Cyberpirata portret własny

„Kradnę, bo wszyscy kradną”; „ściągam pliki, bo artyści i tak zarabiają miliony” – te jakoby powszechne formy usprawiedliwiania cyberpiractwa niewiele mają wspólnego z rzeczywistym rysem statystycznego internauty.

30.01.2012

Czyta się kilka minut

Co ostatnio ukradłeś/ukradłaś w sieci? – między innymi takie prowokacyjne pytanie zadaliśmy kilkudziesięciu osobom w ankiecie „TP” dotyczącej cyberpiractwa.

– Bajkę „Mama Mirabelle”, najnowszy album „Dream Theater” i film „Sala samobójców” – odpowiedział Andrzej, 37-letni nauczyciel z Warszawy. – Wcześniej m.in. dwa komercyjne programy komputerowe, kilka audiobooków i zeskanowanych książek.

– Trzy płyty z piosenkami dla dziecka pt. „Miś i Margolcia” i inne audiobajki. Poza tym parę piosenek, m.in. Adele (Michał, specjalista HR z Bydgoszczy, 28 lat).

– Transmisje z zimowych zawodów pucharu świata (Stoch, Kowalczyk), meczów Bundesligi (ostatnio HSV Hamburg – Borussia Dortmund) i mistrzostw Europy w piłce ręcznej. Wszystkie oferowane przez serwisy specjalizujące się w nielegalnym udos¬tępnianiu sygnału telewizyjnego, takie jak meczyki.pl czy ¬soccer-live.pl. Ponadto rzutem na taśmę, dzień przed zamknięciem serwisu MegaVideo, udało mi się obejrzeć znakomity irański film „Rozstanie” (Marcin, 32-latek, socjolog na stażu podoktoranckim w Hiszpanii).

Cyberkulturalni

Poniżej 37 lat, mieszkańcy dużych miast, wykształceni; na maile odpowiadają zwykle od razu albo po kilku minutach; ślady ich obecności w sieci można śledzić na więcej niż jednym portalu społecznościowym. Internet to dla nich – by przywołać opis jednej z uczestniczek ankiety – kulturalne all in one: ulubiony tygodnik opinii, kino z nowo wypuszczonym na rynek filmem, płyta „swojego” wykonawcy czy stacja radiowa.

Jeśli prawdziwe są teorie o pęknięciu Polski na dwie części – nie, nie tę „pisowską” i „platformerską”, ale „cyfrową”, dla której internet stanowi naturalne środowisko życia, i tę określaną nieco złośliwie jako „analogową”, dla której nabycie każdej nowej umiejętności w cyberprzestrzeni to kilka siwych włosów więcej – oni z pewnością należą do tej pierwszej.

Choć trudno powiedzieć, by ok. 20 osób, które odpowiedziały na ankietę „TP” stanowiły grupę w jakikolwiek sposób reprezentatywną – nie tylko dla całego społeczeństwa, ale też dla grupy intensywnie korzystających z internetu – z pewnością stanowią ważne ogniwo tej drugiej; ich wypowiedzi dobrze ilustrują też przywoływane na stronach obok przez Michała Kuźmińskiego badania „Obiegi kultury”, według których to właśnie korzystający intensywnie z internetu – i ściągający z niego nielegalnie treści – są znacznie aktywniejszymi odbiorcami kultury, również w wersji legalnej (przypomnijmy: 89 proc. aktywnych internautów przeczytało w ostatnim roku przynajmniej jedną książkę, podczas gdy w całej populacji osiągnięciem tym może poszczycić się ledwie 44 proc).

– Jeśli coś ściągam, to zwykle z lenistwa: niespecjalnie mi się chce szukać, zamawiać przez internet, ani chodzić po sklepach za czymś, co w Polsce jest trudno dostępne. Również z potrzeby zaoszczędzenia: nie chcę np. wydawać 15–25 euro na przewodnik za każdym razem, gdy wyjeżdżam w nowe miejsce – napisał w ankiecie Grzegorz, 31-letni doktor prawa na jednej z uczelni w dużym mieście północnej Polski na pytanie o motywy cyberpiractwa, zaraz jednak dodając: – Inna sprawa, że zwykle zaoszczędzoną w ten sposób kwotę wydaję na inne przewodniki konkurencyjnych wydawnictw.

– Nie ściągam masowo materiałów na swój dysk, korzystam z nich po prostu w sieci, bo są tam zawsze do znalezienia – pisze z kolei Marek, 37-letni pracownik działu marketingu w jednej z warszawskich korporacji. – Sieć służy mi do oceniania, czy dany materiał odpowiada mojemu gustowi i potrzebom. Na tej podstawie kupuję lub korzystam z darmowych ofert: książki nabywam w księgarniach, muzyki słucham w sprofilowanych radiach, filmy oglądam na darmowych platformach typu iplex, w kinie lub na wypożyczonych płytach DVD.

Jagna, studentka socjologii: – Często chodzę na koncerty. Gdy poznam twórczość wykonawcy, ukradłszy wcześniej jego piosenki z sieci, często wybieram się następnie na jego występ. Myślę wtedy, że w jakiś sposób „odpłaciłam” wcześniejszą kradzież.

A zatem, owszem, aktywny internauta – rzadziej bądź częściej – ściąga, przekleja, odsłuchuje, linkuje, słowem – kradnie dostępne w sieci treści (jeśli wliczyć do nieformalnego obiegu korzystanie z serwisów „streamingowych” i wymienianie się plikami, w procederze tym wedle badań „Obiegi kultury” uczestniczy ponad 90 proc. aktywnych internautów), jednocześnie stanowiąc jednak sól jak najbardziej legalnego (w tym płatnego) obiegu kultury w Polsce.

Choć trudno tę okoliczność uznać za usprawiedliwienie piractwa, mocno komplikuje ona stereotypowy podział: na grupę intensywnie i bezrefleksyjnie okradającą artystów – to zanurzeni po uszy w „wirtualu” mityczni „internauci” – oraz tych wolących w „realu” pójść w niedzielę do opery czy teatru.

Nie okradam Możdżera

A może rację ma Zbigniew Hołdys (w ostatnich dniach artysta wzburzył niejednego użytkownika sieci, żarliwie broniąc zapisów ACTA), który w rozmowie z „Tygodnikiem” wyraża przekonanie, że złodziejstwo – zwłaszcza internetowe kradzieże własności intelektualnej, o których niewiele się dotąd mówiło – mamy wdrukowane w naszą mentalność? I że dopiero ogólnonarodowa dyskusja wokół ACTA ma szansę przeorać świadomość Polaków?

– Polska nie była w ogóle dotąd świadoma, że istnieje coś takiego jak prawa autorskie – mówi artysta. – Z prostego powodu: u nas nigdy ich nie było, a odkąd w 1994 r. zostały wprowadzone, minęło za mało czasu, by znaczący odsetek Polaków się o nich dowiedział. Wcześniej TVP kradła z telewizji satelitarnych fragmenty teledysków, a gazety wklejały sobie artykuły z prasy zagranicznej, nie przejmując się nawet nazwiskiem autora. Dodatkowo internet przyzwyczaił nas do całkowitej bezkarności: oburzenie, które wybuchło w Polsce, pokazuje, że potępianie drobnego piractwa jest odbierane jak zakaz żucia gumy. „Jak to, przecież zawsze żuliśmy!” – dziwią się ludzie.

– Nie mam dyskomfortu etycznego związanego z cyberpiractwem. Oczywiście, chciałbym mieć filmy oryginalne, w oryginalnych pudełkach, ale są zdecydowanie za drogie. Nie zastanawiam się, że kogoś okradam: oni i tak zarabiają przecież potężne pieniądze. Poza tym czułbym się jak jeleń, płacąc za jakiś program 700 zł, jak mogę go mieć za darmo – pisze w odpowiedzi na ankietę cytowany już w tym tekście Michał. Ale badania „Obiegi kultury” nad stosunkiem aktywnych internautów do nieformalnego obiegu treści znowu zdają się obraz statystycznego internauty komplikować.

Grupa bezkrytycznie podchodząca do piractwa (choć autorzy badań unikają tego wartościującego określenia) to wśród aktywnych użytkowników sieci jedynie 8 proc. pytanych; ci podpisali się pod stwierdzeniem „Przecież i tak wszyscy ściągają”, przyznając jednocześnie, że internet jest dla nich podstawowym źródłem filmów i muzyki. Podobnie marginalna jest grupa przeciwna: ostro piętnujący nieformalny obieg to tylko 11 proc. ankietowanych („Nie ściągam z sieci żadnych filmów, muzyki czy programów. Podejrzewam, że spora część moich zakupów jest dostępna »za darmo« w sieci, ale okoliczności, w jakich one tam występują, mnie osobiście odstraszają” – napisał m.in. Ariel, pracownik jednej z instytucji unijnych w Brukseli).

Jak opisać ową „szarą strefę” – ściągających pliki, oglądających filmy na nielegalnych portalach, korzystających z „drugoobiegowych” transmisji sportowych, ale stosujących w swoim cyberpiractwie mniejsze lub większe samoograniczenia? Wedle badań „Obiegi kultury” 13 proc. badanych najbliższa jest postawa „Ściąganie jest łatwiejsze” – to respondenci łączący obieg tradycyjny z nieformalnym, których do tego pierwszego zniechęca zwykle nie cena, ale niewygody związane z kupowaniem. A aż 50 proc. reprezentuje postawę „internet jest dla mnie źródłem informacji o kulturze” – to z kolei ci, dla których obieg nieformalny jest zwykle wstępem albo uzupełnieniem uczestnictwa w obiegu formalnym.

To do tych 2/3 polskich cyberpiratów należy – jak wolno sądzić z odpowiedzi – zdecydowana większość uczestników ankiety „TP”. Czy dzielą piractwo na złe i „mniej złe”, a więc dające się łatwiej usprawiedliwić? Wedle jakich kryteriów?

Marcin (ze stażu podoktoranckiego w Hiszpanii): – Przyznam, że na polu kulturalnym mam pewien dyskomfort w stosunku do artystów, których cenię. Niemniej nawet w tych przypadkach korzystam z dobrodziejstw piractwa, choć kupuję też legalne płyty. Inna sprawa, że wielu artystów, zwłaszcza pseudoartystów, nigdy nie byłoby nawet w ułamku tak popularnych, gdyby nie piracki rynek. Z pewnością okradane bezpośrednio są za to koncerny płytowe czy wytwórnie filmowe, ale świadomość profilu i polityki prowadzonej przez te instytucje znacząco (choć nie całkowicie) redukuje mój dyskomfort etyczny.

Roman, 30-letni szef działu marketingu w jednej z krakowskich firm: – Czy w cyberpiractwie jest coś dwuznacznego? Kradzież jest zawsze jednoznaczna. Ja racjonalizuję ją trudnościami z kupnem legalnym, a także poczuciem bycia nacinanym na kasę przez wielkie korporacje. Co ciekawe, działa tu jakiś „etniczny solidaryzm” – nie ściągałem muzyki polskich wykonawców. Stosuję też coś na kształt mechanizmu szacowania skali wysiłku, jaki muszę włożyć w zdobycie legalnej treści, i porównuję to z wysiłkiem przy nielegalnym zdobyciu. Nie mam skrupułów w pożyczaniu filmów, co do których wiem, że zostały ściągnięte nielegalnie. Oto paradoksy moralnego postępowania... Nie takie rzeczy się mieszczą w człowieku mimo ich logicznej sprzeczności.

Przemek, pracujący we Francji tłumacz-romanista (36 lat): – Regularnie ściągam z Chomikuj.pl filmy, nie ściągam natomiast muzyki: z prawami do muzyki kojarzy się wykonawcę, często polskiego, któremu trudniej coś po chamsku zabrać niż wielkiej amerykańskiej wytwórni filmowej. Ta zasada nie zawsze się sprawdza, bo prawami do muzyki też może dysponować wielka wytwórnia, ale zawsze dyskomfort z okradania Kazika, Możdżera czy nawet Stinga jest większy niż ze złupienia Universal Pictures.

I etyka, i pragmatyka

– Tak, walczę o respektowanie praw autorskich, ale jednocześnie sam umieszczam w sieci stworzone przez siebie w ostatnich latach utwory za darmo – przyznaje Zbigniew Hołdys, dodając, że zmiana mentalności to długa droga, która czeka nie tylko użytkowników, ale też artystów. To oni muszą przystosować model dystrybucji do czasów, w jakich przyszło im tworzyć.

– Oto polska bolączka: nie stosujemy powszechnego, dostępnego w sieci systemu sprzedaży – mówi „Tygodnikowi” Hołdys. – Jeśli młody człowiek zobaczy w internecie piosenkę za złotówkę, będzie musiał mieć dużo złej woli, by powiedzieć: „P...lę, szukam za darmo”. Można sprzedać 5 tys. płyt, uznając to za komercyjną porażkę, ale jednocześnie dostać dwa złote od każdego z miliona odbiorców jednej tylko piosenki z tej płyty.

Jak dodaje Hołdys, w Stanach Zjednoczonych system dystrybucji został zrewolucjonizowany przez „iTunes”, bo okazało się, że ludzie nie są w swojej masie smakoszami muzyki, nie chcą kupować koniecznie całych płyt, ale np. uwielbiają jednego wykonawcę w jednej piosence. – Oczywiście – zaznacza artysta – nie we wszystkich dziedzinach kultury ten system da się wprowadzić, ale w kulturze pop jak najbardziej.

O tym, jak zmieniające się realia w świecie wirtualnym wpływają na zachowania użytkowników, przekonuje – tym razem na przykładzie przemysłu komputerowego – jedna z wypowiedzi w ankiecie „TP”. – W trakcie studiów większość posiadanego przeze mnie oprogramowania była nielegalna – pisze cytowany już dwukrotnie Marcin. – System operacyjny Windows, pakiet MS Office, słowniki do nauki języków obcych to podstawowe komercyjne produkty, za które powinienem był zapłacić, a z których korzystałem za darmo. Teraz większość oprogramowania związana z pracą znajdująca się na moim komputerze jest legalna. Wynika to z kilku czynników: po pierwsze stać mnie na Windowsa, zresztą i tak dziś kupuje się go w pakiecie razem z laptopem; po drugie, bardzo dynamicznie rozwija się środowisko wolnego oprogramowania; po trzecie, istnieje dziś wiele darmowych odpowiedników komercyjnych produktów, które coraz bardziej zbliżają się do nich jakością.

O tym, że analogiczne przeobrażenia w dziedzinie kultury mogłyby zmienić zachowania związane z cyberpiractwem, sugerują badania „Obiegi kultury”: cena oferowanych produktów stanowi podstawowy czynnik podejmowania decyzji aktywnych internautów. „O ile respondenci są gotowi płacić w zamian za lepszą jakość i chętnie kupowaliby treści po cenach minimalnych, to wraz ze wzrostem cen coraz większa część respondentów zaczyna preferować nieformalne, darmowe źródła” – piszą autorzy raportu.

To jeden z częściej powtarzających się wątków w odpowiedziach na ankietę „Tygodnika”: dostępność produktu (w połączeniu z przystępnością ceny właśnie) mogą skuteczniej niż napomnienia moralne zmienić zbiorowe zachowania Polaków.

Jak pisze cytowany już wyżej Grzegorz, model biznesowy oparty na rygorystycznym egzekwowaniu praw autorskich od indywidualnych konsumentów już dawno się przeżył: tendencją jest tzw. model freemium, czyli udostępnianie coraz większej ilości treści za darmo w wersji podstawowej i towarzyszący temu system opłat za dodatkową usługę czy dodatek. – Np. mam darmowy dostęp do niektórych artykułów „mojego” tygodnika albo dziennika, co zachęca mnie do kupienia kolejnych – pisze Grzegorz. – Podobnie jest z muzyką: wrzucona legalnie na YouTube piosenka zachęca do zakupienia płyty. To czysta ekonomia, etyki bym tu nie mieszał: w miarę rozwoju technologii dotychczasowy model stał się nieefektywny.

– Pouczeniami etycznymi ani sankcjami karnymi nie zatrzymamy cyberpiractwa – dodaje cytowany już Ariel. – Chodzi o stworzenie narzędzi, w których płacenie za cudze treści będzie możliwe na poziomie akceptowalnym dla masowego klienta.

– Mieszkam za granicą, przez co np. filmy są dla mnie trudniej dostępne, bo nie chodzę na dubbingowane seanse. Gdyby filmy w sieci były łatwe do kupienia (tzn. natychmiastowego odtworzenia, nie zamówienia w sklepie w formie płyty), kupowałbym je – pisze z kolei Przemek.

Jak na razie, model dystrybucji dóbr kultury w sieci ma się do współczesnych realiów jak pięść do nosa. Mówiąc brutalnie: argumentów za porzuceniem cyberpiractwa – poza tymi wyższego rzędu, rzecz jasna – jakby brak. Chyba że za argument taki uznać wypowiedź jednego z uczestników ankiety „TP”, który na pytanie o swoje ostatnie kradzieże w sieci odpowiedział (w konwencji, dodajmy na wszelki wypadek, niezbyt serio): „Niczego nie ukradłem. Wolę kradzieże w świecie realnym: tej klasycznej formie przywłaszczania sobie czyjejś własności towarzyszą emocje, których nie można doświadczyć w sieci”.

PS. Imiona oraz niektóre inne dane uczestników ankiety zostały zmienione.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2012