Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Dziś potrzebna jest trzeźwa analiza – a ona powiada: od chwili, gdy wiosną prezydentem Francji został François Hollande, dystans między Paryżem a Berlinem narasta, i to w stopniu coraz bardziej niepokojącym. ¬Hollande od początku szukał konfrontacji z Merkel. Patrząc na dzisiejsze relacje tych dwojga, trzeba powiedzieć, że to już kryzys. O ile podczas dwóch ostatnich szczytów Unii różnice między Hollande’em a Merkel udawało się jeszcze dyplomatycznie tuszować, o tyle na brukselskim szczycie w minionym tygodniu ani francuski prezydent, ani niemiecka kanclerz nie próbowali już nawet łagodzić napięć.
Jeśli chodzi o materię szczytu, znów wszystko skończyło się typowo europejskim kompromisem: wspólny nadzór nad bankami, którego domagał się Hollande, będzie, ale z rocznym opóźnieniem, czego oczekiwała Merkel, która chciała mieć pewność, iż nadzór bankowy znajdzie solidne umocowanie prawne. Jednak ostrość, z jaką Niemka i Francuz przedstawiali swe odmienne stanowiska, zdradza, że kompromis nie będzie zbyt trwały.
Wszystko to nie napawa optymizmem: stara maksyma powiada, że gdy niemiecko-francuski motor nie pracuje jak należy, wówczas Europa nie posuwa się do przodu. Takie niebezpieczeństwo widzi dziś akurat Thorbjørn Jagland – sekretarz generalny Rady Europy i zarazem przewodniczący norweskiego Komitetu Noblowskiego, który Pokojową Nagrodę przyznał właśnie Unii Europejskiej. „Nagroda Nobla to apel, aby nie dopuszczono do rozpadu Unii, czego konsekwencją byłby powrót do narodowego sposobu uprawiania polityki. A to byłoby niebezpieczne dla całej Europy” – ostrzegł Jagland w miniony weekend.