Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Serek „Cottage” drożał i drożał – w latach 2008-11 cena wiejskiego twarożku wzrosła w Izraelu o 11 proc. W końcu wczesnym latem 2011 r. kolejna podwyżka wywołała bunt konsumentów. W krótkim czasie sto tysięcy ludzi zrzeszyło się na Facebooku i ogłosiło „Cottage boycott”. Cena spadła.
Miesiąc później, na bulwarze Rothschilda w centrum Tel Awiwu, stanęło namiotowe miasteczko. Do protestu wezwała – znów przez internet – 25-letnia Daphni Leef, zszokowana wzrostem cen wynajmu mieszkań. Pół miliona niezadowolonych demonstrowało, skandując: „żądamy sprawiedliwości społecznej”. Znamienne było to, że największy protest społeczny omijał temat okupacji i losu Palestyńczyków. Pod sztandarami sprawiedliwości społecznej szła nie lewica, lecz młoda, wykształcona klasa średnia.
ŚWIECCY KONTRA ORTODOKSI
Gdy zima i początek roku akademickiego ostudziły namiotowe protesty, uwagę opinii publicznej zbulwersowała sprawa studentki Tani Rosenblit. Kiedy jadąc autobusem, odmówiła zajęcia miejsca z tyłu pojazdu (co jest zwyczajem na obszarach zamieszkanych przez ortodoksyjnych żydów, przeciwnych mieszaniu się płci), współpasażerowie odmówili kontynuowania podróży. Kierowca zatrzymał autobus i wezwał policję.
Wkrótce potem media opisały atak na ośmiolatkę w Beit Szemesz. Ultraortodoksi opluli i zwyzywali tam dziewczynkę, którą uznali za nieskromnie ubraną.
Frustracja stykiem świata świeckiego z ortodoksyjnym to nic nowego. W kawiarniach i pubach na co dzień słychać, jak świecki i liberalny młody Izrael narzeka na przywileje religijnych („to my przecież chodzimy do wojska, utrzymujemy zasiłkami ich wielodzietne rodziny”). Jak pogardliwie mówi o ortodoksach, których dzielnice omija i których świata nie rozumie. Narzeka – i ciągnie na wybrzeże Morza Śródziemnego, gdzie jest praca i obyczajowa swoboda.
Narzekają nie tylko młodzi. „Większość naszych przyjaciół żyje już w Tel Awiwie, tam, gdzie ich dzieci. Gorzej: ludzie wyjeżdżają za granicę” – opowiada ze smutkiem para siedemdziesięciolatków, mieszkająca w niegdyś świeckiej – a dziś ortodoksyjnej – dzielnicy Jerozolimy. Ich rodzice uciekli z Europy tuż przed Zagładą, oni sami dorastali w najlepszych latach syjonizmu. Wierzyli w świeckie, żydowskie, sprawiedliwe państwo. Budowali kraj. Dziś są rozczarowani tym, w jaką stronę zmierza.
GDZIE PIENIĄDZE, TAM PRZYSZŁOŚĆ
Nikt jednak nie spodziewał się, że przyspieszone wybory do Knesetu, które odbyły się 22 stycznia 2013 r., przyniosą kilka politycznych sensacji. Sukces prawicowego bloku, czyli połączonych sił rządzącej koalicji Likud Beiteinu, zdawał się nieunikniony.
Publicyści narzekali na nudną kampanię pewnego swojego zwycięstwa Beniamina Netanjahu, który obiecywał wyborcom obronę interesów Izraela na arenie międzynarodowej. Rozbawienie wywołał spot wyborczy, w którym grający twardzieli aktor Chuck Norris popierał „prawdziwego twardziela” – Netanjahu.
Inny ton przybrał jego polityczny konkurent, Yair Lapid, były dziennikarz gazety „Yedioth Ahronoth”. Zamiast mówić o polityce i bezpieczeństwie, do znudzenia pytał: „Gdzie są pieniądze?”. Spoty o mieszkaniach, szkołach i poborze do wojska zdominowały kampanię jego (założonej zaledwie przed rokiem) centrowej partii Yesh Atid (Jest Przyszłość). „To na barkach klasy średniej leży najwięcej ciężarów. Tu jest przyszłość! Przyszłość Izraela jest w naszych rękach. Przyszliśmy spowodować zmianę!” – oznajmiały reklamy Yesh Atid.
„Nie pytam, gdzie są pieniądze, ale gdzie są wartości”. W taki sposób nawiązywał do Lapida 41-letni Naftali Bennett, niegdyś dowódca oddziału elitarnych sił zwiadowczych, dziś lider prawicowej partii Bayit Yehudi (Żydowski Dom). I przypominał: o wartościach, dumie narodowej i miłości do kraju. Na spotkaniu w osadniczej jesziwie (rodzaj szkoły talmudycznej) mówił, że narodowi trzeba przywrócić jego duszę. Korzenie Izraela to nie nauki Herzla czy Żabotyńskiego, ale Tora – głosił Bennett.
Z kolei Shas, utraortodoksyjna partia Żydów sefardyjskich, wywołała oburzenie spotami kpiącymi z rosyjskich emigrantów oraz uchodźców afrykańskich, w których ostrzegała przed domniemanym rozmyciem tożsamości Izraela. Wroga jej, choć również ultraortodoksyjna partia Yahadut HaTorah HaMeukhedet, straszyła z kolei religijnych wyborców poborem, koniecznością pójścia do pracy i wysłania dzieci do normalnych szkół. „Boisz się, że twoje dziecko nauczy się matematyki – głosuj na Yahadut HaTorah HaMeukhedet” – parodiował ich kampanię tytuł artykułu w dzienniku „Haaretz”.
WYGRAŁA (JEDNAK) PRAWICA
W powyborczy poranek w gazetach można było przeczytać o zaskakującym powrocie politycznego centrum i tryumfie demokracji, które przypisano „czarnemu koniowi” wyborów: Yesh Atid. Partia Yaira Lapida niespodziewanie zdobyła 19 miejsc w 120-osobowym Knesecie, stając się tym samym drugą siłą polityczną parlamentu (po zwycięskim Likud Beiteinu – 31 miejsc).
Wybory pokazały też, że energii namiotowych protestów z 2011 r. nie zagospodarowała lewica. To Yair Lapid, ze swoim uporczywym pytaniem „gdzie są pieniądze?”, zdobył głosy klasy średniej, która przed dwoma laty podzielała obawy protestujących. – Yesh Atid to równość – mówi modnie ubrana czterdziestolatka, stojąc przed apartamentowcem, na parkingu wypełnionym drogimi samochodami. Rzeczywiście, partia wygrała w 22 spośród 30 najzamożniejszych miast (m.in. w „izraelskich Beverly Hills” – miejscowościach Savion i Kfar Shmaryahu – gdzie uzyskała 30 proc. głosów). „Jedyna rzecz, jaka ich drażni, to ich własne kieszenie. I ci leniwi ortodoksi” – pisze na niezależnym portalu lewicowym 972mag.com o wyborcach Yesh Atid dziennikarz Ami Kauffman.
Czy Yesh Atid to rzeczywiście centrum? Lapid wypisał na swoich sztandarach lęki klasy średniej, ale przemawiając w czasie kampanii w osiedlu Ariel, mówił, że nie zgodzi się ani na wstrzymanie osadnictwa, ani na podział Jerozolimy. To by znaczyło, że jego poglądy na sprawy bezpieczeństwa są bliskie tym, które wyznaje Netanjahu. Można więc uznać, że wybory wygrała jednak prawica – zwłaszcza że zwycięski Likud jest dziś bardziej na prawo niż kiedykolwiek wcześniej.
Publicysta Ari Shavit na łamach „Haartez” przekonuje, że wyborca miał w zasadzie wybór między centrowym rządem Netanjahu a jeszcze bardziej prawicowym rządem Netanjahu. To, jaki rząd ostatecznie dostanie, zależy teraz od sojuszy, które zawrą zwycięskie partie. Dla Yesh Atid warunkiem wejścia do rządu jest wprowadzenie poboru do wojska ortodoksyjnych żydów. Nic dziwnego, że obie partie ultraortodoksów, choć skonfliktowane ze sobą, są gotowe zaproponować wspólne wejście do koalicji, byle tylko uniknąć Lapida w rządzie. Na telefon od premiera czeka też Naftali Bennett, choć prasowe przecieki mówią, że Netanjahu chce koalicji bez jego udziału.
***
Palestyńczycy mieszkający w Izraelu niezbyt licznie poszli do wyborów. Władze Autonomii Palestyńskiej deklarują, że będą rozmawiać z każdym rządem, który uzna status Palestyny. Bardziej sceptyczny w rozmowie z „Russia Today” był Ramzy Baroud, dziennikarz Palestine Chronicle: „To nie ma znaczenia, jeśli chodzi o codzienne, palestyńskie zmagania. Izraelskie buldożery nie zatrzymają się ani na minutę” – mówił. I pewnie, niestety, ma rację, bo niezależnie, jaka koalicja powstanie, największe partie w Knesecie nie zamierzają zatrzymać osadnictwa. Problemy Palestyńczyków i izraelskiej okupacji nie znikną tylko dlatego, że przeoczył je izraelski wyborca.