ciepło i spokojnie. Mogliśmy przez chwilę wyobrazić sobie, że jesteśmy na wakacjach.

– Pierwszy raz robię zdjęcia na wojnie. Ciągle mam wrażenie, że jej nie widziałam – powiedziała nagle.

Zacząłem się zastanawiać, jak powinna wyglądać wojna? Epickie wydarzenie oglądane z lotu ptaka, szarże, świst kul, szept umierających bohaterów?

– Wydaje mi się, że wojna wygląda właśnie tak – odparłem.

– Czyli jak?

– No, to ci ludzie kryjący się po piwnicach, ich strach – powiedziałem, ale rozmowa już się nie kleiła.

Następnego dnia patrzyliśmy, jak syn wykopywał ciało swego ojca, naprędce pochowanego w ogrodzie. Ojciec zginął od przypadkowej kuli. Wcześniej nie można było pogrzebać go jak należy, na cmentarzu. Teraz przyszedł ten moment.

Syn kopał z zapamiętaniem. Każde poruszenie szpadla powodowało, że z jamy wydobywał się coraz ostrzejszy trupi odór. Polewali ziemię jakimiś olejkami, ktoś miał maski chirurgiczne. Ale nic nie pomagało. W końcu ukazało się prześcieradło. Syn odwinął delikatnie tkaninę, by spojrzeć na woskowatą twarz, nieprzypominającą już ludzkiego oblicza.

Popatrzyłem na dziewczynę. Była blada. Robiła zdjęcia, ale oczy miała pełne łez.

Byliśmy na pogrzebie i stypie. O wojnie nie rozmawialiśmy już nigdy.

ŚWIECZNIK W SUCHUMI

Jeden z tysięcy epizodów, które składają się na każdą wojnę. Nawet „krótką” i „niespecjalnie krwawą”. Gruzja to nieduży kraj – wojna, nawet mała, dotyka każdego.

Było wiadomo, że w politycznym życiu Saakaszwilego po sierpniu 2008 r. nic już nie będzie takie samo. Choć dopóki trwały działania zbrojne i groźba wisiała nad krajem, Gruzini byli zjednoczeni. Niełatwo było znaleźć polityka, który powie coś złego o prezydencie.

Byłem wówczas na rozmowie z Eduardem Szewardnadze, byłym prezydentem, który nie ma najmniejszego powodu, by lubić swego następcę. Stary lis międzynarodowej polityki, ostatni minister spraw zagranicznych Związku Sowieckiego, na wstępie dał do zrozumienia: „O Saakaszwilim nic złego nie powiem, to nie ten czas”.

Ale był to rachunek z odroczoną płatnością. Niezależnie od tego, ile Zachód wpompowałby pieniędzy w gruzińską gospodarkę, wojny Saakaszwilemu Gruzini nie zapomnieli. A on wtedy pierwszy raz pokazał, że się boi. Kiedyś, jeszcze jako minister sprawiedliwości, chodził w kamizelce kuloodpornej wraz z antyterrorystami na akcje przeciw bandytom. Potem, w czasie demokratycznej „rewolucji róż” w listopadzie 2003 r., wdzierał się do parlamentu w pierwszym szeregu demonstrantów. Nigdy nie chował się za plecami innych. Teraz obywatele zobaczyli, jak kuli się na dźwięk rosyjskiego samolotu.

Przez przegraną wojnę prezydent odebrał rodakom marzenia. Jasne, że od początku lat 90. Gruzini tylko formalnie byli gospodarzami w Osetii Południowej i Abchazji. Jasne, że separatystów po cichu wspierała Moskwa. Ale można było się łudzić: że kiedyś, że jakoś. Teraz? Gdy Kreml uznał obie republiki za niezależne państwa, których niepodległości bronić będą jego czołgi – nie ma nawet złudzeń.

Najgorsze, że przez tę wojnę Saakaszwili zaprzeczył swojej własnej polityce. Wcześniej wobec separatystów był powściągliwy. Namawiał ich do federacji, konfederacji – jakiegokolwiek, choćby najluźniejszego związku z Tbilisi. Kusił otwartymi granicami, pieniędzmi, inwestycjami. Opodal Cchinwali wybudował modelowe miasteczko dla „lojalnych” Osetyńców. Z ładnymi apartamentowcami – aby ci, co nie chcą słyszeć o Gruzji, widzieli, co tracą.

Byłem po wojnie w Cchinwali i w Suchumi, stolicy Abchazji. Sprawiały smutne wrażenie zamkniętych, zapomnianych enklaw na garnuszku Moskwy. Abchaz, aktor, u którego gościłem, tłumaczył mi, dlaczego jego republika wybrała taki los, dlaczego nie chciała słuchać zaproszeń Tbilisi: – Zrozumiesz, bo jesteś Polakiem. To tak, jakby was jakiś polityk z Kremla kusił: „Bądźcie z nami! Po co wam ta Ameryka? Jesteśmy Słowianami, braćmi”.

Siedzieliśmy przy stole, na komódce stał piękny świecznik. Zapytałem o ten przedmiot.

– To zostało po poprzednich mieszkańcach – wyjaśnił.

– Po Gruzinach?

– Tak, po Gruzinach.

To była druga część wyjaśnienia, dlaczego Abchazja nigdy nie pogodzi się z Gruzją.

ZATRZYMANA WESTERNIZACJA

Ale wojna z sierpnia 2008 r. zniszczyła dużo więcej. Także z trudem budowany przez Saakaszwilego wizerunek kraju stabilnego, rosnącego, gotowego do wejścia do NATO i poważnych negocjacji z Unią Europejską.

Wojna zadziałała jak nagle zaciągnięty hamulec ręczny. Każdy, kto pamięta szczyt NATO w Bukareszcie w kwietniu 2008 r., gdzie Tbilisi było o krok od podpisania „mapy drogowej” wchodzenia do Sojuszu, musi to dostrzec. Wtedy mieli szansę. Po sierpniowej wojnie wszystko się posypało.

Do Saakaszwilego można mieć tysiące pretensji: że niszczył opozycję, nie potrafił rozmawiać z przeciwnikami, wszędzie wietrzył spiski, rozganiał pałkami demonstrantów... To tylko spekulacje – ale wydaje się, że gdyby nie tamta wojna, jego Zjednoczony Ruch Narodowy nie przegrałby ostatnich wyborów. Krajem nie rządziliby dziś Bidzina Iwaniszwili – polityk z mętnymi poglądami i niejasnymi związkami z Moskwą oraz jego partia „Gruzińskie marzenie”.

Gdyby nie tamta wojna, Gruzja byłaby dziś w innym miejscu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, felietonista i bloger „Tygodnika Powszechnego” do stycznia 2017 r. W latach 2003-06 był korespondentem „Rzeczpospolitej” w Moskwie. W latach 2006-09 szef działu śledczego „Dziennika”. W „Tygodniku Powszechnym” od lutego 2013 roku, wcześniej… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2013