Kraj krótkoterminowy

Coraz więcej spraw, które wymagają wyjścia poza horyzont najbliższych wyborów, zdaje się nas przerastać. Za tę krótkowzroczność przyjdzie słono zapłacić.

04.11.2013

Czyta się kilka minut

 / il. Zygmunt Januszewski
/ il. Zygmunt Januszewski

To się po prostu mija z celem
to jest dramat
kraj debili i złodziei
to już jest skandal
tu każdy robi co chce
to się po prostu mija z celem
mówię ci powiem tak
ja bym to wszystko
rozp...
podstawiają proszę ciebie wagon a on z góry popsuty
to nie można było sprawdzić wcześniej ja pytam
ludzie
do czego tu wracać idź do ch...
piętnaście minut spóźnienia
wyobrażasz sobie.


Chciałbym, żeby powyższe wersy były wyłącznie wytworem mojej brudnej fantazji. Niestety nie są, jako namiętny podsłuchiwacz zanotowałem je zimą tego roku w porannym pociągu relacji Kraków–Warszawa. Lament mężczyzny niósł się po nieźle urządzonym wagonie, nad głowami przyzwoicie ubranych śpiących, nad ich smartfonami, tabletami, laptopami, garniturami, walizkami na kółkach, propozycjami kontraktów, umowami i prezentacjami. Wypełniony po brzegi pociąg jechał z prędkością 160 km na godzinę, nadrabiając opóźnienie, na miejsce dojechaliśmy planowo. Dworzec Kraków Główny, gdzie rozpoczynaliśmy podróż, różnił się w stopniu znacznym od zapyziałej, śmierdzącej nory, jaką był jeszcze kilka lat wcześniej, zaś dworzec Warszawa Centralna, do którego zmierzaliśmy, w niewyjaśniony sposób przestał cuchnąć, podobnie jak dziesiątki innych dworców w tym kraju. Nieważne, wszystko to nieważne. Czas, kiedy o 15-minutowe spóźnienie pociągu można było się modlić, albo zniknął z naszej pamięci, albo przybrał spokojny, sielski niemal wymiar. To jest dramat, wszystkie te nowe drogi, sklepy, samochody, domowe kina o ekranach szerokich jak Wisła w Tczewie, grille, domy jednorodzinne, gigantyczny skok cywilizacyjny, lśniące miasteczka i wysprzątane wioski, tysiące drobnych zmian, dzięki którym żyje się znośniej – to jest, powtórzmy, dramat.

Wystarczy, że pociąg spóźni się o 15 minut, a nasz świat wali się w gruzy. Zgorzkniały obywatel z porannego pociągu nie jest postacią wyjątkową: najdrobniejsza choćby niedogodność jest jak kamyk, który porusza lawinę, i płyną potoki goryczy, żalu, wściekłości.

***

Nie zamierzam dowodzić, że Polska jest krajem powszechnej szczęśliwości. W przyszłym roku minie 25. rocznica odzyskania niepodległości i będzie ona miała gorzki smak, nie dlatego bynajmniej, że społeczeństwo rozpadło się w ciągu tego ćwierćwiecza na szereg klanów, mówiących odmiennymi narzeczami i komunikujących się ze sobą coraz rzadziej. To naturalny proces, a jeśli coś budzi w nim obawy, to rosnące równolegle stężenie nienawiści. Co innego jest niepokojące: obok katalogu większych i mniejszych zwycięstw puchnie katalog porażek i zagrożeń, które już w niedalekiej przyszłości mogą zagrozić naszej kruchej stabilizacji. Popsute od miesięcy schody na Dworcu Centralnym czy opóźniony pociąg, owszem, irytują, ale nie powinny przysłaniać perspektywy szerszej. Zdaje się bowiem, że skoncentrowani na brzozie smoleńskiej oraz nieśmiertelnych pytaniach, kto i ile wypił w Magdalence, zapominamy o tym, co nadchodzi. Coraz więcej spraw, które wymagają wyjścia poza horyzont najbliższych wyborów, zdaje się nas przerastać. I za ten brak dalekowzroczności przyjdzie słono zapłacić.

Co konkretnie mam na myśli? W tych dniach, jak pewnie wielu Polaków, wróciłem na chwilę w odległą przeszłość. Śmierć Tadeusza Mazowieckiego porusza czułe struny, znowu przypomina się tamta, pomieszana z niepokojem, euforia, powracają wieczory, kiedy z niecierpliwością czekaliśmy na „Dziennik Telewizyjny”, Bronisław Geremek, który podczas niedzielnej Mszy niedługo przed wyborami wygłaszał czytanie w moim kościele, wielka, naprawdę wielka nadzieja. I niedowierzanie, kiedy Janusz Onyszkiewicz ot, tak po prostu komentował wyniki wyborów w telewizji. Przeczytałem też jeszcze raz exposé, kompromisowe, wyważone, zupełnie nie na dzisiejszy czas. Pojawiają się w nim znamienne słowa: premier Mazowiecki, mówiąc o przepaści cywilizacyjnej między Polską a krajami zachodnimi, tłumaczył, że pogłębia ona zmęczenie Polaków, „czego wyrazem jest między innymi emigracja, szczególnie ludzi młodych”.

Cóż, panie premierze, nie udało się. To już prawie ćwierć wieku, a my nadal jesteśmy zmęczeni Polską, może nawet jeszcze bardziej, bo tym razem żadna nowa nadzieja nie świta na horyzoncie. Kupujemy kafelki i samochody, do naszych domów nie przychodzą o porankach złodzieje z dostawą mięsa zwiniętego z pobliskich zakładów, na targach nie umawiamy się z babą na litr śmietany w przyszłym tygodniu. A urzędy? Czy ktoś zauważył, że w polskich urzędach nadęte i rozkapryszone królowe zostały zastąpione przez znacznie bardziej uprzejmy personel? Tyle dobrych zmian, a my nadal jesteśmy zmęczeni, jakby ta gonitwa za groszem, ten ekspresowy pęd ku lepszemu życiu kosztował znacznie więcej, niż oczekiwaliśmy. Wielu z nas, panie premierze, nie chce tu po prostu żyć, jedni dlatego, że nie ma dla nich miejsca, inni w poczuciu, że wieczna harówka z perspektywą groszowej emerytury nie jest tym, czego oczekują od życia. Polska, ta wymarzona, niepodległa, okazała się w rzeczywistości krajem zbyt ludnym, krajem, w którym nie wystarczy miejsca dla wszystkich. Nieźle nam poszła dekonstrukcja poprzedniego systemu, nie udało się jednak znaleźć nowej formy społecznej, odpowiedniej dla wygłodniałych, spragnionych lepszego życia ludzi.

A puentą dla tamtych słów z exposé jest czołówka „Dziennika Gazety Prawnej” z datą Pańskiej śmierci: „Polska nie dla Polaków. Emigracja jak najbardziej”. Liczba stałych mieszkańców kraju wróciła do poziomu z 1984 r. i prawdopodobnie będzie spadać. Za granicą mieszka 1,6 mln Polaków, większość z nich powrotu nie planuje. Nasi rodacy w Anglii kupują domy, zakładają firmy, zdobywają kwalifikacje, sprowadzają rodziców w wieku emerytalnym. Jednocześnie Polska nie potrafi otworzyć się na imigrantów – repatriację przeprowadziliśmy połowicznie, pomysłów na przyciągnięcie do kraju obcokrajowców, którzy będą chcieli pracować na rachunek starzejącego się społeczeństwa, nie widać. Porażka demograficzna waży tyle samo co sukces, jakim było wejście do Unii Europejskiej. To cichy, choć stanowczy bunt mas, które, rozczarowane rzeczywistością, pakują się, ruszając w drogę ku lepszemu i łatwiejszemu życiu. Nikomu uczciwemu nie przejdzie przez gardło proste „zostań” – jeśli kierowcy z dwudziestoletnim stażem proponuje się stawkę 3,5 zł za godzinę (autentyczna historia członka mojej rodziny), oznacza to, że powinien wyjechać i nie wracać już nigdy.

***

Jeszcze inny fundamentalny grzech ujawnia się, jeśli ruszyć w podróż po kraju. W przyszłym roku minie 10. rocznica wejścia Polski do UE, rozpocznie się też kolejna unijna perspektywa budżetowa, dla nas ostatnia tak hojna. Dostaliśmy niewiarygodną okazję, by zbudować kraj na nowo. Od 2020 r. kurek, czy raczej kroplówka z unijnymi dotacjami wyschnie, więcej: możliwe, że wówczas będziemy zobowiązani do wspierania innych, biedniejszych krajów.

Bilans tej dekady tylko pozornie jest oczywisty. Swoją szansę częściowo wykorzystaliśmy. Szkielet drogowy, potężne wsparcie dla rolnictwa, miasta i wsie, które wyglądają jak wybudowane od nowa – wszystko to powstało głównie dzięki unijnym pieniądzom. Ale jest i druga strona medalu: zajęci budowaniem amfiteatrów, basenów, stadionów, remontowaniem chodników, rewitalizacją oraz modernizacją, zbyt rzadko zadawaliśmy sobie pytanie o trwałe efekty naszych działań. W efekcie pompowane w Polskę pieniądze przynoszą często efekt krótkotrwały i kojarzą się raczej z gaszeniem pożaru niż budowaniem tzw. wartości dodanej. Nie mamy pomysłu na tworzenie nowych miejsc pracy albo takie zarządzanie pieniędzmi, żeby w dłuższej perspektywie powodowały one zwiększenie dochodów lokalnej społeczności. Mamy za to w skali kraju setki drogich, przeskalowanych bądź niepotrzebnych inwestycji, realizowanych w myśl zasady „są pieniądze, znajdźmy problem”. Mamy baseny geotermalne w Lidzbarku Warmińskim, tak drogie, że nie zwrócą się nigdy; w niedalekim Kętrzynie władza lokalna wpadła z kolei na pomysł, by zbudować basen odkryty, co na bogatych w jeziora Mazurach jest, przyznajmy, ekstrawagancją. Koleje otwierają nierentowne połączenia, żeby otrzymać unijne dotacje; gospodynie spod Krakowa otrzymują pieniądze na kupno gęsi i wskrzeszenie lokalnej hodowli, po czym, gdy dofinansowanie się kończy, wszystkie gęsi zabijają. I tak dalej.

Żeby zrozumieć dramat, którego jesteśmy bohaterami, trzeba nałożyć na siebie dwie mapy: pierwsza pokazuje stopień tzw. absorpcji pozyskiwanych przez samorząd terytorialny środków unijnych per capita, druga – poziom bezrobocia i średnią zarobków. Okaże się, że po niemal 10 latach od wejścia do Unii i potężnych zastrzyków finansowych, w województwach, które otrzymują najwięcej (warmińsko-mazurskie, podlaskie, lubelskie, podkarpackie), nadal zarabia się najgorzej w całym kraju. Województwo warmińsko-mazurskie jest pod tym względem wyjątkowe: dostaje najwięcej, stopa bezrobocia jest tam najwyższa, zarabia się najgorzej. Oznacza to, że pieniądze, które płyną z Brukseli, w żaden sposób nie wyrównują szans najbiedniejszych regionów, nie pomagają w specjalizacji ani budowie marki lokalnej. Rzeszów, który próbuje stworzyć naukowo-przemysłowy ośrodek skoncentrowany na budowie silników lotniczych, jest na tej mapie wyjątkiem.

Przez minione 10 lat nie stworzyliśmy żadnego produktu flagowego, żadnej silnej gałęzi gospodarki, może poza branżą meblową. Polska, tu znowu posiłkuję się „DGP” z 28 października 2013, mimo setek milionów euro otrzymywanych w ramach programu Innowacyjna Gospodarka spadła w europejskim rankingu innowacyjności.

Nic dziwnego, że brukselski pomysł, by w połowie perspektywy budżetowej zrewidować sposób, w jaki poszczególne kraje wydają pieniądze, w Polsce został przyjęty niechętnie. Mogłoby się okazać, że duża część unijnej pary idzie w nasz narodowy gwizdek.

***

Dwa lata temu Bartłomiej Sienkiewicz w swoim głośnym tekście „Ambaras z polskością” opisywał na tych łamach wstrząsające wrażenie, jakie nadal budzi przejazd przez granicę na Odrze – z nieźle umeblowanego Zachodu podróżny wjeżdża w świat wąskich dróg, chaosu architektonicznego, młodzieży przyklejonej do wiat przystankowych. W przyszłość spoglądał jednak z optymizmem, pisząc o szeregu działań modernizacyjnych podjętych przez PO. Aquapark w szczerym polu, dowodził, to nie tyle projekt biznesowy, co cywilizacyjny, windujący aspiracje lokalnej społeczności i dający im możliwość „prawdziwego udziału w cywilizacji”.

Pisał Sienkiewicz: „Miłośnicy Platona i Rymkiewicza z »Teologii Politycznej« ze wzgardą prychali na samorządy budujące za pieniądze z UE aquaparki, nie rozumiejąc, że za cenę zwyczajowych sześciu piw w sobotę można na polskiej prowincji kupić całodzienny karnet do aquaparku nieodbiegającego standardem od podobnych we Francji czy Niemczech. I w ten sposób rodzi się prawdziwy wybór stylu zachowań – istnienie glinianki obok wsi do tej pory nie wymuszało tego wyboru”.

Od tego czasu powstały kolejne aquaparki, drogi, galerie handlowe, muzea i opery. Okazuje się jednak, że to nadal za mało. Pytanie: czego jeszcze trzeba? Czy to nasze nadmiernie rozbudzone apetyty nie pozwalają zadowolić się tym, co mamy, czy też mamy nadal zbyt mało, by spać spokojnie? Co stanie się po roku 2020? Czy są jeszcze w Polsce wizjonerzy, którzy potrafią wyjść poza zaklęty krąg najbliższych wyborów, roku budżetowego, konieczności szybkiego znalezienia kroplówki dla tych, którzy najbardziej jej potrzebują bądź najgłośniej się o nią dopominają? Czy myślimy o demografii, innowacji, okręcie flagowym? Czy na horyzoncie widać coś innego niż złamana brzoza? Czy jest tu kto?

Jeśli nie znajdziemy odpowiedzi na te pytania, obudzimy się kiedyś w Polsce złożonej ze schludnych wiosek i miasteczek, z fontanną, ryneczkiem, kostką brukową i stylizowaną latarenką, niechby nawet i z aquaparkiem. Tyle tylko, że będą to miejsca martwe. Wściekły mężczyzna z pociągu będzie dożywał swoich lat pod Brukselą albo Londynem, jego dzieci tam znajdą zatrudnienie. I w ten oto sposób dopełni się nasze marzenie o Niepodległej. Piękna, wyremontowana i bezludna – zmieni się w raj dla tygodniowych turystów i melancholików, ale nie przeciętnych obywateli, którzy każdego ranka chcą iść do roboty, a potem bawić się z dzieciakami.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2013