Dynastia ludowa

Gdy w Indiach wybierają władców, w wolnej elekcji głosują setki milionów wyborców. Nazywają to karnawałem demokracji, ale władza przechodzi tu z pokolenia na pokolenie, jak w monarchiach. Oto opowieść o indyjskich grach o tron.

31.03.2014

Czyta się kilka minut

Sonia Gandhi i jej syn Rahul, dziedzic politycznej dynastii Gandhich, marzec 2013 r. / Fot. Prakash Singh / AFP / EAST NEWS
Sonia Gandhi i jej syn Rahul, dziedzic politycznej dynastii Gandhich, marzec 2013 r. / Fot. Prakash Singh / AFP / EAST NEWS

Zaczynające się za tydzień wybory w ­Indiach – drugim najludniejszym kraju świata – mają być wyjątkowe. Do walki o poselskie mandaty stanie tysiąc politycznych partii, które na swoje kampanie wydały rekordową sumę pięciu miliardów dolarów. Tylko Amerykanie wydają więcej na elekcję swych prezydentów.

Wśród pretendentów są szanowani mężowie stanu, jak też pospolici złoczyńcy, ubiegający się o państwowe stanowiska, by się wzbogacić lub nie trafić za kraty. Aby przyciągnąć uwagę ludu, partie wystawiły także sławnych aktorów, telewizyjne gwiazdeczki i mistrzów krykieta – odgrywających w politycznych igrzyskach role trefnisiów i połykaczy płomieni.

O tym, kto zostanie posłem, rozstrzygnie ponad 800 milionów wyborców. Prawie 150 milionów zagłosuje po raz pierwszy w życiu. Aby mogli to zrobić, władze otworzą prawie milion lokali wyborczych, od Kaszmiru w Himalajach po tropikalną Keralę, od pustyń Radżasthanu na zachodzie po rozlewiska Gangesu na wschodzie. Elekcja potrwa aż półtora miesiąca.

Wszyscy spodziewają się wysokiej frekwencji – choćby dlatego, że po raz pierwszy kampania przebiegała według amerykańskiego scenariusza i bardziej przypominała osobisty pojedynek partyjnych przywódców i telewizyjne widowisko niż dawną rywalizację wielkich partii.

Jak w bijących rekordy popularności turniejach „Milionerzy”, oddawszy swe głosy Hindusi – zagryzając z nerwów palce – nie będą się mogli doczekać, by się dowiedzieć, kto zwycięży. Czy uchodzący za fanatyka i satrapę Narendra Modi, charyzmatyczny, pewny siebie i żądny władzy krzykacz, który dzięki ciężkiej pracy i talentowi z ulicznego straganiarza wyrósł na jednego z najważniejszych polityków? Czy też Rahul Gandhi, nieśmiały bogacz, niekryjący niechęci do władzy, dziedzic indyjskiego tronu z panującego rodu Nehru-Gandhich, najsławniejszej ze współczesnych politycznych dynastii?

Polityczni bookmacherzy z Delhi, Kalkuty i Bombaju obstawiają wygraną krzykacza i – już nieco ostrożniej – ostateczny schyłek dynastii, którą sam jej dziedzic uważa za wstydliwy przeżytek. Czyż może przetrwać, skoro jej największym wrogiem mieni się jej spadkobierca?

Bezdzietny dziedzic

„Jestem beneficjentem dynastii i jej ofiarą zarazem” – wyznał niedawno Rahul Gandhi w pierwszym telewizyjnym wywiadzie. Już samo jego pojawienie się w telewizji było sensacją. Dziedzic familii unika rozgłosu, a mediów wystrzega się jak zarazy. „Nie uznaję dynastii i pragnę z nią skończyć. Władzę postrzegam nie jako samoistny cel, lecz obowiązek posługi innym. Nie ma we mnie żądzy władzy. Może dlatego, że widziałem, jak przez nią ginęli mój ojciec i babka. A matka przestrzegała mnie z płaczem, że władza jest zabójczą trucizną” – mówił.

Ale to właśnie matka, Sonia Gandhi, wepchnęła go w politykę, jak przed laty jej teściowa, Indira Gandhi, przymusiła do niej swego syna Radżiwa (męża Sonii i ojca Rahula). Gdy porzucał wymarzone życie i szedł na służbę władzy, Radżiw miał mniej więcej tyle lat, co dziś Rahul. Rahul był zaś wtedy 14-latkiem i doskonale wiedział, co będzie mu w życiu pisane.

Dziś, choć stuknęła mu dawno czterdziestka, nadal uważany jest za przedstawiciela młodzieży. Młodo zaś tylko wygląda, jak amant filmów z Bollywood, indyjskiej fabryki marzeń. Przystojny, zamożny, wykształcony, pochodzący z najlepszej rodziny – uważany jest w Indiach za doskonałą partię, księcia z bajki. Jego rodaczkom coraz trudniej jest zrozumieć, dlaczego uparł się pozostać w stanie bezdzietnym i wolnym. Niektórzy tłumaczą sobie, że poświęcił prywatne życie krajowi. Ale nawet oni niepokoją się, że jeśli nie pozostawi potomka, dynastia Gandhich-Nehru wygaśnie.

Żelazna dama Indii

Założył ją pradziadek Rahula, pierwszy premier niepodległych Indii, Dżawaharlal Nehru. A raczej jego ojciec Motilal, towarzysz Mahatmy Gandhiego.

Dżawaharlal, uczeń Mahatmy, dystyngowany i łagodny, przypominał raczej mędrca niż polityka. Tak go zresztą nazywano: pandit, nauczyciel. Rządził Indiami od dnia ich niepodległości w 1947 r. aż do swojej śmierci w 1964 r. Przyczyniła się do niej przegrana wojna graniczna z Chinami. Nehru bardzo ją przeżył. Jako idealista nie spodziewał się zdrady i napaści ze strony Chińczyków, których uważał za przyjaciół.

Po śmierci Nehru, jego towarzysze w Indyjskim Kongresie Narodowym postanowili wynieść na tron jego jedyne dziecko: córkę Indirę. Po dwuletniej „regencji”, w 1966 r. została premierem Indii. Towarzysze Nehru nie chcieli dopuścić do walki o schedę, która mogłaby śmiertelnie zagrozić rozłamami i upadkiem tej partii, w rezultacie czego straciliby władzę. Młodziutka, pozbawiona doświadczenia Indira wydawała się zaś kongresowym dygnitarzom doskonałą kandydatką na malowaną królową, a jej pochodzenie i sławne nazwisko (choć mąż Indiry, Feroze, nie był spokrewniony z Mahatmą) zapewniało głosy ludu i poklask, jaki dziś przynoszą nowi władcy dusz, telewizyjni celebryci, kuszeni przez partie do uwodzenia pospólstwa.

Ale domem Indiry była premierowska kancelaria i parlamentarne kuluary. Wiecznie zajęty polityką ojciec zrobił ją swoją asystentką – i jak mistrz swoich czeladników, wyuczył politycznego rzemiosła. Indira wyrosła na polityczną bestię, żelazną damę, przed którą wkrótce truchleli jej wielbiciele i wrogowie. Bezwzględną, o nieomylnym instynkcie.

Mocne kobiety

W dynastii Nehru-Gandhich polityczną naturą i talentami los obdzielał kobiety.

Tylko młodszy z synów Indiry, Sandżaj, w którym widziała następcę, był z krwi i kości politykiem. Nie był nim ani drugi syn, Radżiw, który w końcu został premierem, ani jego syn Rahul. Politykiem nie był też pewnie nawet sam Nehru – był jedynie przywódcą. Polityka stała się za to życiem obu synowych Indiry, wdowy po Sandżaju, Maneki, i po Radżiwie – Sonii. Dziś polityka wydaje się naturalnym środowiskiem siostry Rahula, Prijanki, która nawet przypomina wyglądem swą babkę Indirę.

O ile Nehru kierował się ideami i jak marzyciel-odkrywca szukał trzeciej drogi między zachodnią kapitalistyczną demokracją a komunistyczną wschodnią satrapią, Indira uczyniła z władzy cel sam w sobie. Ojciec pokazał jej, jak sprawować władzę, lecz nie zdążył nauczyć, po co.

Z ruchu wyzwoleńczego, odwołującego się do solidarności i do solidarności nawołującego, za czasów Indiry Indyjski Kongres Narodowy przepoczwarzył się więc w machinę mającą na celu jedynie zdobyć i utrzymać władzę. Skuteczność zastąpiła solidarność jako wyznanie wiary, a sprawowanie władzy stało się celem głównym, jedynym, usprawiedliwiającym stosowane środki (w 1975 r., gdy jej panowanie było zagrożone, Indira nie zawahała się przed wprowadzeniem stanu wyjątkowego, zawieszeniem konstytucji i swobód obywatelskich).

Indira wygrała wojnę z Pakistanem i stała się boginią tłumów, ale to od jej rządów indyjska polityka przeistoczyła się w bezduszną, makiaweliczną, dworską intrygę, targowisko, na którym kupowano i sprzedawano posady, przywileje, licencje i głosy.

To również od czasów Indiry dzieje rodu i dynastii Nehru-Gandhich zaczęły przypominać szekspirowskie tragedie: o żądzy władzy, wojnach o trony, mordach i rozterkach władców.

Upadek (chwilowy)

Najpierw w katastrofie lotniczej zginął Sandżaj, prawa ręka Indiry, jej człowiek od zadań specjalnych. To on był faktycznym zarządcą stanu wyjątkowego – w obronie tronu. Indira nie wywiązałaby się z tego lepiej. Skutecznością, brutalnością i sprytem wprawiał w trwogę wrogów i popleczników. Widząc w nim swe lustrzane odbicie, Indira chciała, by został jej następcą.

Starszy syn, Radżiw, nie odziedziczył po matce ani dziadku nawet odrobiny politycznego talentu czy zamiłowania. Jego pasją były techniczne nowinki, komputery, a zwłaszcza samoloty, które pragnął pilotować; zamiłowanie do podniebnych podróży dzielił z bratem. Dzięki owładniętemu polityką Sandżajowi miał szanse spełnić te marzenia. Na studiach w Wielkiej Brytanii zakochał się we Włoszce, Sonii, a matka, choć przeciwna związkowi z cudzoziemką, w końcu zgodziła się na małżeństwo. Po powrocie do Indii pracował jako pilot pasażerskich odrzutowców; z Sonią miał dwoje dzieci.

Ale wymarzonym życiem cieszył się tylko do śmierci Sandżaja w 1980 r. Mimo zaklęć żony, nie potrafił odmówić matce, gdy zażądała, by zastąpił brata w roli dziedzica dynastii. Nie wiedząc nawet, jak i kiedy, stanął na czele rodu i państwa – w 1984 r. dwóch sikhów ze straży przybocznej Indiry zastrzeliło ją w jej własnym domu, w zemście za zarządzoną przez nią krwawą pacyfikację rebelii sikhów w Złotej Świątyni w Amritsarze.

Radżiw natychmiast poprosił o przeprowadzenie przedterminowych wyborów, które miały uczynić go prawowitym władcą. Wygrał je – i było to największe wyborcze zwycięstwo Kongresu w całej jego historii. Radżiw i jego partia zawdzięczali je jednak bardziej żałobie rodaków po śmierci Indiry niż ich wierze w przywództwo Radżiwa.

Jako władca niedoświadczony i nieobyty w pałacowych intrygach, okazał się premierem słabym i bezwolnym. Dał się omotać zachłannym dworzanom, wplątać w korupcyjne skandale. Gdy po czterech latach, w 1989 r., doszło do nowych wyborów, przegrał je z kretesem. Odszedł w niesławie z rządu, ale już nie z polityki.

Wdowa wchodzi do gry

Po upadku rządu Radżiwa zapanował polityczny bałagan, a przestarzała, nierentowna gospodarka pogrążała się w zapaści. Minęły ledwie dwa lata, a trzeba było rozpisać nowe wybory, w których Radżiw chciał odzyskać władzę i dobre imię. Ale wcześniej zginął – na przedwyborczym wiecu, zamordowany przez zamachowca-samobójcę. Pogrążeni w żałobie i współczuciu rodacy wybrali znów Kongres, partię Radżiwa. Uznali, że wobec takiej tragedii jej się to należy.

Rządy trafiły się Kongresowi w fatalny czas, gdy gospodarka wymagała niezwykle bolesnych zabiegów, by utrzymać ją przy życiu. Wziął to na siebie sikhijski finansista Manmohan Singh. Ratunek widział w otwarciu Indii na świat i zniesieniu kagańca licencji i ograniczeń, ułatwiającego życie politykom, ale odbierającego ochotę do życia przedsiębiorcom. Podczas gdy on zajmował się reanimacją gospodarki, jego partyjni koledzy, pozbawieni po raz pierwszy nadzoru dynastii, pławili się w intrygach i korupcji. Doprowadziło to rząd Kongresu do upadku.

Tymczasem obezwładniona bólem i samotnością Sonia, wdowa po Radżiwie, długo była głucha na błagania partyjnych dygnitarzy, by przejęła przywództwo. Tylko magia nazwisk Nehru i Gandhi, czczonych przez Hindusów niemal jak bóstwa, mogła ocalić Kongres od rozłamów i upadku. „Zrób to przez wzgląd na Radżiwa – przekonywali. – Jesteś mu to winna”.

Minęło osiem długich lat, nim dała się ubłagać – i w 1998 r. stanęła na czele Kongresu, jako spadkobierczyni dynastii. Swoją pierwszą wyborczą wojnę w 1999 r. przegrała, ale pięć lat później zadziwiła Indie i świat, odnosząc wspaniałe zwycięstwo i odzyskując władzę dla Kongresu. Odmówiła przyjęcia posady premiera i powierzyła ją Manmohanowi Singhowi. Bała się, że Hindusom nie spodoba się, iż rządzić będzie nimi Włoszka. W pozbawionym politycznych ambicji Singhu ujrzała też lojalnego regenta, który na dany mu znak odda władzę jej synowi Rahulowi, gdy ten będzie gotów.

Wypchnięty na arenę

Polityka i powinność wobec dynastii – te, które odebrały Sonii męża, miłość i szczęście – uwiodły ją teraz tak bardzo, że sama oddała im syna w ofierze. Nie pytając go o zgodę, postanowiła przyuczyć go do sprawowania władzy, przed którą ostrzegała go kiedyś jak przed trucizną.

Tymczasem pierwsze pięć lat rządów premiera Manmohana Singha upłynęło pod znakiem zapierających dech gospodarczych sukcesów, które wyniosły Indie do rangi światowej potęgi. Osiągnięcia zawróciły rządzącym w głowach. Odżyły dawna pycha, chciwość, pielęgnowane w dworskiej strukturze kumoterstwo i korupcja. Kroplą, która przelała czarę goryczy, okazały się sportowe igrzyska Brytyjskiej Wspólnoty Narodów, które Indie postanowiły przeprowadzić u siebie, by olśnić świat swą potęgą. Afery i nadużycia podczas przygotowań do igrzysk spowodowały, że zamiast zademonstrować swą siłę, Indie ujawniły, jak głęboko są przeżarte przez korupcję pod rządami Kongresu i dynastii.

Schorowana i z coraz większym trudem panująca nad sytuacją Sonia uznała, że Kongresowi został już tylko ostatni argument: sięgnąć po magię nazwiska, które może jeszcze raz podziała na Hindusów jak zaklęcie. Zdecydowała, że Rahul – choć nie był jeszcze gotowy do sukcesji, a wręcz się przed nią ze wszystkich sił bronił – poprowadzi dziś partię do wyborów i stanie na czele dynastii. Był jej to winien.

Rahul nie potrafił odmówić matce – tak jak jego ojciec Radżiw nie potrafił odmówić Indirze. „To grzeczny chłopiec. Robi, co mu powiedzą, powie, co mu każą” – szydzi dziś z Rahula na wyborczych wiecach jego główny rywal do władzy, Narendra Modi.

Przeciwieństwa

Modi przezywa Rahula „księciem”, wypomina, że zawsze opływał w dostatki i nie wie, co to bieda, podczas gdy on, Modi, zna ją doskonale. Jego ojciec, aby zarobić na życie, sprzedawał herbatę na ulicznych straganach, a Modi mu w tym pomagał. Żeby zdobyć parę rupii dla siebie, zamiatał wieczorami urzędy i mieszkania.

Modi do wszystkiego doszedł sam, dzięki uporowi, ciężkiej pracy i wierze w siebie. „Powiada więc, że władza jest trucizną? – kpi dziś Modi z Rahula na wiecach. – Jeśli tak, to kto jej najdłużej zażywał? Powierzyliście na 60 lat władzę Kongresowi. Mnie dajcie ją na 60 miesięcy, a zapewnię wam godne życie, pokój i szczęście”.

Modi jest zaprzeczeniem wszystkiego, co reprezentuje młodszy od niego o 20 lat Rahul: pochodzenia, poglądów na życie i świat, usposobienia, manier. Rahul uchodzi za człowieka chwiejnego, uległego. Modi wie, czego chce, jest uparty, o wszystkim rozstrzygać chce sam.

Rahul Gandhi to niekończące się pasmo politycznych porażek i rozczarowań. W polityce, do której został wepchnięty przez matkę, w zasadzie nie osiągnął nic. Został posłem, ale w parlamencie nie zabierał głosu. Kierował kampaniami Kongresu w wyborach stanowych – próbie generalnej przed główną rozgrywką o władzę – i poniósł same porażki. Odgrażał się, że z kongresowej „młodzieżówki” uczyni kuźnię talentów i dzięki nim uzdrowi i unowocześni „dorosłą” partię, uwolni ją od dynastycznej klątwy. Ale i tu nie ma się czym pochwalić.

Modi zaś stroi się w piórka człowieka sukcesu. Z ulicznego straganiarza wyrósł na poważnego polityka, premiera stanu Gudżarat, rodzinnych stron Mahatmy. Gdy Indie pod rządami dynastii pogrążały się w aferach, rządzony przez Modiego Gudżarat rozkwitał i był stawiany za wzór. Źródłem sukcesów była zaradność i smykałka do interesów, z jakiej sławni są Gudżaratczycy. Ale Modiemu udało się wmówić rodakom, że to jego zasługa, i zaklina się, że wie, jak powtórzyć gospodarczy cud w całym kraju. „Chcę władzy i wiem, jak się nią posługiwać” – kusi.

Obawy i wróżby

Tego właśnie trochę boją się Hindusi, uwodzeni energią Modiego. Niepokoją ich szafranowe sztandary, które przynoszą na wiece jego fanatyczni zwolennicy. Szafran to w Indiach barwa hinduskich nacjonalistów, a Modi nie kryje, że się do nich zalicza. Był premierem Gudżaratu, gdy w 2002 r. wybuchły tam religijne rozruchy, a hindusi zamordowali w pogromach ponad dwa tysiące muzułmanów. Sąd nie znalazł żadnych dowodów, że Modi podżegał do mordów.

Na pytanie o swe wyznanie, skrępowany polityczną poprawnością Rahul odpowiada, że jego „religią są Indie”. Modi nie kryje swej pobożności. W wyborach postanowił walczyć o głosy w najświętszym z indyjskich miast: Varanasi (Benares). Kiedyś jako młody chłopak należał do Krajowego Korpusu Ochotników: paramilitarnej bojówki, zrzeszającej zwolenników Indii tradycyjnych, nacjonalistycznych, a nie solidarnościowych, jakich chciał Mahatma (zresztą to bojówkarz Korpusu zamordował Mahatmę wkrótce po tym, jak Indie ogłosiły niepodległość).

Służba w Korpusie zawiodła Modiego do Indyjskiej Partii Ludowej (BJP), konserwatywnego ruchu, który jako jedyny stawiał czoło Kongresowi i dynastii, a na przełomie wieków nawet odebrał im władzę. Teraz chce powtórzyć wyczyn. A także, wobec głębokiego kryzysu w Kongresie, przejąć stery państwa na dobre.

Kongresowi dygnitarze tak bardzo nie wierzą w Rahula, że na wieść, iż to on z woli matki poprowadzi partię do wyborów, wykręcają się od startu w elekcji, w której widzą się skazanymi na klęskę. Polityczni wieszczowie przewidują, że pod wodzą Rahula Kongres dozna najboleśniejszej porażki w swej historii i kto wie, czy zdoła się po niej podnieść.

Rahul nadrabia miną. Odgraża się, że zada kłam takim wróżbom, ale zaraz powtarza, że za swój główny cel uważa unowocześnie partii, aby nie była więcej skazana na dynastię. Kongresowi radżowie tylko kręcą na to ze smutkiem głowami. Pewnie, że ważne jest, co będzie za 10 lat. Ale woleliby wygraną i władzę już dziś, a boją się, że Rahul im tego nie zapewni.

Wojna braci?

Lecz nawet wyborcza klęska nie musi uwolnić Rahula od polityki i dynastycznej powinności, przed którymi tak się wzbrania. Pokonany, w poczuciu obowiązku lub na polecenie matki, może próbować reanimować Kongres i na jego czele próbować odzyskać władzę.

Kto wie, czy w jakichś przyszłych wyborach nie zmierzy się z innym Gandhim – swoim stryjecznym bratem, młodszym o dziesięć lat Varunem... Otóż po śmierci Sandżaja, namaszczonego przez Indirę Gandhi na dziedzica, w rodzinie panującej doszło bowiem do awantury. Wdowa po Sandżaju, Maneka, zażądała schedy dla siebie i swego syna Varuna. Indira wtedy odmówiła, wygnała ją z domu, a następcą uczyniła Radżiwa.

Maneka poprzysięgła zemstę: najpierw założyła własną partię, potem przystała do nacjonalistów z BJP. Zapisał się do nich także Varun, a wielu widziało w nim przyszłego szefa partii. Namaścić go chcieli głównie starsi wiekiem szafranowi dygnitarze, uważający Modiego za parweniusza i raptusa, niegodnego, by przewodzić. Modi pokonał ich, a jeśli teraz pokona Rahula, długo jeszcze nie będzie się musiał obawiać także drugiego z Gandhich.

Za taką wojnę braci o tron rozkochani w bollywoodzkich filmach Hindusi daliby wiele, a od udziału w takim widowisku nie powstrzymałby ich nawet ulubieniec delhijskiej ulicy Arwind Kedżriwal. Ten, który dziś tłumaczy rodakom, że to nie władcy są źli, lecz całe państwo, które trzeba zniszczyć, bo demokrację skradły w nim polityczne partie, a polityka przerodziła się w tyranię miernot i uświęcony prawem rabunek.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, pisarz, były korespondent wojenny. Specjalista od spraw Afryki, Kaukazu i Azji Środkowej. Ponad 20 lat pracował w GW, przez dziesięć - w PAP. Razem z wybitnym fotografem Krzysztofem Millerem tworzyli tandem reporterski, jeżdżąc wiele lat w rejony… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2014