Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Ksiądz Boguś pochodził z Sądecczyzny. To była twarda góralska natura. W Brazylii polskiego Bogumiła zmienił na jego grecką wersję – Teofila. Znaczy to samo, a po portugalsku brzmi lepiej.
Bogumiła-Teofila irytowali sekciarscy cudotwórcy. Wściekał się, widząc ich sukcesy, aż wreszcie „wszedł na ring”, by walczyć z nimi na cuda – tak jak na cuda walczył z prorokami Baala biblijny Eliasz („niech każdy dzisiaj pozna, że Ty jesteś Bogiem w Izraelu, a ja jestem Twoim sługą”, 1 Krl 18, 25-40). Boguś-Teofil twierdził, że wygrywa. Nie widziałem, lecz mu wierzę, zresztą nie mogę się z nim już spierać, bo niedawno odszedł do Pana.
Księgę swoich cudów Teofil przedstawił nawet biskupowi. Na dobre mu to nie wyszło. Biskup, nie wiedzieć czemu, nie chciał go w diecezji. Teofil bez problemów przeniósł się do innej.
ENTUZJAZM I PIENIĄDZE
W Brazylii roi się od cudotwórców. Na jednej z faweli, w pobliżu naszego kościoła, znajdowała się (może się do dziś znajduje) kaplica jakiejś sekty. Wielki napis zapraszał na „cudowne uzdrowienia w każdą środę o 19.00”. Oglądałem w telewizji reportaż z takiego uzdrowieńczego mityngu. Cudotwórca modlił się nad tłumem. Potem wzywał, by słabowidzący zrzucili i połamali okulary. Nie są im już potrzebne, bo odzyskali dobry wzrok. Entuzjazm, radość, deptanie szkieł. To samo z kulawymi („wyrzućcie laski”)... Na drugi dzień „uzdrowionych” odwiedzili bezlitośni reporterzy. Opadła euforia, ulotnił się efekt „cudu”.
Mieszkając w Brazylii pytałem, dlaczego, mimo mizernych efektów, cudotwórcy (i ich nabożeństwa) cieszą się wciąż takim powodzeniem. Mówiono mi, że w sidła zwodzicieli pchają ludzi bieda, niedostępność lekarza (brak ubezpieczeń), rozpacz, ostatnia nadzieja. Zwodzicieli – bo im większe nabożeństwo, im większy entuzjazm, im większy krzyk – tym większe zbiera się pieniądze.
Skąd jednak, spotykana po dziś dzień, bezradność lekarzy i misjonarzy wobec afrykańskich „marabutów”, czarowników? Nawet jeśli w okolicy jest ośrodek zdrowia, nawet jeśli misja płaci za leczenie, wiara w moc zaklęć często okazuje się silniejsza.
WINDĄ PO ZDROWIE
Jeśli jednak wiara czyni cuda? Jeśli wiara mała jak ziarno gorczyczne wystarczy, by przenosić góry? Nie tylko w Afryce odprawia się przecież Msze z modlitwami o uzdrowienie, nie tylko tam działają uzdrowiciele...
Takim był emerytowany biskup Lusaki Emmanuel Milingo. Jako biskup zajmował się przede wszystkim uzdrawianiem. Wiernych zwoływał na wielkie zgromadzenia – i uzdrawiał. Odwołano go z diecezji i przeniesiono do Rzymu.
Ale do jego mieszkania przy Watykanie winda non stop słała nowych pacjentów. Zapraszano go do rzymskich parafii. Przychodziły tłumy. Mało tego, do jego biura w kościelnej dykasterii, gdzie pracował, pukali watykańscy prałaci: ten, aby pobłogosławił mu żylaki, tamten – dotknięte reumatyzmem kości. Kiedyś Milingo wyruszył na objazd Sycylii. Zabrał ze sobą polską lekarkę. Miała (chyba) potwierdzać uzdrowienia. Mówiła mi potem, że nie zbadała ani jednego chorego ani przed, ani po cudownym uzdrowieniu.
BÓG TO NIE TATUSIEK
Są ludzie, do których te wielkie, pełne entuzjazmu zgromadzenia (na stadionach, w kościołach) przemawiają. Ksiądz Tomàš Halík na zaproszenie na podobną uroczystość odpowiedział: „Nie, nie gniewajcie się, naprawdę tam nie przyjdę”. W eseju „Wiara bez sztandarów” (zamieszczonym w książce „Hurra, nie jestem Bogiem!”, wybór tekstów Aleksandra Klich, Warszawa 2013) pisze, że z trudem może sobie wyobrazić, „by nagle dopadła go choroba kolektywnej pobożności na jakimś zgromadzeniu ze sztandarami »Jezus cię kocha« i nieznośnie rozradowanymi klakierami”; że w stronę wiary posuwał się z trudem; że szanuje potrzebę ludzi, by znaleźć się w tłumie podobnie myślących w celu umocnienia wiary, ale obawia się, że w takim ścisku sam utraciłby swoją wiarę.
Jednak ksiądz Halík jest wobec siebie podejrzliwy. Zanim dojdzie do konkluzji: „może jednak kiedyś przyjmę wasze zaproszenie”, analizuje genezę oporów, które w sobie odkrywa. Przeszkadza mu estetyczna strona takich zgromadzeń; ubolewa, że katolicy „nieco się zbarbaryzowali” i nie potrafią pełniej czerpać z ducha własnej liturgii. Ale najbardziej przeszkadza mu „bezwstydna łatwość, z jaką ludziom tym płyną z ust do megafonów wielkie słowa naszej wiary”. Odstręcza go od nich „wielki mechanizm religijnego upraszczania”. Wie, że od powierzchniowej, miałkiej religii droga nigdy nie poprowadzi na głębię.
Nie lubi „ducha stadionu”: „Kto zostaje wprowadzony w wiarę, temu należy wyraźnie powiedzieć, że zostaje wprowadzony w świat tajemnicy i głębi, że Jezus nie jest »kumplem, z którym mogę sobie pogadać«, a Pan Bóg nie jest »tatuśkiem reprezentowanym przez kościelnych tatuśków«, którym pokrzyczymy »hurra!«, a potem jeszcze raz: »Hurra, alleluja Panu Jezusowi, o, tak właśnie, dzieci, głośno i wszyscy razem!«. Gdy widzę duchownych, którzy przejawiając notorycznie ten typ duchowości, zachowali prostoduszny wdzięk wiecznego chłopięctwa, nie żałuję, że się starzeję. Gdy widzę, jak grubiutkim tatusiom i czcigodnym matronom płyną łzy po policzkach, jak kołyszą się do rytmu i z uniesionymi rękami wykrzykują Panu Jezusowi hurraalleluja na wielkich stadionach, to odnoszę wrażenie, że ten niewątpliwie zdrowy sposób emocjonalnego odreagowywania byłby bardziej stosowny do wspaniałego meczu rugby albo koncertu hardrockowego. (...) Nie umiem się wyzbyć podejrzenia, że to, co stanowi trwałą substancję tego rodzaju zgromadzeń, to »duch stadionu«, podczas gdy wzywani przez megafony Duch Święty i Pan Jezus stają się tam tylko jednym z wymienialnych wariantów”. Obszerny to cytat, ale wszystkim, których intryguje fenomen tego rodzaju nabożeństw, polecam cały esej księdza Halíka. Ku rozwadze.
KTO BĘDZIE NA STADIONIE
Godzi się jednak także ku rozwadze zauważyć, że na spotkanie z ojcem Johnem Baptistą Bashoborą na Stadionie Narodowym w Warszawie wykupiło bilety 57 649 osób; godzi się zauważyć ku rozwadze, że spotkanie jest organizowane pod auspicjami katolickiego biskupa oraz że sam Bashobora (doktor teologii duchowości oraz magister psychologii) jest w swoim lokalnym Kościele (diecezji Mbarara w Ugandzie) wyznaczonym przez biskupa diecezjalnym koordynatorem ruchów odnowy. Jego fundacja (Father Bash Foundation) zajmuje się prawie 6 tysiącami dzieci, w większości sierot, których rodzice zginęli podczas wojen lub zmarli na AIDS, ale także dziećmi porzuconymi przez matki i noworodkami znalezionymi na śmietnikach.
Wreszcie, ku rozwadze, należy – niezależnie od tego, czy opowieści o 27 wskrzeszeniach, których miał dokonać o. Bashobora, są prawdziwe – przypomnieć zapewnienie Chrystusa: „Zaprawdę mówię wam: Kto we Mnie wierzy, będzie również dokonywał dzieł, które Ja czynię; owszem, dokona nawet większych rzeczy, bo Ja idę do Ojca” (J 14, 12). A także doświadczenia uczestników spotkań z ugandyjskim kapłanem, jak choćby te opisane w „Gościu Niedzielnym” przez Marcina Jakimowicza: „Ks. Bashobora bierze do ręki monstrancję i rusza w tłum. Ludzie wyciągają ręce w nadziei na uzdrowienie. Tego dnia Jezus przeszedł przez pękający w szwach krakowski kościół augustianów. Znikały nowotwory, martwe oczy odzyskiwały blask, a zniewoleni nałogami ludzie podnosili ręce, ocierając łzy szczęścia...”.
Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie o motywy pięćdziesięciu siedmiu tysięcy sześciuset czterdziestu dziewięciu osób wybierających się 6 lipca na warszawskie spotkanie z o. Bashoborą. Ciekawość? Wiara? Rozpacz pomieszana z nadzieją? Obietnica kontaktu z Jezusem, którego – jak głoszą banery i specjalna strona internetowa – mają spotkać na Stadionie Narodowym?
Bashobora na Stadionie Narodowym
W sobotę 6 lipca pochodzący z Ugandy kapłan i charyzmatyk weźmie udział w całodniowym spotkaniu modlitewnym na Stadionie Narodowym. Jego program (bilety w cenie 20 i 40 zł zamówiło ponad 57 tys. ludzi) oprócz modlitw i Eucharystii przewiduje także, prowadzone przez o. Bashoborę, konferencje oraz modlitwę o uzdrowienie. Właśnie z nadzieją na uzdrowienie – a nie tylko, jak zapowiadają organizatorzy wydarzenia, na „spotkanie z Jezusem” – wybierają się do Warszawy chorzy z całego kraju. Organizatorem wydarzenia jest kuria warszawsko-praska, która informuje w internecie, że ma ono charakter religijny i wpisuje się w obchody Roku Wiary w Kościele katolickim.
W kolejnym numerze „TP” opublikujemy relację ze spotkania „Jezus na Stadionie 2013” oraz komentarz ks. Jacka Prusaka.