Ekspert lubi ciszę

Przygotowana przez nich analiza rozmów z kokpitu Tu-154 wywróciła dotychczasowe ustalenia. A opinii o podobnym znaczeniu biegli przygotowują tu o wiele więcej. Reporterom „TP” udało się zajrzeć za kulisy krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych.

23.01.2012

Czyta się kilka minut

W Instytucie Ekspertyz Sądowych, Kraków, styczeń 2012 r. / fot. Grażyna Makara
W Instytucie Ekspertyz Sądowych, Kraków, styczeń 2012 r. / fot. Grażyna Makara

To miejsce jest jak jedno z urządzeń do zbierania mikrośladów.

Nad wielkim stalowym lejem omiata się np. ubranie. Włókna, drobinki włosów, okruchy szkła – lądują na talerzyku u ujścia leja. Teraz biegli z Pracowni Badania Mikrośladów Zakładu Kryminalistyki zaczynają pracę.

Krakowski Instytut Ekspertyz Sądowych im. prof. Jana Sehna (IES) to właśnie taki zbierający najmniejsze nawet drobiny spodek. Jego biegli wnikają w to, co prawie niemożliwe do uchwycenia. Na niewielkiej, ciasnej przestrzeni skupiły się wszystkie nieszczęścia: niewyjaśnione morderstwa, dramaty rodzinne, podsłuchy, katastrofy.

Wyniki prowadzonych tu badań zapisów z Tu-154, wcześniej wielokrotnie sprawdzanych przez ekspertów rosyjskich i polskich, wywołały burzę.

Biegłym nie zależy na rozgłosie, wiedzą także, że pośpiech w badaniach nie jest wskazany. W jednej z najładniejszych secesyjnych willi Krakowa dziennikarze właściwie nie bywają.

Grenoble raz jeszcze

Eksperci z Zakładu Badania Wypadków Drogowych IES cieszą się opinią jednych z najlepszych w Europie. Opracowują opinie w sprawach, w których wcześniej wydano sprzeczne ekspertyzy, także dla zagranicy. Brali udział w ulepszaniu najnowocześniejszego na świecie programu rekonstruującego wypadki PC Crash, wymyślili też własny.

Ze szkieł rozbitych reflektorów, śladów opon na jezdni, odtwarzają przebieg dramatycznych kolizji. Obliczają, budują animacje 3D, później analizowane w sądach i prokuraturach. Śledzą, jak przez lata zmieniały się wypadki. Za sprawą ABS ślady opon bywają prawie niewidoczne, klejone szyby nie pękają tak jak kiedyś, z wgniecionych błotników nie odpada lakier. Śladów dla biegłego zostaje po wypadku mniej, ale z pomocą przychodzi modelowanie komputerowe.

Oto na ekranie instytutowego komputera oglądamy raz jeszcze tragedię polskiego autokaru pod Grenoble z 2007 r. Pojazd zjeżdża podejrzanie szybko ze stromej góry, nie wyhamowuje na ostrym zakręcie. Przebija murowaną opaskę i koziołkując, stacza się z dużej pochyłości. – Ten kierowca 11 razy mijał znaki wskazujące, by tam nie jechać, później minął znak zakazu – tłumaczy dr Jan Unarski, kierownik Zakładu. – Zwiódł go brak poczucia zagrożenia.

Albo ten mężczyzna, który przebiegał nocą przez jezdnię. Nadjeżdżające zza zakrętu auto nie hamuje, bo snop światła reflektorów przesuwa się, w miarę jak samochód skręca, a pieszy zostaje o krok poza nim. Gdy kierowca go dostrzeże, będzie za późno.

Eksperci sporządzili na własne potrzeby rekonstrukcję wypadku busa wiozącego zbieraczy jabłek pod Grójcem. Wypełniona ludźmi (w tej roli komputerowe modele) furgonetka zjeżdża na lewy pas i wbija się w maskę ciężarówki. Dokładnie widać, jak stłoczeni w ładowni pasażerowie bezwładnie lecą na przód pojazdu. Potem tylko makabryczny, nawet jeśli tylko symulowany komputerowo, widok ludzkiej masy.

Te animacje powinien zobaczyć każdy kierowca, dla wyrobienia sobie wyobraźni.

Dr Unarski: – Po 25 latach pracy, gdy jadę przez kraj, pamiętam większość miejsc wypadków, które badałem. Pamiętam nawet nazwiska kierowców.

O polskich kierowcach nie ma dobrego zdania. – O bezpieczeństwie decydują dwie rzeczy: strach i wychowanie wyniesione z domu, czyli np. szacunek dla innych. Kierowcy się nie boją, o jeździe myślą jako o relaksie lub współzawodnictwie. A kultury bezpieczeństwa u nas brak – mówi. – Efektem są nie tylko wypadki drogowe, ale również lotnicze i na traktach wodnych.

Swoimi doświadczeniami biegli starają się wspierać projekty dotyczące bezpieczeństwa w transporcie, ale dr Unarski podkreśla, że z wypadków nie wyciągamy wniosków. – Nie mamy państwowej komisji badania wypadków drogowych, która by się tym zajmowała. Biegły pracujący na potrzeby sądu to co innego: szuka przyczyn – tłumaczy. – A komisji pracującej nad bezpieczeństwem powinno wystarczyć, że owe okoliczności mogą być groźne.

Biegli z Zakładu nie skupiają się wyłącznie na rekonstrukcjach. Jan Unarski od 2007 r. brał udział w projekcie ZEUS, który miał doprowadzić do jednolitego zarządzania bezpieczeństwem w transporcie lotniczym, samochodowym, kolejowym i wodnym.

Traf chciał, że konferencja podsumowująca projekt odbyła się w kwietniu 2010 r., niedługo po katastrofie smoleńskiej.

Dziecko w łóżku z tatą

W Zakładzie Psychologii Sądowej jedyną aparaturą są testy psychologiczne, a wszystko polega na wiedzy i obserwacjach biegłych.

Jak psycholog patrzy na miejsce zabójstwa? – Przygląda się m.in. sposobowi zadania śmierci – tłumaczy dr Alicja Czerederecka, kierownik Zakładu. – Czy był gwałtowny? Jak pozostawiono zwłoki? Kim była ofiara dla sprawcy?

Gdy sprawca pozostaje nieznany, biegli dokonują tzw. profilowania. – Pozwala to bardzo zawęzić krąg podejrzanych – mówi psycholożka. – Odnieśliśmy spektakularny sukces w głośnej ostatnio w Krakowie sprawie seryjnego przestępcy. Udało się go schwytać.

Na tym piętrze jest pokój ze stosem zabawek i kolorową wykładziną oraz duży, drewniany domek dla lalek z figurkami mamy, taty, dzieci, dziadków. – Prosimy dziecko, żeby poustawiało domowników i meble – tłumaczy dr Czerederecka. – I patrzymy, jak ustawi się wobec rodziców. Czy w dalekich od siebie kątach domku. Czy powie, że kogoś brakuje. Albo czy dziecko nieco już starsze ułoży siebie w łóżku z tatą.

Bo Zakład Psychologii specjalizuje się w sprawach małoletnich pokrzywdzonych, gdzie w grę wchodzi kazirodztwo. Ocenia się tu np. wiarygodność zeznań skłóconych małżonków, gdy jedno oskarża drugie o molestowanie dziecka.

Badania zespołu dr Czeredereckiej niosą pesymistyczne wnioski. – Nawet tam, gdzie wydaje się, że motywacją do złożenia doniesienia jest tylko konflikt, częściej podejrzenia o molestowanie się potwierdzają, niż wykluczają – mówi.

Sygnały użyteczne

Agata Trawińska, kierownik Pracowni Analizy Mowy i Nagrań, o Smoleńsku nie zgadza się rozmawiać. Wynikami badań przeprowadzonych przez jej zespół dysponuje wyłącznie prokuratura.

Opowiada natomiast, jak wygląda praca biegłych zajmujących się analizą nagrań. Nie przypomina to obrazków z filmów sensacyjnych. Komputery, programy i sprzęt, owszem, są niezbędne, ale równie ważna jest wiedza np. językoznawcza. I cierpliwość.

– Jestem realistką w ocenie mowy jako identyfikatora w porównaniu np. z DNA – zaznacza Agata Trawińska. – Ta sama osoba może mówić w różny sposób, choćby w zależności od tego, czy wypowiada się w sytuacji oficjalnej, czy nie. Obiekt naszych badań nie jest statyczny.

Mając doświadczenie w analizie nagrań, biegli potrafią nawet w bardzo zniekształconych zapisach odnaleźć elementy pozwalające zindywidualizować mówcę. Na identyfikację pozwala sposób, w jaki wypowiada niektóre głoski, co także wpływa i przejawia się w ich właściwościach akustycznych. Charakterystyczne dla mówcy cechy artykulacyjne są obecne nawet u starannie mówiących lektorów w audiobookach.

– Skupiamy się na tym, co najmniej świadome dla mówiącego – tłumaczy Agata Trawińska. – Stąd analiza tzw. nawyków wymawianiowych.

Identyfikacja jest oczywiście możliwa tylko wtedy, gdy dostępny jest materiał porównawczy. Niejednokrotnie biegli nagrywają go sami. Jeśli osoba nie żyje albo zaginęła, źródłem takiego materiału zwykle są archiwa rodzinne. W przypadku osób publicznych – materiały z radia i telewizji.

– Na początku musimy zdecydować, czy identyfikacja jest w ogóle możliwa – mówi Trawińska. – Korekcje szumów i zakłóceń wpływają także na jakość zarejestrowanej mowy. Co prawda nawet w najbardziej zdegradowanym materiale zachowują się samogłoski, niezbędne do analizy akustycznej, ale jeśli jakość nagrania jest bardzo słaba albo jest ono zbyt krótkie, nie możemy się podjąć badań identyfikacyjnych.

Amator, słuchając nagrania, wychwytuje wyrazy, które zna. Nie ma możliwości przeprowadzenia szczegółowej analizy, może więc ulec złudzeniu czy sugestii. – Biegły – tłumaczy Agata Trawińska – wspomagając się oprogramowaniem, najpierw słucha większych całości, np. wyrazów, a potem koncentruje się na pojedynczych głoskach, weryfikując w ten sposób swój odsłuch. Jeśli pierwszy odsłuch to np. „tygodnik”, należy w pierwszej kolejności sprawdzić, czy analizowany fragment nagrania zawiera odpowiednie samogłoski, potem, jeśli umożliwia to jakość nagrania, analogicznie należy sprawdzić, jak brzmią segmenty spółgłoskowe. Odsłuch szczegółowy musi potwierdzić ogólny, a ogólny odsłuch znaleźć podstawy w szczegółowym.

Przy odtwarzaniu treści nagrań złej jakości z pomocą przychodzi też wiedza językoznawcza. Na podstawie składni i wiedzy gramatycznej biegli mogą ustalić np. niewyraźnie wypowiedziane końcówki czasowników. Jeśli jest zbyt dużo sprzeczności między poszczególnymi elementami analizy, biegli odnotowują dane słowo jako niezrozumiałe. W opinii można napisać tylko to, co uzasadniają wyniki przeprowadzonych analiz.

Przy spisywaniu treści biegli uwzględniają także opisy tła akustycznego. Odnotowywane są np. odgłosy przejeżdżających w pobliżu pojazdów czy otwierania lub zamykania drzwi. To także element rekonstrukcji przebiegu zdarzenia.

Zanim biegli rozpoczną porównawcze badania identyfikacyjne, najpierw starają się wyodrębnić kolejne osoby, których wypowiedzi zostały zarejestrowane w nagraniu, i które oznaczają najczęściej jako „A”, „B”, „C” lub „M” (jak mężczyzna) czy „P” (jak policjant). – Analizujemy i opisujemy cechy mowy wyodrębnionych w ten sposób osób, a następnie porównujemy z opisem sporządzonym dla materiału porównawczego – mówi Agata Trawińska. – Biegły musi ocenić nie tylko to, czy materiał jest wystarczający do identyfikacji, np. czy nie jest za krótki, ale dokonuje też oceny wartości identyfikacyjnej zaobserwowanych cech, rozstrzyga m.in., że fonetyce międzywyrazowej należy przypisać niską wartość, bo taką samą wymowę posiada połowa Polaków. Musi wreszcie dokonać oceny, czy stwierdzone przez niego cechy i zgodności względem materiału porównawczego uprawniają do zidentyfikowania mówcy oraz z jakim prawdopodobieństwem. Nie pomoże tu żaden automat – podkreśla. – Będzie to zawsze opinia konkretnego biegłego, który bierze za nią odpowiedzialność. Biegli mogą się zresztą różnić w ocenach dokonywanych na kolejnych etapach prowadzonych badań.

Śledząc przydźwięk

Agata Trawińska dodaje, że podstawową sprawą przy badaniu trudnego materiału jest ustawienie poziomu: – Jedni ocenią, że jakość danego materiału uniemożliwia identyfikację danej osoby, inni podejmą próbę. Jaki ten poziom powinien być, to nie jest opisane ani zestandaryzowane. W ocenie przydatności materiału dowodowego do badań trzeba uwzględnić zbyt wiele czynników, żeby opisać je jednym parametrem, który rozstrzygałby, kiedy biegły może podjąć badania identyfikacyjne, a kiedy nie powinien; tak samo zresztą z badaniami odsłuchowymi – tłumaczy.

Biegli z IES zajmują się też sprawdzaniem, czy materiał dowodowy nie został zmanipulowany. Na monitorze urządzenia o wdzięcznej nazwie Moses II dokładnie widać np. ścieżki zapisu na taśmie kasety magnetofonowej. Jakość wizualizacji pozwala na bardzo szczegółową analizę.

W przypadku nagrań cyfrowych w IES bada się również tzw. przydźwięk, czyli zakłócenia zwane „brum” – tak właśnie brzmią. W Europie jest to sygnał o częstotliwości około 50 Hz, w Ameryce – 60 Hz, czyli o częstotliwości prądu w sieci elektroenergetycznej, bo stąd właśnie przydźwięk się bierze. Do niedawna sądzono, że rejestruje się on tylko przy sieciowym zasilaniu rejestratora. W latach 2002- -04 eksperci z Instytutu prowadzili badania, w wyniku których stwierdzili, że pole magnetyczne wokół nas jest na tyle silne, iż przydźwięk może się zarejestrować również na urządzeniach zasilanych bateryjnie.

Ale to, co jest zmorą każdego akustyka, może stać się dla biegłego cennym źródłem wiedzy o nagraniu. Rzecz tkwi w drobnych odchyleniach od częstotliwości 50 Hz. Biegli porównują sekwencje tych zmian z zarejestrowanymi w bazie zmianami częstotliwości prądu. Przydźwięk rejestrują sami w sposób ciągły, ale dla celów procesowych korzystają z danych operatora sieci. Przykładowo: jeśli fragmentu sekwencji brakuje w przydźwięku ze stanowiącego dowód nagrania, widać jak na dłoni, ile z nagrania wycięto. Dlatego właśnie biegli z IES mówią o tym zakłóceniu „nasz kochany przydźwięk”.

Słuchając wyjaśnień biegłych, można się więc domyślać, że gdy np. dziennikarz „Super Expressu” z oburzeniem relacjonował, iż na udostępnionych przez Rosjan cyfrowych kopiach nagrań słychać uporczywe buczenie „spowodowane przez rosyjski prąd”, nie wiedział albo nie rozumiał, że może to być równocześnie cenna wskazówka dla ekspertów.

– Sfałszowanie nagrania tak, by nie pozostał żaden ślad po ingerencji, nie jest takie proste – konstatuje Agata Trawińska.

Rewelacje Jana Pospieszalskiego, który powołując się na biegłych z IES, ujawnił w Radiu Wnet, że taśmy z czarnych skrzynek Tu-154 były „bezczelnie montowane i wycinane”, Trawińska ucina: – Nie wiem, skąd takie informacje.

Krew w sznurówkach

Na najwyższym piętrze IES rząd szklanych drzwi, a za nimi analizatory, urządzenia do reakcji PCR namnażającej materiał genetyczny, probówki, lodówki. Automaty izolują DNA z próbek, inne dodają kolejne odczynniki. – Od brudnej odzieży przechodzimy tu drogę do przejrzystego płynu z niewidocznym gołym okiem materiałem genetycznym – mówi dr Tomasz Kupiec, kierownik Pracowni Genetyki Sądowej.

Biegli opracowują rocznie 800 spraw, sporządzają 7-8 tys. profili genetycznych. Na ścianie korytarza widnieją dziesiątki certyfikatów. Dr Kupiec nie musi zazdrościć laboratoriom FBI ani sprzętu, ani umiejętności pracowników. – Najwyżej liczby aparatury – mówi. – To trochę tak jak z komputerami: co 2-3 lata trzeba wymieniać sprzęt na nowszy, bo nieustannie rozwija się jego czułość. Jeszcze 10 lat temu nie bylibyśmy w stanie badać niektórych śladów, które z powodzeniem badamy dziś.

Właśnie m.in. dzięki temu udaje się wracać do nierozstrzygniętych spraw sprzed lat. Zajmuje się tym grupa operacyjno-śledcza małopolskiej policji, zwana „Archiwum X”. To właśnie takie sprawy dr Kupiec uważa za najciekawsze. Policjanci i biegli wracają do starych akt, odnajdują niemożliwe kiedyś do zbadania ślady. – Nie zawsze się da – uśmiecha się nasz rozmówca. – Przykładowo gdy w materiale dowodowym odnajdujemy ślady krwi zabezpieczone... fotograficznie.

Dziś ślady biologiczne pobiera się już z miejsca zdarzenia rutynowo. Często domagają się tego sami poszkodowani. – Albo wręcz – opowiada kierownik Pracowni Genetyki – dostarczają policji własnoręcznie zabezpieczony np. niedopałek papierosa, który według nich mógł zostawić sprawca.

Dr Kupiec nazywa to „Efektem CSI”, od tytułu słynnych seriali o laboratoriach kryminalistycznych. – Problem w tym – dodaje – że seriale edukują nie tylko porządnych ludzi, ale również kryminalistów. Ci coraz częściej wiedzą, jak unikać zostawiania śladów.

Na szczęście śladu genetycznego trudno nie zostawić. Gdy siedzimy przy zabytkowym stole w historycznej części IES, dr Kupiec wylicza: – Zostają na filiżance, długopisie, na blacie, a mówiąc, pozostawiają panowie kropelki śliny.

Przyznaje się do choroby zawodowej. – Idąc na spacer, wszędzie widzę potencjalne ślady – uśmiecha się. – Niedopałek czy plama na chodniku zawsze budzi pytanie, czy dałoby się z niej pobrać materiał genetyczny.

Dawniej za ślad genetyczny uznawano dobrze widoczną plamę krwi czy nasienia. – Dziś ślad nie musi być widoczny gołym okiem – tłumaczy genetyk. – Biegły musi sobie wyobrazić, gdzie mogą się znajdować. Zdejmuje się je np. z ubrania ofiary w miejscu, gdzie była trzymana czy szarpana – opowiada. – Udało się nam niedawno znaleźć ślady krwi ofiary na butach sprawcy, choć ten dokładnie je umył. Zachowały się jednak... pomiędzy włóknami sznurówek.

Teoretycznie ślady mogą przetrwać nawet setki lat, jeśli były przechowywane w odpowiednich warunkach. – Bo często na te ślady nanoszone są nowe – opowiada biegły. – Gdy badaliśmy zwłoki gen. Władysława Sikorskiego, chcieliśmy pobrać materiał porównawczy z jego odzieży z muzeum. Jednak przez lata zebrały się na niej ślady muzealników.

Szczególnie głośne dokonania krakowskich biegłych dotyczyły postaci historycznych. Nie tylko gen. Sikorskiego, ale też np. domniemanej czaszki Jana Kochanowskiego przechowywanej przez Muzeum Książąt Czartoryskich. – Już przed wojną antropolodzy sugerowali, że nosi ona typowe cechy żeńskie – mówi dr Kupiec. – Teraz bez kłopotu mogliśmy potwierdzić, że należała do kobiety.

Włos astronoma

IES uczestniczył także w badaniach kości Mikołaja Kopernika zidentyfikowanych w archikatedrze we Fromborku, równolegle z Muzeum i Instytutem Zoologii PAN w Warszawie i Uniwersytetem w Uppsali (Department of Genetics and Pathology, Rudbeck Laboratory). Pojawił się kłopot: nie da się potwierdzić tożsamości bez materiału porównawczego. Nie znaleziono grobu biskupa Łukasza Watzenrode, brata matki astronoma, ani też żadnego żyjącego krewnego w linii matki Kopernika. – Tak – potwierdza dr Kupiec. – Badając DNA mitochondrialne, które dziedziczy się po matce, dałoby się potwierdzić pokrewieństwo nawet po tylu latach.

Wszystko spełzłoby na niczym, gdyby nie... Potop Szwedzki, kiedy to najeźdźcy wywieźli nam księgozbiory. – W Uppsali zachował się kalendarz Kopernika – opowiada genetyk. – Wśród kart znaleziono włosy. Trzy z nich okazały się zgodne z materiałem pochodzącym z fromborskiej czaszki.

Tego rodzaju ekspertyzy to dla naukowców z IES pasjonujący dodatek do codziennej pracy. Po pierwsze, w zadania Instytutu oprócz działalności eksperckiej wpisano również naukową i edukacyjną. – A po drugie jesteśmy to winni naszym przodkom – dr Kupiec poważnieje. – Podpisano niedawno porozumienie o identyfikacji ofiar zbrodni systemów totalitarnych w Polsce. Przecież nie wiadomo do dziś, gdzie są pochowani Fieldorf- -Nil, Hubal, ale także setki innych.

W IES pracują pasjonaci, nie jest to praca dla każdego. – To nieprawda, że ekspert kryminalistyki przyzwyczaja się do widoku ludzkich szczątków i obcowania z ludzkimi dramatami – kręci głową dr Kupiec. – Jak się przyzwyczaić np. do spraw, w których ofiarami są dzieci, zwłaszcza gdy samemu jest się ojcem?

Jak sobie z tym radzi? – Identyfikując zwłoki jako należące do zaginionego, przynoszę jego rodzinie złą wiadomość, ale też ulgę, bo ta wiadomość kończy okres niepewności – znów poważnieje. – Rodzina może wreszcie pójść na grób bliskiego. Człowiek trafia do nas jako szczątki. Wychodzi z imieniem i nazwiskiem.

Z Polski do Krakowa

Nauka odczytała już ludzki genom, ale daleko do pełnej wiedzy o tym, który jego fragment za co odpowiada. Acz genetycy z IES jako pierwsi w Polsce i jedni z nielicznych na świecie poczynili w tej ostatniej dziedzinie znamienne kroki: zajmują się tzw. portretowaniem genetycznym. – Na podstawie DNA można już podać kolor oczu i włosów, pracuje się nad wzrostem, owalem twarzy, łysieniem, wiekiem – tłumaczy dr Kupiec.

Ostatnio we współpracy z Erasmus Medical Center w Rotterdamie i z UJ opracowali metodę identyfikacji koloru oczu i włosów na podstawie DNA. Z prawdopodobieństwem 80- -90 proc.

Współpraca z innymi ośrodkami to ważny element naukowej działalności instytutu, ale ilustruje też problem jego funkcjonowania. – Jesteśmy jednostką budżetową, finansowaną przez Ministerstwo Sprawiedliwości – tłumaczy dyrektor IES, dr hab. Maria Kała. – Poprzedni status, instytutu naukowo-badawczego, był korzystniejszy. Mogliśmy się ubiegać o dotacje z Komitetu Badań Naukowych. Dziś to niemożliwe. Dlatego m.in. współpracujemy z jednostkami, które mogą je otrzymywać.

– Za ekspertyzy instytutowi się nie płaci – tłumaczy. – Założenie jest takie, że prokurator czy sędzia może zwrócić się do nas o to, czego potrzebuje, a nie o to, na co jego jednostkę stać. Z tej przyczyny szczególnie dużo dowodów trafia z całej Polski właśnie do Krakowa.

Tymczasem, jak w odpowiedzi na nasze pytanie potwierdza rzeczniczka Komendy Głównej Policji podinsp. Grażyna Puchalska, policyjne Centralne Laboratorium Kryminalistyczne w Warszawie bezpłatnie wykonuje tylko analizy DNA zlecone przez policję. Inne podmioty, a więc np. prokuratury, muszą już zapłacić – średnio ok. 750 zł.

Choć pojedyncza analiza śladów DNA nie trwa szczególnie długo, bo kilka dni, kolejka zarezerwowana jest już do końca roku.– Praca biegłego wymaga spełnienia pewnych standardów – tłumaczy dr Kupiec. – Musimy wszystko potwierdzić i sprawdzić, żeby móc zasnąć z poczuciem, że ekspertyzę wykonało się właściwie.

– Staramy się – mówi pani dyrektor – by okres oczekiwania wynosił najwyżej sześć miesięcy. Nie zawsze się udaje.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zastępca redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”, dziennikarz, twórca i prowadzący Podkastu Tygodnika Powszechnego, twórca i wieloletni kierownik serwisu internetowego „Tygodnika” oraz działu „Nauka”. Zajmuje się tematyką społeczną, wpływem technologii… więcej
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2012