Francuski wirus

Witajcie w ziemskim raju. Mieszkańcy stylowi. Jedzenie wyborne. Tempo życia leniwe. Maniery wytrawne. Otoczenie tak piękne, że kontempluje się je godzinami, przesiadując w kawiarniach.

24.06.2013

Czyta się kilka minut

„Wszyscy pragną teraz żyć jak Francuzi, najlepiej paryżanie: pogryzać bagietę i przepijać ją winem, nosić bluzki w paski i prezentować radość życia czerpaną z małych przyjemności”. / Fot. Grażyna Makara
„Wszyscy pragną teraz żyć jak Francuzi, najlepiej paryżanie: pogryzać bagietę i przepijać ją winem, nosić bluzki w paski i prezentować radość życia czerpaną z małych przyjemności”. / Fot. Grażyna Makara

Jerzy Turowicz i inni zakochani we Francji założyciele „TP” byliby z tego powrotu zadowoleni. Kiedy nastąpił? Rok temu? Dwa lata? Pamięć uparcie podsuwa obraz wnętrza księgarni sieciowej, gdzie polski przekład albumu „Moje francuskie życie” Vicky Archer, pozbawionego walorów literackich, ale miłego dla oka, wyeksponowany został w sposób nie pozostawiający wątpliwości, że chodzi o bestseller. Skoro bestseller, musiało to być wcześniej, a początek miał miejsce w tym rozsadniku nowych trendów, jakim jest internet, pod postacią paru blogów opisujących doświadczenia codziennej egzystencji w Paryżu i wokół (tak zaczynała karierę znawcy tematu również Archer, nim do jej drzwi zapukali wydawcy z intratną ofertą), skoncentrowanych na aspektach najbardziej ciekawych dla masowego odbiorcy buszującego w sieci: kuchnia, styl życia, moda uliczna.

To było kilka lat temu, gdy takie treści występowały wyłącznie w wersji anglojęzycznej i trudno było na nie natrafić wpisując w wyszukiwarkę kilka kluczowych wyrazów. Teraz odpryski frankofilii w postaci porad dotyczących „francuskiego stylu” ubierania się i sesji fotograficznych z paryskim tłem znaleźć można nawet na blogu Make Life Easier, prowadzonym przez córkę Donalda Tuska, co zważywszy na popularność mierzoną liczbą odsłon – kilka milionów miesięcznie – pozwala zaklasyfikować zjawisko jako masowe, blog ten i podobne nie odkrywają bowiem nowych terytoriów, lecz zbierają motywy częściowo już przetworzone i przekazują dalej, wedle zasady, że najbardziej lubimy te piosenki, które już znamy.

Równie przekonującym dowodem na masowość są dane z rynku księgarskiego, gdzie kolejne opowieści Stephena Clarke’a o tysiącach lat wkurzania Francuzów i umiejętnościach prowadzenia z nimi skutecznych dialogów nie schodzą z list najlepiej sprzedających się tytułów, zaś konkurenci wydawnictwa W.A.B. już szykują do druku pokrewne tematycznie serie.

Szaleństwo rozkręca się więc na dobre i obejmuje niemal wszystkie dziedziny życia. Zauważalne na pierwszy rzut oka przejawy spotkać można na ulicach największych miast, gdzie popyt na bistra i piekarnie o nazwach „Charlotte” czy „Vincent” popycha przedsiębiorczych do tworzenia ich kopii, zaś mnożące się na potęgę targi śniadaniowe zyskują nazwę „Le Targi”. Jak w prawdziwych Paryżach.

Wszyscy pragną teraz żyć jak Francuzi, najlepiej paryżanie: pogryzać bagietę i przepijać ją winem, nosić bluzki w paski i prezentować postawę joie de vivre, radość życia czerpaną z małych przyjemności.

Dodajmy od razu: nawet jeśli obraz ten jest równie egzaltowany, co wyobrażenia głównego bohatera „Zakochanego w Paryżu” Woody’ego Allena, i podobnie jak one odległy od realiów.

ODKRYCIE AMERYKI

Mit Paryża istnieje oczywiście od dawna, niemniej w ostatnich dekadach sprawiał wrażenie nieco przyblakłego. Serca nowej generacji podróżników z plecakami, odpowiedzialnych w dużej mierze za tworzenie podobnych mód, podbijały raczej metropolie bardziej dynamiczne, mniej wyeksploatowane i mające do zaoferowania coś poza klasyką „turystycznego produktu” w postaci pięknej architektury oraz powielanych na pocztówkach widoków: Barcelona, Berlin, miasta skandynawskie. Sama moda na wybrane kraje i regiony nie jest niczym nowym – było ich wiele, zarówno w nieodległej, jak i dalszej przeszłości. Fascynacja przedstawicieli kontrkultury lat 60. i 70. Indiami. Odkrywanie Japonii. Rusofilia, jaka ogarnęła w swoim czasie zachodnioeuropejskie elity. A nie tak dawno zauroczenie włoską Toskanią, owocujące wciąż seriami bliźniaczo podobnych publikacji. Ciekawy jest natomiast moment oraz kontekst, w jakim zjawisko to się pojawia.

Współczesna odsłona miłości do wszystkiego, co francuskie, przyszła bowiem zza oceanu. Analiza kilkudziesięciu książek i wielokrotnie liczniejszych stron w internecie nie pozostawia w tej kwestii wątpliwości. Schemat zazwyczaj jest prosty, zbudowany na zasadzie autobiograficznej historii inicjacyjnej: Amerykanka (rzadziej Amerykanin) przybywa pierwszy raz świadomie do Francji, najczęściej na studia, by obserwując nowych znajomych lub współlokatorów zauważyć ze zdumieniem całą serię obcych kulturowo, acz przyjemnych zjawisk.

A więc: po mieście można chodzić, zamiast jeździć samochodem, mężczyźni oglądają się za kobietami na ulicy, prawią im komplementy i nie zostają w zamian oskarżeni o molestowanie, posiłki przygotowuje się w domu, zamiast odgrzewać gotowe dania w mikrofali. Nie trzeba mieć pięciu szaf nie domykających się od nadmiaru ubrań, by wyglądać dobrze, ani pracować cały dzień, nie wstając od biurka, tylko można wymknąć się na obiad na mieście. Nie robi się również zakupów na miesiąc z góry, spędzając dzień w centrach handlowych rozmiarów sporej osady, lecz odwiedza się w tym celu targ i sklepiki w sąsiedztwie, rozmawiając ze sprzedawcami i ucząc się rozpoznawać najlepszej jakości towar, czy choćby dla samej uciechy zanurzając dłonie w worki z ziarnem, jak filmowa Amelia. Popularność towarzyską można zaś zyskać, wyłącznie będąc oczytanym i mając do przekazania coś więcej niż tylko znajomość statusów znajomych na Facebooku. A, i można, a nawet trzeba być indywidualistą!

To tylko kilka przykładów. Odkrywcze, nieprawdaż? Narratorka opisuje szczegółowo ten egzotyczny świat na co najmniej stu stronach, dzieląc się dobrą nowiną, zaś inne przedstawicielki jej nacji, do której w pierwszej kolejności skierowany jest przekaz, zachwycone, dziękują jej na forum internetowej księgarni Amazon. Wystarczy, by wdrożyły wszystkie opisane zasady, a ich świat odmieni się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki: staną się powabnymi, szczupłymi, a równocześnie umiejącymi korzystać z życia – ach, ten francuski paradoks! – i pożądanymi przez płeć przeciwną paryżankami.

Według wspomnianej reguły zbudowane są takie hity jak „Lessons from Madame Chic” Jennifer L. Scott, „Bonjour, Happiness!” Jamie Cat Callan, „Joie de Vivre. Secrets of Wining, Dining and Romancing Like a French” Harriet Welty Rochefort, „All You Need to Be Impossibly French” Heleny Frith-Powell oraz „Entre Nous. A Woman’s Guide to Finding Her Inner French Girl” Debry Ollivier, by wymienić zaledwie kilka, bo lista ciągnie się w nieskończoność. A więc najsilniejszy nurt to literatura spod znaku „Jedz, módl się, kochaj”, tyle że jej akcja toczy się nad Sekwaną.

Trafiają się utwory o większych niż poradnikowe ambicjach, jak „La Seduction” Elaine Sciolino, będąca rodzajem kulturoznawczej analizy społeczeństwa francuskiego przez pryzmat języka, a konkretnie najpopularniejszych w nim metafor, związanych z uwodzeniem. Z perspektywy mieszkańca Stanów Zjednoczonych Francja jawi się w nim jako kraj, w którym wszyscy grają ze wszystkimi w gry opisane przez Baudrillarda, co czyni pobyt w nim tak ekscytującym. Nawiasem mówiąc, w książce pada nawet hipoteza, że niejaki Sarkozy tak szybko stracił sympatię rodaków, bo był zbyt prostolinijny i zbyt amerykański, w przeciwieństwie do wielbionego przez lud uwodziciela Chiraca.

Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że dla amerykańskiego czytelnika czy też raczej czytelniczki tęsknota za wszystkim, co francuskie, jest w istocie tęsknotą za starą Europą i jej wartościami, powstałą na fali przesytu konsumpcją, pośpiechem, sztucznością, amerykańskim snem w wersji wynaturzonej. Francja i jej stolica pełnią rolę odtrutki wobec purytanizmu w nowoczesnej wersji, tych wszystkich obsesji zdrowego żywienia, bycia w formie za wszelką cenę i mówienia „Jest świetnie!”, cokolwiek się dzieje; symbolizują jakiś pradawny a nieskażony ląd, rajską wyspę, gdzie można bezkarnie oddawać się zakazanym przyjemnościom i – oh, mon Dieu, oh la la! – nie grozi za to kara. Właściwie wszystko, co opatrzone przymiotnikiem „francuskie”, staje się bardziej cenne. Stare klisze ożywają na nowo.

I kto by pomyślał, że jeszcze do niedawna ta sama Ameryka stanowiła dla nas podobny wzorzec i niedościgły punkt odniesienia. Teraz przejadła się i szuka antidotum. My zaś, jak na lojalnych sojuszników przystało, razem z nią.

KOGUT W WINIE

A skoro już o jedzeniu mowa, zauważalnie najobszerniejsza część książek z działu „Francja/Paryż”, który – jeśli fascynacja się utrzyma – niedługo zyska osobną sekcję w empikach, poświęcona jest sprawom związanym z kuchnią i odżywianiem.

Trudno się dziwić, w czołówkach książkowych list bestsellerów publikacje o dietach królują od dawna. Ileż można głodzić się na Dukanach, skoro Francuzki nie odmawiają sobie ponoć niczego, byle w małych ilościach. Mamy więc osobną sekcję kulinarną, z jednej strony opiewającą uroki francuskiej kuchni i kultury stołu, z drugiej – radzącą, jak z niego korzystać, by cieszyć się korzyściami owego „francuskiego paradoksu”. Prym wiedzie tu Mireille Guiliano z serią „Francuzki nie tyją”, wydaną w Polsce jako pierwsza w ramach tego gatunku, tuż za nią plasują się nowsze pozycje, „Słodkie życie w Paryżu” Davida Lebowitza czy „Paryż mój słodki” Amy Thomas. Kolejne zapewne w drodze. Reprezentacja sekcji kulinarnej składa się zarówno z ekspatów, jak i przedstawicieli krajowych, cenionych wyżej jako posiadacze tajemnej wiedzy z pierwszej ręki.

Podobnie jest w sekcji związanej z modą, która do spółki z kulinariami torowała frankofilii drogę w Polsce. Dowodzi ona, że lepiej mieć mniej strojów, ale lepszej jakości, oraz pokazuje triki, jakimi rzekomo posługują się mimo tych ograniczeń paryżanki, by wyglądać stylowo. Triumfy święci tu wciąż „Lekcja stylu” byłej modelki Ines de Fressange, co jest o tyle interesujące, że same stylowe porady zajmują jedną dziesiątą objętości, reszta to mocno subiektywny przewodnik po paryskich sklepach. Wygłodniała czytelniczka nie jest jednak wybredna.

Z amerykańskiej perspektywy to wszystko może być odkrywcze, z europejskiej, w tym i polskiej, już nie. W końcu i u nas można dostać chleb z prawdziwego zdarzenia, a nie o smaku waty, warzywa i owoce prosto z targu, jeśli zaś chodzi o umiejętność odpoczywania lub też – w innej wersji – skłonność do lenistwa, wystarczy przejść się wymarłymi ulicami Warszawy choćby w długomajowy weekend przy pięknej pogodzie. Pomijając amerykańską genezę, miłość do tego, co zdaje się ucieleśniać Francja, wpisuje się natomiast w szerszą tendencję, zauważalną także w naszym kraju i opisywaną kilkakrotnie na łamach „Tygodnika” – zmierzanie do zwolnienia tempa, ograniczenie dóbr i zobowiązań, myślenie na nowy sposób o przestrzeni miejskiej jako przyjaznym pieszym i rowerzystom organizmie, który można organizować po swojemu tak, by było w nim miejsce na celebrację codziennych małych przyjemności; jak również przekonanie, że w ramach wspólnej Europy warto pielęgnować różnorodność – próbując ocalić poszczególne regiony z ich tradycjami, lokalne smaki czy obyczaje, z których do niedawna się podśmiewano. Czyli równocześnie wzdychamy do lokalności i wszyscy chcemy żyć jak paryżanie. Oto prawdziwie francuski paradoks.

Paradoksem jest również fakt, że sami Francuzi, ci z Paryża i prowincjusze, bynajmniej nie uważają swej ojczyzny za raj na ziemi: badania prowadzone wśród nich od lat 70. pokazują konsekwencję w pesymistycznych nastrojach. Nie tylko nie są wystarczająco zadowoleni z jakości swego życia, ale przodują w Europie w spożyciu antydepresantów i liczbie samobójstw. I to wszystko mimo długich wakacji, krótkich roboczych tygodni czy przyjaznej matkom polityki prorodzinnej, które tak opiewają autorzy z całego świata. We wszystkich stereotypach, pozytywnych lub nie, można dostrzec ziarno prawdy, lecz rzeczywistość jest zazwyczaj mniej magiczna, niż chcieliby zadurzeni we Francji obcokrajowcy. Stąd też fora internetowe i blogi są pełne komentarzy od rozczarowanych, którzy demaskują Francuzów jako nieuprzejmych, Paryż jako miasto zadufane w sobie i brudne, paryżanki zaś – „to nic nadzwyczajnego. Stylu mogłyby się uczyć od Polek”.

JE SUIS SNOB

Zwykle przejawem dojrzałości mód takich czy owakich jest pojawienie się publikacji przedstawiających je w krzywym zwierciadle. Tak i w ramach frankofilii wypączkował nurt kpiąco-obrazoburczy, którego reprezentantem jest wspomniany już Clarke, jak również autochton – Olivier Magny, autor „Zakochanego w Paryżu”, zabawnej książeczki punktującej snobizmy oraz idiosynkrazje mieszkańców Miasta Świateł. Choć trzeba przyznać, że w obu przypadkach kpina to dobrotliwa, nie ujmująca atrakcyjności ani Francji, ani Paryżowi. Kto mając do wyboru postawę wykpiwanego snoba i postawę prowincjusza, nie wolałby być snobem?

Ale nie narzekajmy zanadto. W kraju estetycznego chaosu, jakim ciągle pozostaje Polska, zauroczenie „Francją-elegancją” może mieć głównie pozytywne skutki: łyknie się trochę wzorców, których nie mieliśmy szans pozyskać od wychowanych w PRL-owskiej szarzyźnie poprzednich pokoleń. Patrząc w stronę Sekwany znad Wisły, francuskie szaleństwo może być też niezłą lekcją, jak nawet własne wady można przekuć w atut pod kątem promocyjnym. Gdybyśmy odrobili ją sumiennie, nie byłoby potrzeby angażować kolejnych ekspertów ze świata, którzy jak słynny Wally Olins potrafią zdiagnozować nasze słabe i mocne strony, a nawet stworzyć slogan promocyjny marki pod nazwą „Polska”, tylko że przekuwanie tego w sukces idzie nadzwyczaj opornie.

A gdyby tak wydać album pokazujący ową Polskę na wzór „Mojego francuskiego życia” albo nawet zaangażować do tego celu inną Vicky Archer i potem rozdawać go zagranicznym gościom, zamiast albumów ze stereotypowymi pejzażami czy malowanych na ludowo bączków drewnianych? Zupełnie nie żartuję.

Frankofilii w nowej odsłonie trudno będzie dorównać pod względem skali, ale i ona przecież kiedyś się światu znudzi.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka. Absolwentka religioznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim i europeistyki na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Autorka ośmiu książek, w tym m.in. reportaży „Stacja Muranów” i „Betonia" (za którą była nominowana do Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2013