Człowiek z wczoraj i z jutra

Zawsze harował za dwóch, ale teraz zaczyna nowe życie. Z daleka od polskiej polityki. I od jednego dnia sprzed 28 lat, który miał wpływ na wszystkie kolejne.

28.12.2013

Czyta się kilka minut

Michał Boni w czasie posiedzenia rządu. Warszawa, 1 grudnia 2009 r. / Fot. Maksymilian Rigamonti / REPORTER
Michał Boni w czasie posiedzenia rządu. Warszawa, 1 grudnia 2009 r. / Fot. Maksymilian Rigamonti / REPORTER

W rządzie Donalda Tuska porównywano go najczęściej do zwierząt gospodarskich: koń pociągowy albo wół roboczy. Dlatego premier długo nie chciał słuchać jego próśb o dymisję i zgodę na start w tegorocznych wyborach do Parlamentu Europejskiego.

Jeśli wygra, będzie miał dobry prezent na sześćdziesiąte urodziny. Pytam go, czy nie ma dość.

PROBLEM

W październiku 2007 r. Platforma Obywatelska wygrywa wybory z rekordowym wynikiem – 41,5 proc. głosów. Donald Tusk zaczyna montować koalicję z PSL i rozdzielać stanowiska ministerialne. Ławka jest długa – jego ludzie mają doświadczenie polityczne, partyjne i samorządowe. Brakuje tych, którzy rozumieją, jak działa administracja rządowa. Boni wydaje się idealny: był wiceministrem pracy w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, potem ministrem pracy u Jana Krzysztofa Bieleckiego, znów wiceministrem pracy u Hanny Suchockiej i szefem gabinetu Longina Komołowskiego (wicepremiera i ministra pracy w rządzie Jerzego Buzka).

Politycznie także pasuje Tuskowi – razem działali w opozycji, razem byli w Kongresie Liberalno-Demokratycznym i Unii Wolności. Boni w 2007 r. pisał program PO. Kandydat idealny.

Był tylko jeden problem.

– Donald Tusk Panu o tym przypomniał? – pytam.

– Rozmawialiśmy. Było jasne, że pojawia się perspektywa funkcji ministerialnej. Powrotu do życia publicznego. Uświadomiliśmy sobie obaj, że jest problem.

– Tusk wiedział?

– Od czerwca 1992 r. Wtedy mówiłem o tym i jemu, i Janowi Krzysztofowi Bieleckiemu. Tyle że ogólnie. Wtedy opowiedziałem premierowi całość.

– A on?

– Że muszę to wyznać publicznie. „Pamiętaj, że ja nie cisnę. Sam musisz to unieść”. Byłem zdecydowany, chciałem to zrobić. I opowiedziałem, bez presji, sam dla siebie.

– Co było potem?

– Tusk ma silną osobowość. Z nim tak właśnie bywa...

– Telefon zamilkł?

– Musiałem zostać z tym sam. Z reakcjami ludzi i spojrzeniami – pełnymi zrozumienia i pełnymi nienawiści. Na trzy-cztery tygodnie.

– Jak Pan już powiedział to wszystko, co się stało w Pana głowie?

– Poczułem ulgę.

– Jasne, że ulgę... W sumie, co miał mi Pan odpowiedzieć na takie pytanie.

– Ale ja poczułem ulgę. Kamień się rozkruszył.

KAMIEŃ

31 października 2007 r. Michał Boni stanął przed kamerami, by rozliczyć się z samym sobą i „rozkruszyć kamień”:

„Pod koniec sierpnia 1985 roku do mieszkania mojej przyszłej żony wkroczyła Służba Bezpieczeństwa, co było związane z jej udziałem w kolportażu nielegalnych wydawnictw...”.

Od zdarzenia z SB upłynęło ponad 28 lat. Jednak Boni doskonale pamięta datę, godzinę i wszystkie okoliczności.

– To była pierwsza noc, którą spędziłem u niej w mieszkaniu na Puławskiej, z 24 na 25 sierpnia. Rano o godzinie 7.20 weszli panowie – opowiada.

„Ona” to przyszła żona Boniego. Z pierwszą żoną Boni był wówczas w separacji. Mieszkał u matki, nową partnerkę poznał trzy tygodnie wcześniej. Byli razem na Mazurach, 24 sierpnia była sobota. Wrócili do Warszawy, do jej mieszkania na Puławską.

Boni w 1980 r. zakładał Solidarność na polonistyce UW, w podziemiu redagował „Wolę” – jedną z najważniejszych gazetek konspiracyjnych.

– Za „Wolę” pełną odpowiedzialność przejąłem w 1983 r., po aresztowaniu Macieja Zalewskiego – wspomina. – Na jednej kartce papieru mieściło się 14 stron znormalizowanego maszynopisu. Twórca Facebooka, Mark Zuckerberg, gdy niedawno był w Polsce, poprosił o spotkanie ze mną. Wie pan, co mu opowiedziałem?

– Co?

– Że kompaktowanie informacji było znane przed erą internetu.

W sumie SB w mieszkaniu na Puławskiej powinna była szukać Boniego. Zdaje się jednak, że funkcjonariusze nie bardzo wiedzieli, jaka trafiła się im gratka. W niedzielę nad ranem zrobili „zwyczajny” nalot na mieszkanie młodej studentki psychologii, którą podejrzewali o kolportowanie nielegalnych wydawnictw.

PODPIS

Oprócz Boniego i gospodyni, przy Puławskiej była trzyletnia dziewczynka, córka przyszłej żony. Rewizja trwała kilka godzin i nie przynosiła rezultatów. W końcu sprawa się wysypała. Przez dziecko.

– Córka przysiadła przypadkowo w jakimś miejscu – wspomina Michał Boni. – Esbek powiedział: „Na pewno tam coś jest”. Znalazł 30 nielegalnych książek. Dziwne, bo córka zapamiętała to zdarzenie doskonale. Przez wiele lat wracało do niej, jak koszmar i wina.

Boni zapamiętał, że atmosfera zmieniła się natychmiast: „Pana zabieramy, panią zabieramy, dziewczynkę też, do izby dziecka”.

Mówi, że często rozmyślał o tym dniu.

– Co Pan myślał?

– Że gdybym był mądrzejszy, pojąłbym, że przecież nie mogą zabrać dziecka na zawsze. Ale psychicznie to była straszna historia. Jestem z dziewczyną czwarty tydzień, i nagle odbierają jej dziecko. Podczas przesłuchań sprawa dziecka ciągle wracała. Broniłem się, nie chciałem niczego podpisywać. W końcu wszedł któryś z nich do pokoju: „Pani Barbara nie chce niczego podpisać, nie chce się na nic zgodzić. Więc pewnie dziecko już pojechało do izby”.

– Co Pan na to?

– Podpisałem.

MILCZENIE

W sumie to nie był jeszcze żaden problem. Wystarczyło wyjść i rozgłosić, że się podpisało, wszystkim znajomym. Sprawdzony sposób na SB – ujawnienie podpisania kwitu czyniło potencjalnego tajnego współpracownika człowiekiem dla służb PRL bezwartościowym. Boni jednak milczał.

– Ściślej mówiąc, powiedziałem jednej osobie mało znaczącej w opozycji, ale dla mnie ważnej – opowiada.

– Dlaczego nie powiedział Pan innym?

– Do tej pory nie wiem dlaczego. Osoba, której to powiedziałem, dała sygnał: „To może nie warto o tym mówić szeroko”. Uczepiłem się tego.

– Minął dzień, drugi, tydzień...

– ...normalnie wróciliśmy do roboty. Dziwne, bo po „spowiedzi” w 2007 r. koledzy powiedzieli mi, że w grudniu na opozycyjnym opłatku czy Sylwestrze po pijanemu opowiadałem o tej deklaracji współpracy. „Co ty się tak przejmujesz, przecież my to wiemy...” No, ale dla mnie to nie miało znaczenia.

– Bo Pan tego nie kojarzył?

– Tak, nie wiedziałem, że to powiedziałem.

– Zapomniał Pan o tym podpisie?

– W jakimś sensie tak. Do momentu, aż przyszli w 1987 r. Wtedy zastanawiałem się, jak dać odpór.

Na wydziale polonistyki do Boniego, który kończył pracę nad doktoratem, podszedł nieznajomy mężczyzna. Szepnął: „Uważaj, podpisałeś deklarację”. Potem SB zaczęła do niego dzwonić, umawiać się na spotkania.

– Powiedział Pan im coś, czego się dziś Pan wstydzi? – pytam.

– Nie, nie. Niczego nie mówiłem poza tym, że nie będę rozmawiał. Była rozmowa ogólna dotycząca uniwersytetu. Byłem reprezentantem młodej kadry w Senacie. Zachodzili z różnych stron.

– Nic Pan więc nie powiedział?

– Nic nie powiedziałem, i miałem poczucie, że to jest istotne.

Wówczas Boni jest już w opozycji ważną figurą. Oprócz „Woli” redaguje podziemne pismo „Praca”, działa w Duszpasterstwie Ludzi Pracy, wkrótce wejdzie do Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej Solidarności, w 1990 r. zostanie szefem Regionu Mazowsze „S”.

ZNAK

Po wyborach 1989 r. Boni patrzy, jak w przyspieszonym tempie rozpada się obóz solidarnościowy. Jak mówi dzisiaj: „uznałem, że trzeba równoważyć wszystkie racje”. Dla niego oznacza to rozdarcie. Z jednej strony przemawia na inauguracji prezydenckiej kampanii wyborczej Lecha Wałęsy w Warszawie w 1990 r. Z drugiej publicznie odpina ze swojej klapy i wręcza znaczek Solidarności Tadeuszowi Mazowieckiemu.

Wałęsa wzywa Boniego do siebie: „Widziałem, że dałeś mu ten znaczek. No dobra...”. Po kilku tygodniach Wałęsa namawia Jana Krzysztofa Bieleckiego, by wziął Boniego do rządu i oddał mu tekę ministra pracy.

Boni staje się w krótkim czasie ekspertem od rynku pracy. Jego kariera polityczna przyspiesza. Wygrywa mandat w Sejmie I kadencji z listy KLD, założonego przez Bieleckiego i Tuska. Działa w Komisji Kultury i Komisji Polityki Społecznej.

Przeszłość dopada go 4 czerwca 1992 r. Szef MSW Antoni Macierewicz wykonuje uchwałę Sejmu i dostarcza do parlamentu listy polityków zarejestrowanych przez SB jako Tajni Współpracownicy. Jest tam też nazwisko Michała Boniego – TW „Znak”.

Boni zaprzecza wszystkiemu, grozi Macierewiczowi procesem. Broni go redakcja „Woli”, Zbigniew Bujak, Zbigniew Janas i Henryk Wujec. List piszą też działacze „S” z Uniwersytetu Warszawskiego.

Trafia do szpitala – pękają mu wrzody.

– Co Pan myślał 4 czerwca 1992 r.?

Miałem świadomość, że podpisałem papier. Wydawało mi się, że to jest jakiś gówniany kwit, nie rozumiałem, że ktoś mnie na jego podstawie zarejestrował. Wiedziałem, że jestem czysty, bo niczego złego nie zrobiłem. Miałem więc poczucie, że to, co się dzieje, jest mocno niesprawiedliwe.

POKORA

Polityczna i publiczna kariera Michała Boniego gwałtownie hamuje. Jakby nie mógł się pozbierać po lustracyjnym ciosie.

Do następnego Sejmu, w 1993 r., już nie wchodzi. Pracuje jako ekspert w Centrum Analiz Społeczno-Ekonomicznych(CASE), Centrum Stosunków Międzynarodowych, Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności, Instytucie Nauk o Człowieku w Wiedniu. Z każdym rokiem oddala się od politycznej pierwszej ligi.

– Przez lata chowałem się na pozycji eksperckiej – przyznaje Boni.

– Żeby nie wychodzić na pierwszą linię strzału? – pytam.

– Żeby nie wychodzić na pierwszą linię strzału. Za każdym razem, gdy wracała dyskusja o lustracji, myślałem, żeby uporządkować moje sprawy. Wie pan, ja myślę, że ludzi z tego rodzaju doświadczeniami w Polsce jest bardzo dużo. Nie każdy zrobił publiczną spowiedź. Bo to nie jest łatwe. Musiałem do tego dojrzeć. Pan teraz o to znowu pyta – rozmawiamy, to dobrze. Ale mam też wrażenie, że to przesłania tysiące fajnych rzeczy, które zrobiłem w mojej pasji i służbie innym. Chyba jestem jedynym facetem, który aż 22 lata był ministrem w tym polskim 25-leciu udanej zmiany. Ile decyzji, pomysłów, raportów, zmieniania podejścia do różnych spraw... Kiedyś wprowadzałem do słownika politycznego pojęcie „dialogu społecznego”, niedawno „kapitału społecznego i intelektualnego”, ostatnio wagę spraw „prywatności w sieci”... A pan pyta o tamtą sprawę. I rozumiem, że trzeba ciągle tę trudną sprawę wyjaśniać... Choć jak czytam o sobie ohydne posty w sieci, takie etykiety mowy nienawiści: „żyd i agent”, to zastanawiam się nad sensem zarówno tego wyjaśniania, jak i służby publicznej. Ale cóż – służba publiczna to pokora.

Boni mówi, że to doświadczenie go „utwardziło”, prosi więc, by nie pytać, czy jest zmęczony i ma siły na nowe zadania. „Zawsze mam siły” – dopowiada.

Znów jesteśmy na konferencji Michała Boniego, 31 października 2007 r. Swoje oświadczenie kończy słowami:

„Przez lata nie umiałem pokonać lęku. Bałem się, iż otwarte wyznanie będzie dla mnie upokorzeniem nie do uniesienia. Od pewnego czasu jednak uważam, iż życie pod presją upokorzenia nie pozwalało mi wyzwolić się z lęku i kazało odrzucać, wypierać słabość. To dlatego nie podjąłem trudu procesu lustracyjnego w odpowiednim momencie. Dzisiaj czuję, że ważniejsza od strachu, błędów i wstydu – jest pokora. Bo tylko pokora pozwala zrozumieć własną słabość, ocenić ją twardo i boleśnie, i odważnie żyć dalej, patrząc sobie i innym w oczy. Przepraszam”.

SZEREG

Po dwóch miesiącach Boni dostaje nominację na sekretarza stanu w Kancelarii Premiera. Zostaje szefem Zespołu Doradców Strategicznych szefa rządu. Po roku jest już przewodniczącym Komitetu Stałego Rady Ministrów – przygotowuje i koordynuje wszystkie posiedzenia rządu. Pracuje w obłąkańczym tempie – tak jakby chciał nadrobić stracony czas.

– Rady ministrów z Tuskiem to raczej nieprzyjemne doświadczenie? – pytam.

– To merytoryczne doświadczenie. Skąd pomysł, że musi tam być przyjemnie?

– Spytam wprost: czy Tusk krzyczy na ministrów, którzy są nieprzygotowani?

– Ze mną nigdy tak nie pracował, zresztą przepraszam bardzo, ale obowiązkiem ministra jest wiedzieć. Nie przypominam sobie sytuacji, żebym nie potrafił odpowiedzieć na jakieś pytanie Tuska. Tu nie ma emocji, trzeba traktować to profesjonalnie.

– Premier wyczuwa, że ktoś nie wie?

– Ma umiejętność zadawania celnych pytań.

Boni zasłynął w gabinecie z wychodzenia przed szereg.

Pierwszy zainicjował dyskusję o sześciolatkach w szkole i zaczął mówić o konieczności przedłużenia wieku emerytalnego. Pierwsze ciosy spadały więc na niego. Dziś Boni mówi, że dla niego polityka oznacza „przesuwanie granic myślenia”.

– E tam! Zwyczajnie się z Tuskiem podzieliliście. Pan miał wrzucać temat do publicznej dyskusji, a premier stał w drugim szeregu, prawda? – pytam.

– Większość z tych ważnych i trudnych spraw była przecież w raporcie POLSKA 2030. Ale prawda, że o tym wszystkim wiele godzin rozmawiałem z premierem. I prawda, że z punktu widzenia szefa rządu wygodnie mieć kogoś takiego, kto od czasu do czasu chlapnie. W końcu atak za każdym razem szedł w moim kierunku. Tyle że obiektywnie trzeba powiedzieć, że Tusk wiele razy sam stawał w pierwszym szeregu: kryzys związany z ustawą hazardową, powodzie, gra o wielkie pieniądze dla Polski w nowym budżecie UE, także przesunięcie wieku emerytalnego. Nie jest prawdą, że siadaliśmy i rozpisywaliśmy wszystko na głosy. Pan tego nie rozumie...

– Czego?

– Że nie było dzielenia się na role. Wielką rolę grała intuicja. On mi ufał, a ja nie wychodziłem poza ramy koncepcji. Wszystko, co mówiłem, mieściło się w logice politycznej i w moim przekonaniu dawało długofalowe korzyści. Nigdy nie zdarzyło się tak, że premier mnie wzywał na dywanik i mówił: „Dlaczego!?”.

– A gdy wzywał na dywanik, to co mówił?

– To nie był dywanik, tylko rozmowa. Mówił: „Nie wiem, czy nie za wcześnie” albo: „Zobacz, jaka ostra reakcja, teraz trzeba odczekać”.

– Dobrze się Panu współpracowało z premierem?

– Bardzo dobrze.

– Harował Pan jak wół i wszystko brał na klatę. To jest „bardzo dobrze”?

– Nikt mnie nie zmuszał: gdybym nie chciał, to bym nie harował. Ja to w ogóle lubię sobie popracować. Miałem z tego satysfakcję.

TRAUMA

Gdy go pytam o najtrudniejszy moment w czasie współpracy z Tuskiem, mówi bez wahania: Smoleńsk. W jego oczach natychmiast pojawiają się łzy.

– Widzi pan, jak to wraca. Zginęli bliscy mi ludzie, a jednocześnie trzeba było dbać, żeby działało państwo – mówi. – Spałem najczęściej w pracy, po trzy godziny dziennie. Musiałem działać sprawnie, ogarniać najdrobniejsze szczegóły. Potem decyzje wywoływały dyskusję. Dlaczego np. umieszczano trumny na Torwarze, w miejscu sportowym? Odpowiedź techniczna i prosta – bo to jedyne miejsce w Warszawie, którego podłogę można wychłodzić.

– Skąd się bierze podział posmoleński w Polsce?

– Źródłem jest trauma. Pamiętam rozmowę z premierem na drugi czy trzeci dzień po katastrofie. Byliśmy przekonani, że siła dramatu będzie dzieliła Polaków przez 30-40 lat.

– Wiedzieliście?

– Tak się nam wydawało. Tylko pierwsze dni pokazywały jedność zachowań.

DUCH

W drugim rządzie Tuska Michał Boni odbiera nominację na stanowisko szefa nowego resortu administracji i cyfryzacji.

– Ministrowie jak przychodzą, przeważnie coś mają: budynek, departamenty, wiceministrów. Co Pan miał?

– Nic z tych rzeczy, przez pierwszy rok ministerstwo było w ośmiu miejscach. Była woda, prąd, wielu fantastycznych ludzi. Nie było zespołu, nie było wspólnego ducha.

– Ducha?

– W części tej instytucji był duch biurokratyczny. Długo dyskutowaliśmy, jak odpowiadać na pisma obywateli. Chodzi o to, żeby człowiek zrozumiał, co się do niego pisze. Pierwsze pisma sam redagowałem. Patrzyłem na dwa początkowe akapity nowomowy i samemu mi się odechciewało czytać. To mi się udało zmienić. Zbudować misję resortu: służyć obywatelom, wykorzystując do tego najnowsze technologie, np. konsultacje online. Dzięki mandatowi społecznemu z takich konsultacji walczymy o ochronę prywatności w UE, a rok wcześniej nie podpisaliśmy deklaracji ITU w sprawie rozwoju teleinformatyki, bo nie chcieliśmy się zgodzić na zapisy, które mogłyby ograniczać wolność w internecie.

– Resort przetrwa?

– Myślę, że tak. Rozmawiałem z moim następcą, chce iść w podobnym kierunku. Mam nadzieję, że nie będzie pomysłów, by Kościoły czy wojewodowie wracali do MSW. Myślę, że zostawiam dobre dziedzictwo.

Ministerstwo Boniego było w sumie wielkim kombinatem. Zajmowało się administracją państwową i współpracą z samorządami, klęskami żywiołowymi, stosunkami państwa z Kościołem (w tym negocjacjami w sprawie likwidacji Funduszu Kościelnego). Do tego mniejszości etniczne (Komisja Wspólna Rządu i Mniejszości Narodowych i Etnicznych), nadzór nad UKE i Pocztą Polską, zmiana nadawania telewizji z analogowej na cyfrową.

Dziedzictwo jest faktycznie spore. Resort przygotował nowe prawo telekomunikacyjne, nowe prawo pocztowe, ustawę o zbiórkach publicznych, ustawę o systemie powiadamiania ratunkowego, ustawę o informatyzacji. Boni przygotował Program Zintegrowanej Informatyzacji Państwa, Narodowy Plan Szerokopasmowy – zakładający pełny dostęp do szybkiego internetu w 2020 r., Program Operacyjny Polska Cyfrowa.

– Polska Cyfrowa to będzie skok: powszechny dostęp do internetu i rozwój treści cyfrowych, żeby ludzie wiedzieli, po co używać internetu, także starsi obywatele, żeby nie było wykluczenia cyfrowego – chwali się.

***

W sumie trudno się dziwić, że Donald Tusk nie miał ochoty wypuszczać Boniego. Minister przekonywał szefa przez kilka miesięcy. W końcu dogadali się w sprawie startu w najbliższych wyborach do Parlamentu Europejskiego. Według plotki Boni był wyczerpany sześcioletnią pracą w rządzie, a do tego chciał być bliżej Hanny Jahns, którą poślubił w 2012 r. Jahns, była wiceminister rozwoju regionalnego, dziś pracuje w Komisji Europejskiej.

– Problem w tym, że ja nie jestem zmęczony – powtarza Boni po raz kolejny. – To fakt: moja żona pracuje w Brukseli i będzie nam łatwiej – a pielęgnacja miłości jest w życiu ważna. Ale powód do startowania w wyborach musi być większy i głębszy. I jest.

– To po co Pan tam idzie?

– Wie pan, że Europa ma 8 proc. udziału w światowym internecie o przepustowości 4G? W latach 90. mieliśmy przewagę w internecie i telefonii mobilnej nad Ameryką i Azją, dziś jest to już historia. Wkrótce może wyprzedzić nas Afryka. Musimy nadganiać inaczej...

– Będziemy peryferiami?

– Peryferiami szybko rozwijającego się świata. Musimy w kilku dziedzinach dokonać jak najszybciej skoku. Uporządkować sprawy finansowe; zarządzać długami i deficytem tak, żeby nie zabić rozwoju. Być konkurencyjni, co oznacza nowoczesne technologie i cyfryzację. Parlament Europejski to dobre miejsce, żeby się tym zajmować. I budować pozycję Polski i Europy równocześnie. Proszę więc mnie nie pytać, czy mam dość. Chodzi o to, że nie mam! W ogóle.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, felietonista i bloger „Tygodnika Powszechnego” do stycznia 2017 r. W latach 2003-06 był korespondentem „Rzeczpospolitej” w Moskwie. W latach 2006-09 szef działu śledczego „Dziennika”. W „Tygodniku Powszechnym” od lutego 2013 roku, wcześniej… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 01/2014