Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Prawda była inna. Nie pojechałem, bojąc się rozczarowania. Pomyślałem, że lodowaty wiatr, deszcz ze śniegiem i rosyjski żołnierz patrolujący ulicę zepsują mi obraz, który noszę od lat w głowie.
Ciekawe, że kiedyś byłem na Krymie w lecie. Wówczas także ominąłem Koktebel. Lato było ciepłe, o wojnie nikt nie myślał. Nic, tylko jechać. Ale wówczas także się obawiałem.
A co, jeśli zamiast zapachu kwiatów poczuję tylko zapach fryt smażonych na głębokim oleju? Filigranowe domki będą hotelami? Szum morza utonie w dyskotekowej muzyce? Piękne panie, eteryczne, ukryte pod białymi parasolkami, zastąpią panny obnażone i strzaskane na heban?
Dla jasności: nie mam nic przeciwko frytkom, dyskotekowej muzyce i obnażonym pannom. W każdym miejscu reaguję na to entuzjastycznie. Ale Koktebel, dźwięczący jak uprząż tatarskiego konia, jest wyjątkiem. Położone w cichej zatoce miasteczko kojarzy mi się tylko z esejem Mariny Cwietajewej, który napisała o swoim przyjacielu: „11 sierpnia w południe umarł w Koktebelu poeta Maksymilian Wołoszyn”.
Lubię podsłuchiwać poetów: „Ileż to razy wspinaliśmy się dzwoniącymi od suszy ścieżkami”; „W samo południe, z odkrytymi głowami, bez lasek, bez pomocy rąk, z kamieniem w ustach (podobno gasi pragnienie, ale pragnienia rozmowy wcale nie gasił)”; „Wołoszyn był niezmordowanym rozmówcą, to jest lubił także wędrować drogami myśli i słowa. Urodzony piechur”. Zazdroszczę. Potrafią unikać zbędnych słów. Wszystkie są na swoim miejscu. Gdy wyciągnąć jedno całe zdanie, budowla wali się jak domek z kart.
Podsłuchuję ich, bo rozmawiają o sprawach nie mieszczących się w pojęciu „normalnego” świata. Kiedy Wołoszyn pierwszy raz przyszedł w odwiedziny do nastoletniej Cwietajewej, zamknął się z nią w pokoju. Kazał zdjąć czepek, żeby obejrzeć dokładnie kształt głowy. Potem zażądał, by zdjęła okulary. Na pożegnanie powiedział: „Kiedy pani kogoś kocha, chce pani, żeby on sobie poszedł, żeby o nim pomarzyć. Żeby poszedł jak najdalej, żeby marzyć jak najdłużej. Ale muszę już iść, do widzenia, dziękuję pani”.
Jak to? Już?
Po spotkaniu Wołoszyn podarował Cwietajewej wiersz. Starsza przyjaciółka poetki nachmurzyła się, gdy przeczytała:
„Któż to palcami kojącemi
Skroń moją musnął, czyj to dotyk?”.
Bo kiedy osobnicy płci przeciwnej siedzą sami w pokoju, a w tle pojawiają się „paluszki”, efekt jest łatwy do przewidzenia. Wcześniej czy później rzecz skończy się łóżkiem, a może nawet ciążą. Doświadczenie mówi, że jak satyr zasadzi się na młodą dziewczynę, to nic poetycznego z tego wyniknąć nie może. Takie są zasady. No, ale tej dwójki takie zasady nie dotyczyły. Marina jeździła do Maksa do Koktebelu na wakacje najpierw sama, potem z mężem i córką (w bibliotece Maksa stoi książka z dedykacją od obojga małżonków: „Z czułą miłością”).
Czuła miłość nie zawsze daje się oddzielić od fizyczności:
„– Maksymilianie Aleksandrowiczu – wypaliła pewnego razu Marina. – Okropnie chce mi się coś zrobić...
– Co mianowicie?
– Pogłaskać pana po głowie...
– No co, podobało się?
– Ba-ardzo!
– Niech pani nigdy nie pyta. Kiedy pani będzie miała ochotę, zawsze proszę bardzo. Wiem, że to się wielu podoba”.
26 lipca 1911 r. Marina napisała w liście do Maksa: „Jestem ci okropnie wdzięczna za Koktebel”. A ja wręcz przeciwnie. Nie przez wojnę, wizy i lodowaty deszcz, ale to przez Pana, Maksymilianie Aleksandrowiczu, nigdy do Koktebelu nie pojadę.