Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Mimo że z historii Katarzyny W. – oskarżonej o nieumyślne spowodowanie śmierci kilkumiesięcznej córki – wyciśnięto chyba wszystko, co się dało, a komentujący podzielili się wszelkimi możliwymi hipotezami. Wśród nich trudno znaleźć takie, które nie mają kontrhipotez. Jest w depresji; ma się świetnie i stroi w modne ciuchy. Wypiła detergent, by się zabić; o próbie samobójczej nie ma mowy. Jej mąż jest wobec niej lojalny; nie chce jej widzieć... I tak dalej.
Jeśli za historię Katarzyny W. zabiorą się kiedyś scenarzyści, na jej podstawie może powstać opowieść o samotności. Samotności w otoczeniu najbliższych – Katarzyna miała męża, rodziców, teściów, należała do wspólnot chrześcijańskich, a jednak nikomu nie ważyła się powiedzieć, że nie radzi sobie jako matka – i samotności później, w świetle kamer. Gdy media wyciskały w ubiegłym tygodniu ostatnie (ostatnie?) soki z tej historii, matka Katarzyny zadzwoniła na pogotowie, informując, że córka traci przytomność (połknęła tabletki). Na pytanie dyspozytora, gdzie jest, odparła: „W jakimś dużym parku z wieżą”.
Gdy z kolei wcześniej doniesiono nam o „ucieczce Katarzyny W.” („odnalazła się” niedługo później), furorę przez kilka godzin robiła informacja, że w jej mieszkaniu znaleziono ślady męskich butów (miało to nasuwać podejrzenie, że w „ucieczce” ktoś pomagał). Ale i ten news doczekał się kontrnewsa. Jeśli okaże się prawdziwy, może posłużyć za metaforę medialnego serialu z Sosnowca. Ślady butów – powiedział dziennikarzom detektyw Rutkowski – należały najpewniej do „pracownika telewizji”, który (to cytat za jednym z portali) „wszedł tam o godz. 8 rano, nie informując o tym nikogo”.