Japońska równowaga

Ryszard Kapuściński, pisarz, potrafił przejąć się czyjąś biedą, nieszczęściem. Kiedy się czasem mówi, że ludzie się dzielą na dobrych i na złych, to on należał zdecydowanie do tych pierwszych. Dobre serce, ogromna życzliwość...

Pamiętam doskonale nasze ostatnie spotkanie późną jesienią 1993 r. Było to u nas w mieszkaniu. Po kolacji chcieliśmy się jakoś umówić na kolejną wizytę, więc Witold wyciągnął kalendarz. On, jak wiadomo, był człowiekiem niesłychanie pedantycznym, wszystko miał zapisane, wszystko było na właściwym miejscu. Więc on wyjmuje kalendarzyk, zagląda – to jest kalendarz na 1994 r., bo to było tuż przed jego ostatnią podróżą do Kanady i Japonii, a ja wyjeżdżałem w tym czasie do Indii, Sri Lanki i Nepalu – i tak patrzymy, czy się spotkamy w przyszłym roku, bo ten kalendarz jest cały zapisany. Tak się zastanawialiśmy, kiedy, kiedy, kiedy... Z tej podróży wrócił podobno bardzo chory – już go nie zobaczyłem. W tym czasie byłem w Azji. Niedługo potem umarł...
Ostatnią książką, jaką wydałem jeszcze za jego życia, było „Imperium”. Miałem spotkanie promocyjne w Klubie Księgarza na Rynku Starego Miasta. Przyszedł wtedy Witek z Danusią, podpisywałem mu nawet tę książkę. Oczywiście chodziłem na jego koncerty. To był ten typ znajomości – dosyć bliski, ale rzadko praktykowany, bo byliśmy ludźmi drogi, w ruchu, szczególnie ja byłem bez przerwy w rozjazdach... Oni z Danusią razem bardzo lubili to, co pisałem. Witold powiedział kiedyś prawdopodobnie Arturowi Międzyrzeckiemu, że chciałby mnie zaprosić. Tak trafiłem na Śmiałą. To był początek lat 70. Potem byliśmy razem w Komitecie Obywatelskim przy Lechu Wałęsie, więc uczestniczyliśmy w jego posiedzeniach. Pamiętam takie jedno, w podziemiach kościoła na Żytniej. Było zimno, podziemia były nieogrzewane, Witold siedział w takim ciemnym płaszczu bardzo nim opatulony. Był przeziębiony, ale przyszedł. Potem byliśmy na spotkaniu w Gdańsku, później w kościółku na Żoliborzu, niedaleko jego domu. To już były lata 80., stan wojenny...
Człowiek ojczyzny
Był bardzo aktywny. Uważał, że artysta prowadzi podwójne życie. Jedno, w którym sam tworzy, i drugie, w którym wchodzi w życie wszystkich ludzi, życie społeczne. To ten rodzaj wielkiego twórcy, który miał doskonale rozdzielone te dwa swoje byty, dwie obecności. Byt wewnętrzny swojej twórczości i zewnętrzny byt obywatelski, człowieka ojczyzny, kraju, społeczeństwa. Komitet Obywatelski tworzyła grupa działaczy niezależnej opozycji i oni ustalali listę członkowską. Potem zaproszenia rozwoził po domach późniejszy minister obrony, Janusz Onyszkiewicz – tak to się odbywało. Witold od razu z wielkim entuzjazmem zgodził się w tym przedsięwzięciu uczestniczyć, mimo że to była ryzykowna obecność. Pamiętam, jak zatrzymała nas ubecja, kiedy szliśmy do kościoła na Żoliborzu na ulicy Czarnieckiego. Potem nas puszczali, ale i tak działało się w atmosferze pewnego napięcia i ryzyka. Witold wchodził w to bez cienia wahania. Nie był mówcą, nie brał aktywnego udziału w dyskusjach, ale uważał, że jego powinnością jest być w takim momencie w tego typu organizacji.
Komitet Obywatelski to nie była fasadowa instytucja. Myśmy jeździli na spotkania, które wtedy jeszcze były tajne, organizowane przez lokalne grupy Solidarności. Opowiadaliśmy o sytuacji, wyrażaliśmy jakieś opinie na temat tego, co się dzieje i jak się powinni ludzie zachowywać. On też w tym uczestniczył, był pełnym zapału społecznikiem. Mało się o tym wie, bo w salach koncertowych Witold był zawsze szalenie elegancki, wytworny, stwarzający wrażenie kogoś z dystansem. A tu nie, wcale tak nie było...
To był czas pesymizmu, załamania w nastrojach społecznych i ludzie bardzo pragnęli tych spotkań. To było zapotrzebowanie płynące z dołu. Ludzie nie wiedzieli, jak się zachować, co robić... W tym momencie ważna była nie twórczość, tylko postawa twórców. Ludzie się nie pytali, kto co pisze, tylko jak się zachowuje, jaką przyjmuje postawę. Witold miał tutaj czystą kartę, bo uczestniczył w akcjach środowiska artystycznego i teatralnego bojkotujących władzę, które polegały na zawieszeniu działalności. Nie występował, nie dyrygował, więc z jasnym czołem mógł brać udział w tych zebraniach i tym sobie zyskiwał ogromne uznanie.
Byłem świadkiem wielu scen przy przydzielaniu zadań, że ten pojedzie tu, ten – tam, do Białegostoku, Olsztyna, ktoś do Łodzi itd. Podejmował się tych zadań. Bardzo ładna była ta jego postawa. Pamiętam go na wielu spotkaniach – i w Gdańsku, i na Żytniej, pamiętam na uniwersytecie w Auditorium Maximum, w kościele na Czarnieckiego...
Linie, cyferki, kąty
Powiedziałem pewnego razu do jego żony: „Danusiu, pokaż mi tę pracownię Witolda”. Zresztą to ona ją organizowała, bo była niedoszłym architektem, a miała duże zdolności rysunkowe i zacięcie do aranżowania wnętrz. Kiedy Witold był zajęty rozmową z kimś, ona mnie zaprowadziła do pracowni. Odczułem, że nie bardzo chciała, żeby on to w ogóle widział. Zaprowadziła mnie na piętro i zobaczyłem rzecz niezwykłą: ta pracownia była szczytem elegancji, a jednocześnie niesłychanej oszczędności środków. To wszystko było czyste, troszkę jak na zasadzie wnętrza japońskiego – ściany, podłoga, sufit, biurko, fortepian. Wszystko było bardzo dokładnie poukładane, papiery pochowane. To właśnie mnie uderzyło, bo znam różnych malarzy i pisarzy, i wiem, że pracownia to symbol bałaganu. Wszystko porozrzucane. Plączą się gdzieś te farby, pędzle, papiery, blejtramy, a u pisarzy kartki, świstki, papierki. U mnie tak samo to wygląda. Natomiast tu wszystko wyglądało jak na sali operacyjnej – czyściutkie, odkurzone, aseptyczne. To było uderzające, ale komponowało się w całość z nim samym... Poprosiłem Danusię, żeby mi pokazała jego partytury – to był niesamowity widok, trochę jak podręcznik geometrii wykreślnej. Linie, cyferki, kąty – to było dla mnie zupełnie zaskakujące. Witold chyba rozumiał, że mógłby fachowym kluczem czy słownictwem wprawiać w zakłopotanie swoich gości, gdyby podjął jakiś poważny temat muzyczny dotyczący warsztatu kompozytorskiego. Wiedział, że byśmy milczeli, bo nie mielibyśmy nic do powiedzenia wobec takiego mistrza...
Odnosił wielkie sukcesy światowe, a bardzo dbał, żeby nie podjąć tematu, który wiązałby się z przyznaniem, że jest na świecie dobrze odbierany i jego twórczość się docenia. Jeśli już padało pytanie o jego koncerty, to uśmiechał się, jak to on, i pomniejszał wszystko. Że to właściwie nie ma znaczenia, że jest nieważne... To był człowiek nieśmiały w tym sensie, że nie chciał stwarzać swoją wielkością jakiegokolwiek dystansu w stosunku do rozmówcy... On o sobie w ogóle nie chciał mówić, przy czym ta odmowa nie przybierała nigdy formy jakiegoś odburknięcia, zbywania ze złością. Nie, to po prostu polegało na tym, że na jego twarzy pojawiał się ten niezapomniany uśmiech, po czym mówił coś w rodzaju: „Ach, to nie ma znaczenia”, i natychmiast zmieniał temat... Często się śmiał, chociaż nie słyszałem, żeby on kiedyś opowiedział jakiś dowcip. Ale był bardzo pogodnym człowiekiem. Lutosławski to był ktoś taki, kogo się chciało zapraszać, mieć w swoim otoczeniu, bo się wiedziało, że on nie tylko podnosi rangę otoczenia, ale że będzie kompanem wnoszącym dużo światła, pogody i równowagi. To był ktoś, kogo się chciało mieć przy sobie. Wiadomo było, że w jakichś tarapatach zawsze by pomógł. Potrafił przejąć się czyjąś biedą, nieszczęściem. Kiedy się czasem mówi, że ludzie się dzielą na dobrych i na złych, to on należał zdecydowanie do tych pierwszych. Dobre serce, ogromna życzliwość...
***
Myśmy się spotykali częściej już w ostatnim okresie jego życia, kiedy on miał poczucie, że musi się spieszyć, bo chciałby jak najwięcej zrobić, jak najwięcej skomponować. Mnie najbardziej ujmowało u Witolda poczucie wielkiej odpowiedzialności za swoje dzieło, dbałość o nie. Pamiętam to cyzelowanie, poprawianie, co czasem może otoczenie doprowadzać do szału. Ciągłe poczucie niedosytu, niezadowolenia. To nie są tematy do rozmowy. I ta jego filozofia, że talent to jest dar powierzony, który ofiarowany jest człowiekowi przez naturę czy Boga, ale on musi się z tego wypłacić, dać świadectwo swoją twórczością. On miał poczucie, że musi to posłannictwo godnie wypełnić.  

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2013

Artykuł pochodzi z dodatku „Światy Witolda Lutosławskiego