Chcieć to nie móc

Wszystko. Tak brzmi najkrótsza odpowiedź na pytanie, co współczesnemu Polakowi szkodzi mieć dzieci.

29.05.2012

Czyta się kilka minut

 / rys. Ignacy Czwartos
/ rys. Ignacy Czwartos

On i ona, są krótko po trzydziestce. Państwo Przeciętni (przynajmniej jeśli chodzi o duże miasta): kilkuletnie dziecko, jako tako poukładane życie zawodowe. Choć bez rewelacji: powiedzmy, że on ma umowę o pracę i niecałe trzy tysiące złotych na rękę, ona – wykonując wolny zawód – dokłada przeciętnie dwa. Stabilizacja i poczucie bezpieczeństwa w polskiej normie: jego raczej w najbliższym czasie nie zwolnią, ale za parę lat diabli wiedzą. Ona niczego pewna być nie może.

Koszty (poza tymi podstawowymi): tysiąc złotych kredytu na karku do starości, sześćset za przedszkole dla dziecka (nigdzie w pobliżu nie było dostępnego publicznego) i pięćset na utrzymanie dwóch wysłużonych – absolutnie koniecznych, tak przynajmniej uważają – samochodów. Nie żeby mieli finansowe problemy, ale na koniec miesiąca nie zostaje prawie nic.

Życie prywatne? Dobry związek, choć niepozbawiony problemów. W każdym razie bez dziecka nie wyobrażają już sobie codzienności. I rozmów: przed wyjściem do pracy, po południu, po zaśnięciu dziecka. Jakoś ten temat ich spaja: kilka lat temu po raz pierwszy dostali – w tej pogoni za swoimi sprawami – coś od początku do końca wspólnego.

Co jakiś czas tę sielankę zakłóca dyskusja o drugim potomku. Dyskusja z potencjałem wybuchowym po obu stronach: on chce teraz, bo to jest – mówi, a czasem krzyczy – ostatni dzwonek, na starość dzieci niańczyć nie zamierza. Ona stanowczo odmawia. On powtarza, że drugie dziecko to mniejsze koszty niż pierwsze (i finansowe, i czasowe); ona, żeby wysilił wyobraźnię i pomyślał o czymś więcej niż pieluchy i jedzenie: o przedszkolu, dobrej edukacji, językach obcych itp.

Układ jest dowolny: jej argumenty, ale też zawodową sytuację, możemy spokojnie podstawić pod niego. Z roku na rok te role mogą się zresztą zmieniać, tak jak zmieniają się okoliczności.

Minie kilka lat, spory o drugie dziecko będą prowadzili już tylko siłą rozpędu. Aż do czterdziestki, kiedy dyskusja na dobrą sprawę straci sens.

CORAZ CICHSZE ECHO

Spójrzmy teraz na 30-letnich Przeciętnych razem z sąsiednimi generacjami: ich jedynym dzieckiem i jego czworgiem dziadków. Na linii (sinusoidzie), która prowadzi od okresu powojennego do dzisiaj, są trzy wyraźne wzniesienia – każde kolejne jest mniejsze od poprzedniego.

Pierwsze przypada na koniec lat 40. i pierwszą połowę 50. – to wtedy urodzili się rodzice dzisiejszych 30-letnich. – W latach 1948-56 na świat rokrocznie przychodziło ok. 800 tys. dzieci – mówi prof. Piotr Błędowski, ekonomista SGH, specjalista w dziedzinie polityki społecznej. – Urodziłem się w latach 50., pamiętam z dzieciństwa popularną audycję dla najmłodszych „Konkurs pięciu milionów”. Niedawno odkryłem, skąd pochodziła nazwa: od pięciu milionów dzieci urodzonych w tym kilkuletnim okresie. Traktowaliśmy wtedy te liczby jako coś naturalnego.

Druga połowa lat 50. to początek stopniowego spadku dzietności, aż do połowy lat 60., kiedy liczba rocznych urodzeń osiąga nieco ponad pół miliona. Kolejne wyraźne wzniesienie (choć już mniejsze od pierwszego) osiąga apogeum w drugiej połowie lat 70. i na początku 80. To właśnie wtedy – wśród ok. 700 tys. dzieci rocznie – przychodzą na świat nasi Przeciętni. Echo wielkiego wyżu – powiedzą demografowie.

Rok 1984: początek wielkiego równania w dół, które dwie dekady później osiągnie rozmiary określane często jako katastrofa: spadek do poziomu 350 tys. urodzeń rocznie w 2003 r. W międzyczasie pojawia się gospodarcza i polityczna transformacja.

– Tak naprawdę, z punktu widzenia prokreacji, nic takiego się w tamtym momencie nie wydarzyło – mówi prof. Błędowski. – Linia dzietności spadała dość równomiernie od roku 1984 do 2003. Choć nie da się wykluczyć, że ekonomiczna niepewność i bezrobocie początku lat 90. wypłynęły na ugruntowanie prokreacyjnej ostrożności Polaków.

Rok 2004 to początek nieznacznego wzrostu (trzecie wzniesienie na naszej linii), który utrzymuje się przez sześć lat. Ale to już mała górka zamiast góry. Ledwo wyczuwalny refleks baby boomu z lat 40. i 50. Echo echa – powiedzą naukowcy.

– Jak to z echem bywa – zauważa prof. Błędowski – słyszane po raz pierwszy jest wyraźne, ale każde kolejne odbicie już coraz słabiej.

Dziś po echu nie ma śladu: w 2011 r. dzietność w Polsce spadła ponownie poniżej 400 tys. Spadek ten, choć obserwowany przecież w całej Europie, w Polsce ma szczególną dynamikę, sytuując nas – ze współczynnikiem ok. 1,3 dziecka na kobietę – na końcu światowego zestawienia.

Jak wygląda dzietność w pokoleniu 30-latków, a także nieco od nich młodszych i starszych? W grupie wiekowej 20-39 aż 45 proc. stanowią bezdzietni; kolejne 46 proc. to ci z jednym lub dwojgiem potomków. Ci z trojgiem lub więcej stanowią margines.

Dlaczego?

POLSKA IMPOTENTEM NARODÓW

On i ona żyją w Polsce, kraju na dorobku, jeszcze nie nasyconym konsumpcją. I w kraju, który w ostatnich latach nagle – tak jakby alarmujące dane zostały niedawno wykopane spod ziemi przez naukowców – obudził się trawiony demograficzną gorączką, i w tej gorączce nawołuje do rozmnażania.

On i ona słyszą te wezwania od lat. Zabawne, że podobne słyszeli ich rodzice. – Za Gierka nawoływano do modelu „dwa plus trzy” – wspomina prof. Błędowski. – I nic poza apelami nie robiono. Podobnie jest dzisiaj. Co z tego, że kobieta urodzi drugie dziecko, skoro nie wystarczy jej pieniędzy na przedszkole? Politycy nie mają moralnego prawa do formułowania takich apeli.

Pół biedy, gdyby kończyło się na politykach. „Polki muszą rodzić dzieci, bo Polska umrze” – głosi np. tytuł jednej z ubiegłotygodniowych publikacji (skądinąd zawierającej rozsądne postulaty dotyczące polityki rodzinnej) na prawicowym portalu Fronda.pl. Nawołują więc politycy, publicyści, ale też burmistrzowie i wójtowie na prowincji, księża z ambon.

Jak to jest – myślą 30-latkowie – mamy rodzić dla siebie czy dla Polski? A jeśli dla Polski, kombinują, to co ta Polska zrobiła, żebyśmy rodzili? Dała – mogliby sobie odpowiedzieć – niewiele albo zgoła nic. Na pewno armię „polityków prorodzinnych”, którzy nie byli w stanie stworzyć choćby zrębów prorodzinnej polityki. I szlachetny apel o płodzenie, w zamian oferując legislacyjną i ideową impotencję.

Bo przez 20 lat po transformacji nie dorobiliśmy się nawet sensownego systemu zasiłków, ulg i przywilejów, który zachęcałby do rodzenia. Kilkadziesiąt złotych zasiłku rodzinnego na dziecko dla najbiedniejszych? Dzieci z rodzin wielodzietnych to najbiedniejsza grupa społeczna w Polsce. 18-tygodniowy urlop macierzyński? Nikt tak jak polska kobieta nie wie, jak trudno wrócić do pracy po przerwie. Urlop ojcowski? Ruch w dobrym kierunku, tyle że w obecnej, dwutygodniowej formie niewiele zmienia, zwłaszcza że nie korzysta z niego wielu ojców. „Becikowe”? Trudno o bardziej irracjonalną zachętę – ani na tyle wysoką, by kogokolwiek zachęcić, ani tak sprofilowaną, by pieniądze trafiały do potrzebujących.

Ale zostawmy przywileje i zasiłki. To nie one przecież – o czym z autopsji wiedzą Przeciętni – w głównej mierze budują klimat przychylny dla dzietności (ba, czasami mogą się okazać przeciwskuteczne, nie przynosząc spodziewanych efektów i hamując jednocześnie aktywność kobiet na rynku pracy; np. w Niemczech strategia ogromnych nakładów na politykę prorodzinną poniosła fiasko).

Zbudujmy rynek pracy przyjazny dla młodych rodziców – ten postulat, jeszcze do niedawna słabo słyszalny, powtarzają niemal wszyscy politycy. Dziś taki system właściwie nie istnieje, co potwierdzają opinie kobiet: co trzecia pracująca Polka, pytana niedawno przez SMG/KRC o swoje miejsce pracy, uważa, że atmosfera nie sprzyja urodzeniu dziecka.

„Budujmy żłobki, przedszkola!” – ten apel powtarzany jest od lat, ale kiedy liczba placówek opiekuńczych w ostatnich latach wzrosła, okazało się, że samorządy nie mają pieniędzy na ich utrzymanie, w efekcie czego koszty przenoszone są na rodziców (słynne już dopłaty do godzin nadliczbowych). >

– Wylaliśmy dziecko z kąpielą, i to dosłownie – mówi prof. Błędowski. – Pod pozorem decentralizacji przerzuciliśmy koszty infrastruktury rodzinnej na samorządy, nie dając im na to wystarczająco dużo pieniędzy. A nie daliśmy, ponieważ program społeczny jest nieustannie weryfikowany przez szarą eminencję rządu, czyli ministra finansów. I ja to rozumiem, tyle że właściwie nie wiadomo, co jest naszym priorytetem. Na pewno nie jest nim polityka rodzinna.

Co nim jest? – zapyta bezradnie bezdzietny jeszcze albo posiadający jednego potomka trzydziestolatek. Od kilkunastu lat to samo, można by odpowiedzieć: trwanie u władzy, której ceną jest utrzymywanie przywilejów kolejnych głośno protestujących grup: mundurowych, górników czy rolników. Kosztem ważnych społecznie spraw, w tym polityki rodzinnej.

DOM SAMOTNEJ MATKI

Ale oderwijmy się na chwilę od potocznego podziału na „nas” i „ich”. Wróćmy do naszych 30-letnich Przeciętnych i do tego, co dzieje się naokoło nich. A naokoło cała paleta stylów życia – Przeciętni, jak to przeciętni, nie wyczerpują przecież złożonego opisu rzeczywistości.

Mamy więc coraz więcej bezdzietnych par i zwiększającą się liczbę osób pozostających poza stałymi związkami. Popularni dziś single – przynajmniej w warunkach wielkomiejskich – nie natrafiają już (jak kiedyś ich rodzice) na ostracyzm wyrażany epitetami „stara panna” czy „stary kawaler”. Z drugiej strony coraz mniejsza liczba rodzin wielodzietnych uchodzi nieledwie za współczesnych herosów („Jak oni sobie radzą z czwórką dzieci i pracą?” – pytamy z podziwem).

Jeśli na pokolenie dzisiejszych dwudziesto- i trzydziestolatków spojrzeć przez pryzmat prokreacyjnych planów oraz tego, jak na te plany wpływa płeć, wnioski będą zaskakujące. – Kiedy się pyta w badaniach o plany osób bezdzietnych do 30. roku życia, więcej kobiet deklaruje chęć posiadania dziecka – mówi dr Małgorzata Sikorska, socjolog rodziny UW. – Ale kiedy pytamy grupę już posiadających dzieci, a także osoby po trzydziestce, proporcje się odwracają: to kobiety okazują się w deklaracjach ostrożniejsze.

Wiedzą, co mówią: to na nich spada nadal główny ciężar dbania o dom i wychowanie dzieci. Bo nawet jeśli dokonują się w Polsce kulturowe przemiany, to odbywają się one głównie na poziomie deklaracji. – W praktyce pozostajemy dość tradycyjnym społeczeństwem. Mówimy np., że najbardziej odpowiada nam związek partnerski, ale go nie realizujemy – ocenia dr Sikorska.

To pęknięcie pokazały realizowane w 2006 r. badania CBOS dotyczące podziału obowiązków domowych (choć to data dość odległa, wolno przypuszczać, że niewiele się zmieniło: zmiany postaw to często sprawa dziesięcioleci). Np. przygotowywaniem posiłków zajmuje się 75 proc. polskich kobiet i 7 proc. mężczyzn (trzecia kategoria to „różnie lub wspólnie”); zmywaniem naczyń – 65 proc. pań i 8 proc. panów; praniem i prasowaniem – odpowiednio 84 i 5 proc. Do tradycyjnych zajęć większości polskich kobiet należą też wychowywanie i opieka nad dziećmi.

Jak w ten rys przeciętnego polskiego domu wpisuje się rola „nowego ojca”, o której wiele się ostatnio mówi? Dzisiejszy trzydziestolatek daleki jest od stereotypu ojca z poprzednich pokoleń: pana od comiesięcznej pensji, gazety na kanapie i przykręcania żarówek, który w dom i wychowanie się nie miesza. Owszem, ten dzisiejszy robi znacznie więcej: wyjdzie z dzieckiem na spacer, poczyta, pójdzie na wywiadówkę do szkoły.

– Tyle że zwykle pod nadzorem i opieką swojej żony lub partnerki – zastrzega dr Sikorska. – Kiedy realizowaliśmy badania na potrzeby raportu „Ciemna strona macierzyństwa”, pytaliśmy kobiety, kto najwięcej pomaga im w domu. Odpowiadały, że mąż lub partner. Ale gdy dopytywaliśmy, co konkretnie robi, odkryliśmy, że jest w domu czymś w rodzaju kolejnego dziecka. Zajmie się wieloma rzeczami, pod warunkiem, że partnerka powie mu, co ma dać dziecku do jedzenia albo w co je ubrać.

Jeszcze bardziej skomplikowana jest diagnoza dotycząca roli „nowej matki”. – O ile wzór „nowego ojca” sankcjonowany jest nawet przez tradycyjnie podchodzący do spraw rodziny Kościół katolicki, o tyle role współczesnej matki już niekoniecznie – mówi dr Sikorska. – Nadal dominuje tradycyjna klisza matki Polki, która stawia znak równości między macierzyństwem i kobiecością. Z jednej strony dzisiejsza Polka może już swobodniej się realizować, ale jednocześnie ma ogarnąć dom, wychować dzieci i dodatkowo być atrakcyjna.

„80 proc. europejskich kobiet poproszonych o szczerą odpowiedź na pytanie, czy czują się samotnymi matkami, odpowiedziałoby: »tak«. I miałoby rację” – mówił w poprzednim numerze „TP” znany duński pedagog i terapeuta rodziny Jesper Juul. Jeśli tak jest w istocie, prokreacyjna ostrożność dzisiejszych Polek wydaje się aż nadto uzasadniona. Bardziej niż w przypadku przeciętnej Europejki.

KONFORMIZM CZY ODPOWIEDZIALNOŚĆ?

Na kulturowe procesy i warunki systemowe dzisiejszej Polski nakładają się postawy indywidualne. Spór państwa Przeciętnych – naszego zbiorowego bohatera z pokolenia trzydziestolatków – można sobie wyobrazić choćby tak:

Kiedy wyczerpią się już powtarzane od dawna argumenty, pojawią się epitety. On o niej (komentując odmowę zajścia w ciążę): „Wygodnicka, konformistka, egoistka”. Ona na to, że egoizm pomylił mu się z odpowiedzialnością.

Echa tego sporu wychodzą oczywiście poza mury polskich domów. „Nie uśmiecha mi się, żeby za ileś lat moje pociechy były drenowane przez bandycki ZUS (...) Nie mam najmniejszego zamiaru, żeby moje dzieciaki były solidarne z hedonistycznymi singlami, którzy nie ponosząc żadnych ciężarów, a używając życia w nadmiarze i rezygnując z posiadania dzieci, później, zblazowani na starość, wyciągali łapy po forsę moich dzieci” (to jeden z blogerów Fronda.pl; wpis z ubiegłego tygodnia).

– Bardzo sceptycznie podchodzę do tych i podobnych potępieńczych opinii – mówi prof. Błędowski. – Dla mnie to nie wygodnictwo i hedonizm, ale raczej poczucie odpowiedzialności. Kiedy się spojrzy na rosnące wymagania na rynku pracy – zarówno wobec wchodzących na ten rynek, jak wobec chcących się na nim utrzymać – nie ma się co dziwić ostrożności.

A zatem: hedonizm czy odpowiedzialność? Co bardziej przesądza o tym, że młodzi Polacy nie chcą mieć dzieci? Nie chcą? Ależ chcą! Pod tym względem niewiele się akurat w Polsce zmieniło: badania socjologów nadal pokazują, że cenimy sobie tradycyjne wartości, rodzinę, dzieci. Chcemy je mieć, a nawet – choć ostrożnie – deklarujemy zamiar posiadania potomstwa w najbliższym czasie.

W ramach ogłoszonych dwa miesiące temu badań demografów Szkoły Głównej Handlowej (część projektu „Generacje, Rodziny i Płeć Kulturowa”, na którego potrzeby przepytano 20 tys. respondentów) naukowcy pytali młodych Polaków (grupa wiekowa 20-39) o plany prokreacyjne. – Owszem, w grupie już posiadających dwójkę lub więcej dzieci zdecydowana większość nie zamierza mieć ich więcej, co pokazuje, że chęć posiadania rodziny wielodzietnej jest w Polsce rzadka – mówi dr Monika Mynarska, demograf społeczny, współautorka badań. – Ale już wśród bezdzietnych zamiar pozostania bezdzietnym na stałe wyraża jedynie nieco ponad 11 proc. badanych.

Podobnie wśród osób mających jedno dziecko. Respondenci z tej grupy, pytani o zamiar posiadania kolejnego w perspektywie trzech lat, są podzieleni, ale nieco ponad połowa odpowiada „zdecydowanie tak” lub „prawdopodobnie tak”. – Nie podejmuję się odpowiedzi na pytanie, czy dużo, czy mało Polaków zamierza mieć dzieci – mówi dr Mynarska. – Ale zwracam uwagę, że wiele osób pytanych o plany prokreacyjne opatruje swoją odpowiedź zastrzeżeniem „prawdopodobnie”. To pokazuje, że mamy ogromny potencjał przekonywania, za pomocą realnych zmian, do posiadania w Polsce dzieci.

Tym bardziej że dzieci – mimo wielu przemian – dają Polakowi poczucie szczęścia. Kiedy naukowcy SGH (autorzy: dr Anna Matysiak i dr Anna Baranowska) badali związek pomiędzy tym poczuciem a posiadaniem dzieci, relacja przyczynowo-skutkowa była wyraźna.

Choć – co chyba symptomatyczne – szczęścia przybywa nam po pojawieniu się pierwszego dziecka, a już niekoniecznie po kolejnych.

Jak więc z nami jest? Właściwie dlaczego chcemy, a nie możemy? A może rodzimy w sam raz? Za mało! – odpowie bez wahania ktoś analizujący demograficzne wskaźniki. Na miarę możliwości – odpowiemy realistycznie, obserwując młodych Polaków i to, co naokoło nich. Na miarę niepewnych czasów, wyobraźni polityków – których, notabene, sami wybieraliśmy – i kultury, która wykształciła w nas skrajny konformizm/niezwykłą odpowiedzialność (niepotrzebne skreślić). Po prostu: na miarę rzeczywistości.

Na inną się w najbliższym czasie nie zanosi.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2012