Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Dobrze jest wtedy jechać przez Małopolskę i Podkarpacie wśród wzgórz, dolin i ludzkich siedzib, i oglądać je w pełnym świetle. Siedziby są, jakie są, raz ładniejsze, raz brzydsze, bogatsze i biedniejsze, nowsze i starsze, ale pejzaż jakoś sobie z nimi radzi. Neutralizuje. Wygładza ostre kształty, tłumi zbyt jaskrawe barwy. Koniec końców nad wszystkim rozpościera się bezkresny błękit i przywraca proporcje.
Tylko z jednym natura w ojczyźnie gminnej i powiatowej nie potrafi sobie poradzić: z większością „nowoczesnych” kościołów.
Stoją w krajobrazie całkowicie osamotnione. Niczego nie przypominają. Znikąd się nie wywodzą. Zrobione, jakby gdzie indziej i przyniesione nocą, a potem podstępem i przemocą umieszczone na przekór pamięci. Wrażenie jest szczególnie wstrząsające, gdy wybudowano je obok wiekowych, najczęściej drewnianych świątyń. Mógłbym podać przykłady dziesiątków tych nieszczęsnych par, ale nie chodzi mi o to, by szydzić z gustu i wykształcenia proboszczów, umiejętności architektów oraz naiwnej czy wymuszonej hojności wiernych. Zastanawia mnie tylko, co się stało z naszą religijnością, co się stało z naszym językiem, za pomocą którego naszą religijność wyrażamy? Czego wyrazem są te betonowe monstra rozsiane po wsiach i miasteczkach? Większość z nich powstała w schyłkowym komunizmie i w jakiś przewrotny sposób podzieliła jego brzydotę i katastrofalne bezformie. Tak jakby za pomocą gigantyzmu, za pomocą brutalnego gwałtu na przestrzeni architektura sakralna tamtych lat chciała zamanifestować pełne pychy zwycięstwo nad wrogiem, a jednocześnie stała się jego bękartem. Bo cóż pozostało? Fabryki Pana Boga? Hangary religii? Magazyny wiary? Zakłady Naprawcze imienia Trójcy Świętej?
Jakiś wstrząsający smutek emanuje z tych konstrukcji. Niewiadome jest ich pochodzenie. Tkwią sieroco w krajobrazie. Guliwerowie w krainie Liliputu. Z fasadami obłożonymi żółtym gresem. Z oknami ze zbrojonego szkła. Z blachotrapezem na dachach. Z dzwonnicami jak minarety. Z fallicznymi wieżami. Z frontonami z Matką Boską z gipsu, z papieżem z Bóg wie czego. Z luksferami. Z krzyżem na dziobie, bo arka to przecież najpopularniejsze odniesie. I najgłębsza metafora: łódź z betonu. Dokąd się nią przeprawimy?
Coś się z nami stało? Nie potrafimy zbudować świątyni, by nie urągała oczom i przeszłości. Nie potrafimy mówić o Bogu. Wystarczy posłuchać kazań w prowincjonalnych kościołach, które są kalekie, sztuczne i anachroniczne. Opowiadają XIX-wieczne bajędy dla pańszczyźnianego ludu. Wystarczy włączyć toruńskie radio i posłuchać szefa, który udręczony brnie przez polszczyznę, czyniąc z niej karykaturę języka. Używa jej niczym kija na grzbiet stada, któremu chce przewodzić. Wystarczy posłuchać nieśmiertelnej „Barki”, by przekonać się, że śpiew, pieśń religijna zamieniły się w popowy kicz. Albo posłuchać w przywołanej rozgłośni współczesnej muzyki wychwalającej Pana. Usłyszymy plastikowe, syntetyczne dźwięki z komputera, płaskie jak dykta melodie, a nasze uszy stężeją w pełnym zażenowania oczekiwaniu na discopolowy tekst o dupie Maryni. I niewiele nasze uszy się pomylą, bo dostaniemy porcję patetycznej grafomanii przypominającej tłumaczenie z „google translate”. Pozostaje nadzieja, że Pan jest nieskończenie miłosierny albo głuchy.
Co się stało? Dokąd wiezie nas betonowa łódź? Czy to dlatego, że lud zyskał nareszcie wolność? I wolność zyskali proboszczowie? Wszyscy zyskaliśmy wolność? Więc „I rzekli jeden do drugiego: Pójdźcie, naczyńmy cegieł i wypalmy je ogniem. I używali cegły miasto kamienia, a klejowatego iłu miasto wapna. I rzekli: Pójdźcie, zbudujemy sobie miasto i wieżę, którejby szczyt sięgał nieba; a uczyńmy sławne imię nasze, nim się rozproszymy po wszystkich ziemiach1”.
I stoją te wieże, nie wiadomo skąd przybyłe. Zikkuraty Małopolski i Podkarpacia. Mezopotamsko-azteckie. Czasami próbują rozpaczliwie nawiązać do dawnego, do miejscowych drewnianych świątyń krytych gontem. Powstają wtedy gigantyczne murowane stodoły na tysiąc osób, górujące niczym Godzilla nad spokojną wsią.
Ale najczęściej nie nawiązują do niczego. Nie dostrzeżemy żadnej ciągłości, nie usłyszymy żadnej opowieści. Dociera do nas coś w rodzaju bełkotu, babilońskiego pomieszania języków. Jeżeli coś je łączy, to osoba tego czy innego, architekta, którego rękę możemy rozpoznać w kilku sąsiednich wsiach.
Nie wiem, co się stało, że mamy czelność stawiać te gargamele wiary przy starych świątyniach. Jakbyśmy byli ślepi. Albo do szczętu cyniczni. A może po prostu głupi? Jak szyderstwo cumują te cementowe barki obok dawnych szlachetnych i pięknych konstrukcji, które wyglądają tak, jakby naturalnie, niemal roślinnie wyrosły w krajobrazie. Lekkie, skromne, całkowicie pozbawione pychy, o kształtach przywodzących na myśl prawdziwe okręty, które mogą nas przewieźć na drugi brzeg. Tymczasem dożywają swych dni jako atrakcje turystyczne i ślubne dekoracje. A powinny być przedmiotem kontemplacji proboszczów i architektów, zanim ci w ogóle pomyślą, żeby się do czegokolwiek zabrać.
Oczywiście zainteresowani powiedzą, że się wieś albo miasteczko w nich nie mieszczą. A co jeśli któregoś dnia ani wieś, ani miasteczko nie przyjdą? Co z tym będzie? Z tą wielką i lodowatą pustką? A jeśli nawet Pan nie nadejdzie? To co? Wsiądziemy do betonowej łodzi, by ruszyć na Jego poszukiwanie?
1Fragment Księgi Rodzaju w tłumaczeniu księdza Jakóba Wujka.