Kamień Rosetty

Lądowanie na komecie otarło się o porażkę, by zakończyć się wielkim sukcesem ludzkości. Jak do niego doszło i co z niego wyniknie?

16.11.2014

Czyta się kilka minut

Widok na kometę 67P/Czuriumow-Gierasimienko z lądownika Philae / Fot. ESA / ROSETTA / PHILAE / CIVA
Widok na kometę 67P/Czuriumow-Gierasimienko z lądownika Philae / Fot. ESA / ROSETTA / PHILAE / CIVA

„Po co to zrobiliśmy?” – pyta postać z filmu „Ambition” Tomasza Bagińskiego. „Dla wiedzy” – pada odpowiedź. – „Owszem, ale także po to, żeby pokazać, co jest możliwe”. Filmowcy z polskiego studia Platige Image stworzyli fantastyczną wizję przyszłości. W wizji tej ludzie, korzystający z technologii, która – parafrazując Arthura C. Clarke’a – jest tak zaawansowana, że nieodróżnialna od magii, spoglądają w przeszłość. Na wydarzenie, które miało miejsce właśnie teraz. I uznają je za jeden z punktów zwrotnych w historii naszego gatunku.

Artystyczna przesada? Niekoniecznie. Bo wypełniona fenomenalnymi efektami specjalnymi opowieść Bagińskiego i tak nie oddaje w pełni tego, jak trudny, ważny i spektakularny był wyczyn, którego dokonali właśnie naukowcy i inżynierowie Europejskiej Agencji Kosmicznej. W tym Polacy z Centrum Badań Kosmicznych PAN.

Historia Rosetty to kosmiczny thriller, który może się mierzyć z produkcjami Stanleya Kubricka czy Ridleya Scotta.

Relikt z początku dziejów

W NASA mawia się: misje kosmiczne dzielą się na trudne, bardzo trudne i absurdalnie trudne. Dla lotu Rosetty trzeba wymyślić jeszcze mocniejsze określenie.

Dziesięć lat temu sonda Rosetta wyruszyła w drogę, liczącą łącznie 6,5 mld km. Żeby doścignąć swój cel, niewielki pojazd wykorzystał grawitację Ziemi i Marsa, nurkując w ich stronę, rozpędzając się i bezpiecznie odlatując. W przypadku Marsa Rosetta zbliżyła się do powierzchni planety na zaledwie 200 km – ten ryzykowny manewr ochrzczono „hazardem za miliard euro”. Ale dziesięć lat starań, zaciskania zębów i kciuków przyniosło rezultaty. W sierpniu Rosetta dotarła do swojego nowego domu.

„Gumowa Kaczuszka” – tak astronomowie ochrzcili kometę 67P/Czuriumow-Gierasimienko, kiedy sonda wysłała pierwsze, jeszcze niewyraźne zdjęcia. Odkryty ponad pół wieku temu obiekt z bliska okazał się dziwnym zlepkiem, być może produktem zderzenia dwóch komet: dwiema sferycznymi częściami połączonymi skalno-lodowym mostkiem.

Jak wszystkie komety, tak i ta jest istnym zabytkiem. To relikt z początków Układu Słonecznego, niemal nienaruszona i niezmieniona pozostałość po pierwotnych materiałach, z których powstały Ziemia, Księżyc, nasze morza i oceany. A może i życie.

Bo to komety, długo uznawane za zwiastuny śmierci i nieszczęścia, mogły być posłańcami roznoszącymi po Układzie Słonecznym nasiona, z których wykiełkowało życie. Nowo narodzona Ziemia była bombardowana przez dziesiątki tysięcy kolosalnych, lodowych brył: prawdopodobnie to one przyniosły tu wodę. A z nią złożone związki organiczne, z których, w pierwotnej zupie, miało powstać pierwsze pasmo RNA.

Nie jest przypadkiem, że nazwa sondy nawiązuje do Kamienia z Rosetty: artefaktu, który pozwolił odcyfrować hieroglify, a wraz z nimi bogactwo kultury i historii Egiptu. To, czego dziś się dowiadujemy o jednej, lodowo-kamiennej bryle, może zupełnie zmienić nasze rozumienie Układu Słonecznego, Ziemi – i tego, jak się na niej znaleźliśmy.

Ale zanim zacznie się odcyfrowywać tajemnice komety, trzeba się do nich dobrać. A to wymagało brawury godnej Indiany Jonesa.

W pięć miejsc naraz

Do tej pory tylko raz ludzkość zaliczyła bezpośredni kontakt z kometą. W 2005 r. kometa Tempel 1 została znienacka... zbombardowana przez sondę Deep Impact. Wyrzucony z sondy pocisk uderzył w kometę z prędkością ponad 30 tys. km/h, wyrywając w jej powierzchni krater. Ale tym razem potrzeba było większej subtelności.

Rosetta przez dziesięć lat wiozła ze sobą niewielki lądownik, nazwany – na cześć obfitującej w starożytności wyspy na Nilu – Philae. 12 listopada to urządzenie wielkości pralki oddzieliło się i, po kilku godzinach powolnego opadania, zetknęło się z powierzchnią.

Lądownik musiał osiąść w usianym wielkimi głazami terenie bez jakiegokolwiek sterowania z Ziemi – Rosetta znajduje się obecnie 0,5 mld km od domu, więc sygnały radiowe biegną w jej stronę przez ok. pół godziny. Choć to akurat nie była zasadnicza trudność. Największym problemem jest to, że kometa, choć wygląda imponująco na wieczornym niebie, jest kosmiczną kruszynką: jej grawitacja jest tak słaba, że całe urządzenie waży zaledwie około grama – tyle co kartka papieru. Inżynierowie obawiali się, że lądownik odbije się i odleci. Stąd cała bateria urządzeń, które miały go zakotwiczyć: śruby w nogach, harpuny i silnik rakietowy dopychający całość do powierzchni.

Kiedy podczas lądowania jeden z dziennikarzy dopytywał rzecznika ESA, co się stanie, jeśli te urządzenia zawiodą, usłyszał: „no comet”.

Te arcydzieła pomysłowości nic nie dały. Silnik rakietowy odmówił współpracy po odłączeniu się od Rosetty. Harpuny nie odpaliły. Philae się odbił, dokładnie tak, jak miało się nie stać. Ponownie dotknął powierzchni dopiero dwie godziny później. I znów się odbił. Wreszcie po kilku minutach osiadł w kometarnym pyle, oparty nieco koślawo o pobliski głaz. „Przed lądowaniem mieliśmy problem z wyborem miejsca do lądowania, wybieraliśmy między pięcioma – mówił po wszystkim jeden z inżynierów. – Więc ostatecznie wylądowaliśmy we wszystkich wybranych punktach”.

Kosmiczne dłuta

Naukowcy nie mieli czasu na świętowanie. Akumulatory na pokładzie wystarczą na zaledwie kilkadziesiąt godzin. Ten sam głaz, który zapewne ocalił lądownik przed wywrotką, skrył go w cieniu, przez co nie ma wielkich szans na uzupełnienie energii pojazdu przy pomocy słonecznych baterii. Praca już trwa. Bezpiecznie rozpoczął pracę polski penetrator gruntu MUPUS, który jak młotek z dłutem wbija się pod powierzchnię i bada wnętrze lodowej bryły. To też epokowa chwila: polski instrument jest jednym z kluczowych elementów tak ambitnej misji. A powstawał przecież 14 lat temu, kiedy nie należeliśmy do Europejskiej Agencji Kosmicznej. Teraz polscy inżynierowie będą mieli jeszcze większe pole do popisu.

Cechą, która bardzo wiele tłumaczy na temat ludzkości, jest – jak pisał Richard Dawkins – to, że jesteśmy gatunkiem twórców narzędzi. Narzędzia są przedłużeniami naszych ciał, naszych możliwości, nasze narzędzia to my. Dzięki niewielkiemu, metalowo-krzemowemu urządzeniu, my – „My” – jesteśmy teraz na jednym z najodleglejszych, najbardziej nieosiągalnych obiektów Układu Słonecznego.

Jeśli dotarliśmy tam – znów zacytuję film Bagińskiego – „posługując się technologią tak prymitywną, że równie dobrze moglibyśmy strzelać z procy”, to gdzie jeszcze dotrzemy?

Tymczasem pół miliarda kilometrów od Ziemi MUPUS uparcie wkuwa się w jeden z najbardziej tajemniczych obiektów w kosmosie. Szkoda tylko, że w kosmosie nikt nie słyszy uderzeń młotka.


WOJCIECH BRZEZIŃSKI jest dziennikarzem Polsat News, gdzie prowadzi autorski program popularnonaukowy „Horyzont zdarzeń”. Stale współpracuje z „TP”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz naukowy, reporter telewizyjny, twórca programu popularnonaukowego „Horyzont zdarzeń”. Współautor (z Agatą Kaźmierską) książki „Strefy cyberwojny”. Stypendysta Fundacji Knighta na MIT, laureat Prix CIRCOM i Halabardy rektora AON. Zdobywca… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2014